Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: Aquilion "Tajemnice Tinai Ronge" (fragment "Familiarów")  
Autor: Aquilion
Opublikowano: 2005/3/8
Przeczytano: 1900 raz(y)
Rozmiar 39.22 KB
0

(+0|-0)
 
…Stary Las w wielu miejscach przecinają szlaki wodne biorące swoje początki wśród górskich strumieni i w źródełkach na leśnych uroczyskach. Ten konkretny potok, a właściwie to nawet mała rzeczka, nie wyróżniał się niczym szczególnym- był tak samo kręty jak reszta i tak samo jego źródła ginęły w mrocznym zapomnieniu prastarych mateczników, gdzie czasu nie odmierzają zegary, tylko uderzenia serca Matki Natury. Podobnie jak reszta jego braci i sióstr, nie nazywał się. To znaczy, zaczynał się nazywać jakieś trzydzieści mil na zachód, tam gdzie sięgały go wpływy cywilizacji. Tu jednak, w samym środku puszczy, nie był niczym innym niż szemrzącą wodą.

Miejsce to bardzo przypomina mi zakątki mojej ojczyzny

Lubiłam się tam bawić jako małe szczenię…

…Właściwie to powinnam być wściekła na moich mistrzów, że mnie tu posłali- dlaczego ciągle pokutuje to przeświadczenie, że my, kanidianie, nie nadajemy się na czarodziejów?

Fakt, niewielu moich braci i sióstr para się czarodziejskim zajęciem, ale to przecież nie powód, żeby nas dyskryminować… Ale nie o tym chciałam napisać. Wysłano mnie tu, bym zbadała jakieś stare ruiny, z elficka zwane Tinai Ronge, co znaczy „Krąg milczenia”. Powinnam być zła, bo to zajęcie dla uczniów, tudzież dla akademików parających się historia, a nie dla pełnoprawnej czarodziejki, ale cieszę się, bo to miejsce jest tak piękne…

Kaysque odłożyła pędzelek i ostrożnie odłożyła papierowy wachlarz, żeby zaschła farba. Drobniuteńkie mróweczki skomplikowanych symboli sekthańskiego alfabetu pokrywały już jedno żeberko przedmiotu. Czarodziejka uśmiechnęła się- gdyby taką sama ilość tekstu spróbować spisać alfabetem używanym przez ludzi z tych okolic, to i dziesięć takich wachlarzy by nie nastarczyło.

A zresztą, ludzie i tak wszystko zapisują w tych wielkich, ciężkich księgach. I jak można prowadzić pamiętnik z czymś takim?

Tu, w tym miejscu, mogła swobodnie cieszyć się życiem. Rozbiła swój obóz daleko, w głębi lasu, o całe trzy godziny konnej drogi od Podgrzybna- najbliższej wsi. Żadnych ludzi, żadnych gapiów. Żadnych karczemnych burd. Żadnego smrodu.

Tylko ona, spokojna polana i posąg Tinai Ronge.

Zrzuciła z siebie niewygodną tunikę- nie była nawykła do ubrań, których noszenie wymagały od sekthan ludzkie prawa. Tu jej nikt nie będzie oglądał.

A było co oglądać…

Kaysque była, jak na lupinkę, niewysoko, ale perfekcyjnie zbudowana. Atletyczne kształty drapieżcy wygładzały miękkie linie bioder i krągłości drobnych piersi. Miękkie, brunatno szare, jaśniejsze na brzuchu futro sprawiało wrażenie, ze jej drobna, szczupła sylwetka rozmywa się w świetle i przydawało jej eteryczności. Długi puszysty ogon okrywał jej jędrne pośladki w sposób, który natychmiast zmusiłby poetów do pisania o tajemnicach kobiecego ciała…

Ech, ludzie nie wiedzą co tracą, świętoszki cholerne,

Wzięła z trawy swój wachlarz, chwilę żuła pędzelek, po czym zaczęła kreślić kolejne znaki….

…Rozmawiałam z ludźmi z okolicznych wiosek. Niestety, w pamięci mieszkańców, poza legendami, których podstawy przyjdzie mi zbadać, nie ostały się żadne przydatne mi informacje. W czasie wojny tędy szła armia O’Kami Kitjeris i ludność została zdziesiątkowana. Po wojnie wioski były odbudowywane przez potomków wcześniejszych uchodźców i przez osoby zupełnie nowe w tej części świata, a więc nie znające lokalnej historii. Jedyne, czego się dowiedziałam, to to, że w okolice granic Tinai Ronge nikt się nie zapuszcza. Myśliwi, traperzy i zbieracze zapuszczają się nie dalej jak, cytuję „Do pierwszego kamienia”…

Wilczycy zaburczało w brzuchu. Oczywiście, jadąc do lasu, nawet nie pomyślała o konieczności zaopatrywania się w prowiant. Przy koniu- na wyprawę dostała całkiem sporo pieniędzy- miała solidną karafkę miruze i trochę łakoci, których za nic nie dostałoby się na tym barbarzyńskim kontynencie. Ale jedzenia ani wody nie wzięła.

Dźwignęła się ciężko, sięgnęła po nóż i swój łuk.

Większość wilków wyznawała zasadę, ze zabicie czegoś od czasu do czasu jest dobre dla zdrowia i urody.

Cóż, badania rozpocznie jutro.

***

Czarodziejkę obudził ziąb. Płomienie obozowego ogniska już dawno zgasły i teraz wszystko zakrywał lepki, mlecznobiały całun, oślizgły jak skóra węgorza. Opar przedostawał się wszędzie- namiot ani futon Kaysque nie przeszkodziły mgle we wtargnięciu pod wilcze futro i zmrożeniu ciała.

Gdy kanidianka wywlekła się z namiotu, w zimnej zupie mgły połyskiwały dalekie odblaski wstającego poranka. Próba rozpalenia ognia za pomocą hubki i krzesiwa zakończyła się niepowodzeniem- zamokło tak drewno, jak i hubka.

Zziębnięta i zniechęcona, Kaysque nakreśliła w powietrzu schematyczny rysunek. Palce znaczyły w powietrzu świetliste kręgi, przecinały i wiązały nitki pchając układ rzeczywistości na zupełnie nowe tory. Blady symbol wypełniony magiczną mocą, zapłonął ostrym blaskiem i eksplodował- zmienił się w strugę ognia obmywającą stos drewna. Strzeliły płomienie buchając wokół snopami iskier i przyjemnym ciepłem rozpędzając wilgotne kłaczki. Pociągając z czarki miruze i otuliwszy się ciepło kocem, czarodziejka grzała się przy ogniu czekając na rozgrzewająca moc dnia.

Naraz jej uszy stanęły na sztorc łowiąc wszelkie podejrzane szelesty. Podążając za nimi odwróciła głowę- od strony odległego Szlaku cos się zbliżało. Cos dużego. Wilczyca sięgnęła po swój rogowy łuk. Łuk, który sama wykonała będąc jeszcze w szkole. Ramiona ze szlifowanych rogów antylopy osadzone na majdanie z giętkiego kompozytu nie były niczym połączone. Dopiero, gdy wyszeptała słowa aktywatora, przygięły się, a między nimi zalśniła ledwie widoczna nić. Być tellurgiem znaczyło władać siłami ziemi- grawitacją i przyciąganiem. Po co się męczyć z mozolnym naciąganiem cięciwy, skoro można to zrobić w prostszy sposób?

To mogło być wszystko- od nieszkodliwej zwierzyny (wtedy by miała obiad), po leśnych bandytów (wtedy by miała kłopoty)

Nałożyła strzałę na cięciwę i niemal w tej samej chwili odetchnęła z ulgą.

To był koń.

…Nie dziki mustang, jakie u nas się spotyka, ani nie mały, zwinny koń elfów- to, według mnie, jest jeden z tych ciężkich rumaków, na jakich jeździ rycerstwo. Moja Aspo, która jest koniem elfickim czystej krwi, jest od tego bydlaka o połowę mniejsza. Biały jak śnieg, z bogatym rzędem (siodło ma nasze, chociaż robione pewnie przez ludzi) jest spokojny, pomimo rozlicznych zranień- dwa bełty wbite w kłąb, jeden w zad. Opatrzę zwierzaka, jak tylko zajmę się jego pasażerem…

To był mustelin. Żeby sprecyzować- lutran. Wydropodobny futrzak, jakich wiele można spotkać w każdej ponurej knajpie, szczególnie zaś w portowych tawernach i na przeprawach przecinających wodne szlaki. Ze wszystkich rozumnych istot, jakie wyszły spod palców Słońca lub Księżyca, to właśnie lutranie najbardziej byli związani z wodą- od błony pławnej między palcami, aż po niepohamowany apetyt na ryby. Były wiecznie wesołe, hałaśliwe, skore to kłótni i bójek. Dobra rozrywka była dla nich sensem istnienia, podobnie jak rozliczne ciemne interesy, o jakie posądzano cały musteliński gatunek.

Ten konkretny wyder sprawiał wrażenie właśnie takiego typowego rozrabiaki. Odziany na ludzka modłę, w kolorowy sajan przepasany skórzanym pendentem, z którego zwieszała się krótki, bardzo ozdobny miecz i smętne resztki lutni, wyglądał jak papuga. Feerii barw dopełniały jeszcze obszerne, workowate spodnie w kolorze dojrzałej wiśni. Całość była mocno zakurzona i w niektórych miejscach porwana.

Kaysque pociągnęła nosem.

Krew.

Potylicę wydra pokrywała zeszklona skorupa zakrzepłej posoki, która pociekła po plecach niefortunnego jeźdźca aż na koński bok. Tego, że nie zleciał w takim stanie z siodła, jeździec zawdzięczał jedynie wystającemu kabłąkowi siodła, o który ten zaczepił szerokim rozcięciem sajana.

…Obrażenia pochodzą sprzed paru godzin- chyba ktoś tego biedaka smyrgnął w łeb kamieniem, albo pałką zdzielił. Na szczęście kości są całe, bo z wiedzą druidyczną to u mnie krucho. Ciekawe, kto tego grajka tak oporządził i dlaczego- czyżby bandyci? No cóż, zaraz go ocucę, to wtedy będziemy wiedzieć cos więcej…

Wyder otworzył oczy. Głowa bolała go niemiłosiernie. Dotknął poduszeczkami palców potylicy- trudno, żeby go nie bolała. Cios rozerwał skórę zostawiając pod futrem głęboką szramę. Otrząsnął się i wysilił wzrok, by zobaczyć cokolwiek innego niż jasne i ciemne kropki, które tańczyły ze sobą na szarosrebrnym morzu cieni.

Nad nim siedziała wilczyca. Brunatnoszara lupinka, której jedynym strojem, jak szybko łasic zdołał się zorientować, był srebrny diadem założony za uszy. Tkwił w nim połyskliwy, oszlifowany w kaboszon granat.

Aha, pomyślał, czarownica.

Czarodziejka, znaczy się.

Bardzo ładna czarodziejka, żeby sprecyzować.

Dźwignął się na łokciach i niemal mechanicznym ruchem zaczął otrzepywać z kurzu swój kubrak.

-Coś ty za jeden?- ostry, wibrujący głos wilczycy niemiłym echem zadźwięczał w obolałych uszach niefortunnego jeźdźca.

-Jotun Ablaze, do usług piękna pani…- wymamrotał po ludzku, zanim zdołał pomyśleć, co mówi. Gdy się zastanowił, co trwało dłuższą chwilę, zapytał –A gdzie ja w ogóle jestem? Zabili mnie?

Lupinka zachichotała, co brzmiało jako jak warczenie rozeźlonego psa.

-Nazywam się Kaysque Ae Nr’Hawr. Jesteś głęboko w puszczy, na granicy Tinai Ronge.

Na twarzy Jotuna, poza zbolałym grymasem, wyczytać dało tylko uprzejme zainteresowanie. I brak zrozumienia.

-Taki stary elfi cmentarz. Takie posągi…- wskazała na Kamień -…Wyznaczają jego granice.

Wyder podążył wzrokiem za jej dłonią , aż napotkał ciemną bryłę, która roztaczała wokół siebie nieprzyjemną, ponurą aurę chłodu, nawet w ten piękny, słoneczny poranek tchnąc wokół sugestią cieni i mgły. Prostokątny monolit pokryty siatką dziwacznych rzeźbień i starożytnymi symbolami dawno zapomnianego pisma z czasów świetności elfich imperiów. Spomiędzy splotów bluszczu i mchu, które porosły kamień spozierała wykrzywiona twarz jakiegoś maszkarona. Jotun wzdrygnął się.

-Kto cię ścigał?

-Napadli mnie bandyci. Poradziłbym sobie, ale było ich za dużo.- łasic napuszył się i zamerdał długim walcowatym ogonem

-A ilu ich było?

-Trzystu.

…Myślę, że za bardzo się nie pomylę, jeśli powiem, że Jotun to typowy przedstawiciel swojej rasy. Kobieciarz i nierób, nadęty jak tokująca ropucha… Jednak w pewien sposób czarujący. Za nic się nie przyzna, że nie umie walczyć- ale obejrzałam sobie ten jego mieczyk. Ma go chyba tylko dlatego, że błyszczy. Na pewno nie jest to broń nadająca się do walki. Nie przyzna się również, że coś go boli, lub, że cierpi- niezależnie od powodów (które w tym wypadku są głupie, żeby nie rzec- idiotyczne) jest to godna podziwu wytrzymałość i hart ducha. Jedyny cień zwątpienia dostrzegłam w momencie, gdy zobaczył, co się stało z jego lutnią.

Godny podziwu jest również jego apetyt…

Jotun siedział przy ognisku i z apetytem obrabiał ledwie podsmażonego zająca, którego wcześniej ubiła czarodziejka. Brudny sajan zmienił na wydobytą z juków swego wierzchowca pastelowo błękitna kamizelkę z jeleniej skóry. Kay nie mogła zrozumieć po co mu tutaj ta szmata. Przecież w puszczy chyba się nie będzie przejmować jakimś głupim, ludzkim prawem…

-Więc… Co robisz?- zapytał z pełnymi ustami usilnie starając się przełknąć kawał mięsiwa -Czym się zajmujesz… Poza, no, czarowaniem…

-Jestem archeologiem.

-Aha- w głosie Jotuna dalej brzmiało uprzejme niezrozumienie –Wiesz, te czarodziejki, które poznałem…- krzywy grymas na wydrzej twarzy miał zapewne być uśmiechem -…raczej krążyły po salonach w doborowym towarzystwie, niż obkopywały w lasach jakieś obślizgłe kamienie…

Masz rację, pomyślała Kaybesque, też powinnam krążyć po salonach, a nie siedzieć tutaj. Zwłaszcza, ze poranki są tak nieprzyjemne.

-Na tym polega praca archeologa. To szlachetne i godne zajęcie…

-Tak, tak… Ale do ballad średnio pasuje. Kto to słyszał, żeby śpiewać o łażeniu po cmentarzach i grobowcach?

-Skoro w różnych ruderach śpiewają o takich, co do grobowców się włamują, to czemu nie mieliby o badaczach?

-Z tej samej przyczyny, dla której snuje się opowieści o wielkich wojownikach, a nikt nie nawet nie spojrzy na straż miejską.

-No dobrze…- Kay dała chwilowo za wygraną –A ty czym się zajmujesz?...

…Najpierw opowiadał o wielkich i szlachetnych rodach, potem o pojedynkach w świetle księżyca, potyczkach z potworami i gonitwach po dachach. I pomyśleć, że okazał się zwykłym karczemnym grajkiem…

Trudno powiedzieć, by Jotuna interesowały zabytki kultury staroelfickiej- zwłaszcza takie, które trzeba samemu czyścić i samemu składać, niczym klocki Hua. Ale za to interesowała go Kaysque. Była inna od tych wymuskanych panienek z salonów, gdzie bywał- nęciła go ta szorstka duma prawdziwego drapieżnika, to, że Kay może być tak delikatna, a przy tym tak twarda- miejskie magiczki za żadne pieniądze nie zapuściłyby się same w puszczę, pomimo, że byłyby w stanie spacyfikować regiment ciężkiej jazdy. Fascynowała go połączeniem delikatności i wdzięku z twardością skały. No i ten cudownie błyszczący diadem… Jotun wprost nie mógł oderwać od niego oczu.

Tak.

Musi ja zdobyć.

Diadem tez.

…Udajemy się teraz na wschód, w głąb lasu. Fakt, że Jotun wręcz błagał o możliwość pójścia ze mną uważam za bardzo miły zbieg okoliczności. W końcu nie muszę dźwigać sprzętu ani uważać czy nie wchodzę na jakieś drzewo w trakcie pisania. Wyder o wszystko zadba…

A skupiając się na temacie badań…

Las za posągiem zmienia się, tworząc zupełnie odmienny ekosystem. Nic dziwnego, jako że wspomniana przeze mnie wcześniej rzeczka tworzy tu liczne rozlewiska. Teren jest bagnisty i bardzo wilgotny- tłumaczy to wiecznie wiszący w kręgu opar. Drzewa są dziwnie skarlałe i powykręcane- nierzadko nadgniłe, spróchniałe i porozszczepiane. Przydałby się tutaj jakowy przyrodnik- myślę, że tak skrajny przykład leśnych moczarów rzadko jest spotykany…

-Cholerne komary!- poskarżył się Jotun wolna ręka oganiając się od natrętnych owadów. Drugą trzymał za uzdy oba konie. Zwierzaki ostrożnie stąpały po niepewnym podłożu.

-Wydawało mi się, że takie podmokłe tereny ze wszystkimi ich właściwościami, to dla lutrana niemalże dom.- dziwnym trafem, złośliwości wychodziły czarodziejom w niemalże naturalny sposób. Jotun parsknął niezadowolony.

Teren był rzeczywiście paskudny. Nogi zapadały się w rozmiękłym gruncie, z gliny po której stąpali bił jakiś taki nieprzyjemny, sięgający kości chłód. Mokra ziemia mlaskała im między palcami i oblepiała futro.

-Daleko jeszcze? Miał tu być przecież cmentarz, a leziemy przez jakieś upiorne pustkowie.

-Tinai Ronge to przede wszystkim starożytne pole bitwy. Bardzo rozległe. Cmentarz jest gdzieś po środku tego koła, które tworzą posągi.

-A jaka tu bitwa była?

-Tu właśnie upadła potęga elfów. W czasie Drugiej Wojny Gatunkowej, elfy dostały tu w kość od sprzymierzonych ludzi i krasnoludów. Potem już tylko mogły uciekać.

-A Sanar? Przecież są jeszcze elfy na Sanarze… I na południu, za górami. I w miastach.

-Sanar to bajki. A reszta to niedobitki. Teraz Kalem rządzą ludzie i krasnoludy, a elfy są niewiele znacząca mniejszością etniczną.

Jotun zamrugał- poradził sobie ze słowem „mniejszość”, ale „etniczna” go przewyższyło. Był, co prawda, poetą, ale pieśni i kuplety mające zwabić oczarowane damy w zacisze alkowy rzadko kiedy miały cos wspólnego z etnicznością.

Przez chwilę szli w milczeniu- wilczyca dumając nad losem upadłej cywilizacji, a łasic kontemplując tyłek wilczycy. Uśmiechnął się.

Im głębiej w Krąg Milczenia się wdzierali, tym bardziej przejmująco się robiło. Nie chłodno- wprost przeciwnie, było parno i duszno. Ale w powietrzu było to cos, co sprawia, że wzdłuż kręgosłupa biegną lodowate dreszcze. Nie było wiatru- powietrze stało jakby stosując się do nazwy miejsca. Mgła gęstniała- najpierw były to strzępki babiego lata czepiające się wykoślawionych gałęzi, potem opar spływał na ziemie i tworzył coraz głębsze jeziora. Teraz otaczało ich mleko.

Nawet ptakom nie chce się kłapać dziobami.

-Uff, rozpaliłbym teraz jakiś ogień i odpędził trochę tą wilgoć. Za mokro…

-Dla wydry?- zaczepnie zapytała czarodziejka

-My lubimy, jak jest woda, do której można wskoczyć, popływać i nałapać ryb. A nie takie niewiadomo co, otaczające cię wokół i przenikające w głąb… Jakby dotykały cię jakieś obrzydliwe, mokre ręce… I jeszcze ten smród… To nie jest moje wymarzone miejsce na romantyczną wieczerzę…

-Czy ty cos planujesz?- zapytała chłodno Kay odwracając się i patrząc na Jotuna

-Nawet jeśli, to w tym miejscu zupełnie odeszła mnie na to ochota- burknął niezadowolony

-I dobrze.

…Mam nadzieję, że Jotun na tyle zajęty był gnilną wonią moczarów, że nie zauważył mojego zapachu. Tak już dawno z nikim nie byłam… A on jest… Milutki. No i nie da się zauważyć, że chętny… Ale wracając do zasadniczego tematu badań- bagniska w końcu zaczynają ustępować wypierane przez zbitą gliniastą glebę, a gdzieniegdzie widać ślady artystycznej działalności elfów- spomiędzy bluszczowych splotów wyzierają kapitele kolumn, a pod palcami można wyczuć obrobiony kamień- prawdopodobnie zaczynały się już tu płyty dziedzińca…

-Jesteśmy- oświadczyła Kaysque, gdy stanęli w wewnętrznym kręgu kolumn. W kręgu stał obelisk. Czarodziejka podeszła do niego i pogładziła pazurami przebijając się przez ponad tysiącletnią warstwę brudu i osadu. Ta trzasnęła jak szkło i osypała się odsłaniając fragment powierzchni monolitu- był to mleczny kamień poprzecinany czerwonawymi żyłkami. Wyglądał trochę jak alabaster lub marmur, był jednak ciepły w dotyku. Wilczyca wyczuła pulsującą weń moc.

Nie aktywna- uśpioną i z dawna przygasłą.

-No no… Ostrouchy umiały budować…- Jotun z uznaniem pokiwał głową. Budowle sekthan, a lutran zwłaszcza, nigdy nie powalały na kolana swoją monumentalnością. Natomiast elfie konstrukcje owszem.

-Skąd jesteś?- zapytała

-Co?

-Z jakiego miasta?

-Z Tangabardu… A co?

-Przecież Tangabard to też elfie miasto. Ludzie przejęli je bez większych zniszczeń…

-Tak, wiem o tym!- łasic nadął się w sobie –Tyle, że w Tangabardzie dostojeństwo i spokój starożytnych murów psują sznurki ze schnącymi gaciami i drące mordy przekupki. Natomiast tutaj…- zamilkł i rozejrzał się wokół.

Czas i zniszczenia przydały temu miejscu surowego piękna i mrocznej tajemniczości. Wśród spękanych kamieni snuły się mgły, czepiając się wyrosłych spod potrzaskanych płyt pnączy bluszczu i głogu. Gdzieniegdzie wybiły drzewa- już całe ich pokolenia zdążyły tu wzrosnąć i paść. Najstarsze chyliły się nad zapomnianymi zabytkami.

Nekropolię zbudowano na planie koncentrycznych okręgów, zgodnie z wyliczeniami czarodziejki, idealnie wpisanymi w największy z okręgów, jaki tworzyły monolity na krawędzi moczarów. Każdy z kręgów zarysowany był szeregiem kolumn- teraz sporej części już brakowało, ale ich ułożenie nadal było możliwe do odtworzenia…

-To jest prawdziwy las!- wykrzyknął bard, gdy ogarnął wzrokiem ogrom tego miejsca.

Była to prawda. Kolumn były setki, a może i tysiące. Wszystkie pokryte paskudnymi płaskorzeźbami demonów i potworów, jakie istniały, jeszcze zanim nadeszły Bestie… Wcześniej, niż sięgały legendy.

A między nimi drobna, pajęcza siateczka elfiego pisma.

Kaybesque zatrzymała się przy jednej z kolumn i starła kurz.

…Ku mojemu zaskoczeniu, kolumny okazały się być nagrobkami- na każdej z nich widnieje dokładnie sześć imion oraz krótkie, wierszowane epitafium o zadziwiającej stylistyce- przypomina nasze poematy haiku. Powinno to zainteresować etnografów, jako, że dla mnie jest to wyraźny dowód działania w praktyce teorii Heti Fels o indukcji kulturowej. Ostatnie trzy godziny- poczęło już zmierzchać- spędziliśmy z Jotunem na liczeniu kolumn- dokładne badanie tekstów na każdej z nich przeprowadzę wraz z postępem badań. Aktualnie pozostało ich cztery tysiące dwieście dziewięćdziesiąt jeden, ale prawdopodobnie było ich około sześć tysięcy. Jeżeli na każdej z nich jest sześć imion, daje to wiele do myślenia.

Do myślenia daje również obecny sposób traktamentu zmarłych przez elfy, tak srebrne, jak i czarne- żaden nie przypomina tego, co widzimy tutaj…

Wracając do obozu pod monolitem natknęliśmy się na coś dziwnego…

Kołysały się na lekkim wietrze, który był przyjemną odmianą od zastałego powietrza moczarów. Dziwne symbole ze splecionej trzciny, trawy i gałązek. Symbole te układały się we wzór koncentrycznych kręgów na wzór pajęczej nici, zakręcając do wewnątrz spiralą. W centrum tkwiła czaszka szczura.

-Co to jest?- Jotun obszedł przedmiot dookoła i ostrożnie trącił palcem. Konstrukcja zakołysała się na cienkiej nitce, która przywiązana była do gałęzi starego, umierającego już dębu.

Kaybesque wysiliła pamięć. Już kiedyś widziała taką pajęczą spiralę.

-Łowca Snów- rzekła po chwili

-Co?

-Taki magiczny konstrukt. Właściwie magiczna pułapka. Używają tego nekromanci.

-A co to robi? Na co to pułapka?

-Na istoty astralne.

-Na przykład?

-Duchy, widma, demony… Wszystko, co żyje, lub bytuje po Drugiej Stronie. Łapiąc taki byt w Łowcę Snów, mogą go przenieść na naszą stronę i wykorzystać tu jego moc.

-Brrr! Aż mi się nieprzyjemnie zrobiło na myśl o tych wszystkich umarlakach, co tu leżą.

-Mnie niepokoi co innego…- czarodziejka powoli podrapała się w ucho -…Ten znak na drzewie jest nowy. Kto go tu powiesił… I dlaczego?

-To co robimy?

-Będziemy musieli czuwać w nocy. W tych lasach śpi wiele sekretów. Wolałabym nie zostać we śnie złożona w ofierze przez jakiegoś narwanego kultystę.

-Wracajmy do obozu… Te drzewa…

-Wiem. Nie są miłe i przytulne.

-Właśnie.

…Nawet jeśli ktoś tu w okolicy rzeczywiście jest, to nie daje znaku życia. Obozowisko było nietknięte, mimo czasu, przez jaki nas nie było. Nie został żaden obcy zapach ani zakłócenie linii magicznych. Zresztą, opisałam obóz konstruktem ochronnym, który, krótko mówiąc, katapultuje każdego intruza tak wysoko, że uczeni astrologowie wezmą go za kometę…

Chociaż brak dziennego światła nam obojgu nie przeszkadza w funkcjonowaniu, to jednak postanowiłam, że kopiowaniem i tłumaczeniem symboli zajmę się w dzień. Jakoś… Chyba lepiej będzie. Jotun też tak uważa. Właśnie ,a propos Jotuna…

Pędzelek wypadł z palców Kay i z głośnym brzęknięciem sturlał się na ziemię. Wilczyca osunęła się lekko na posłanie i momentalnie zapadła w kamienny sen. Jotun nakrył ją skórą. Przez chwilę siedział gapiąc się na jej twarz, a właściwie, na jej diadem. Świerzbiły go palce, żeby go chociaż dotknąć… A najlepiej zdjąć, przytulić, schować głęboko, patrzeć nań w sekrecie i skrytości…

Dook!

Musiał zaczerpnąć parę razy powietrza, żeby się uspokoić i przezwyciężyć drżenie palców. Jego uwagę zwrócił biały papierowy wachlarz w jej dłoni. Cały dzień coś na nim malowała.

Rozłożył go i, oparłszy się o jedną z kolumn, rozwinął go.

Chociaż był mustelinem, Dzieckiem Księżyca, to jednak jego rodzina, od pokoleń żyjąca wśród rismao, Dzieci Słońca, zapomniała o swym dziedzictwie i nie bardzo umiała się językiem przodków posługiwać. Jednakże nie bardzo, nie znaczy „wcale”.

Zaczął czytać.

Kaybesque śniła i był to bardzo dziwny sen. Najpierw był Jotun- a właściwie mocno erotyczne fantazje o nim. Tu, na kamieniach Tinai Ronge, przy ogniu, wśród zapomnianych elfich nagrobków. Sen perwersyjny i zmysłowy, pełen obrazów, właściwie błysków urwanych scen. Ale potem coś się zmieniło…

Gdyby przez futro mogły przebijać się wypieki, Jotun byłby czerwony jak burak. Ostrożnie odłożył wachlarz. Kto by przypuszczał? Suczka była napalona… Wciągnął w nozdrza jej zapach pierwszy raz mogąc się nim prawdziwie delektować. Delikatna słodka woń wykręcała mu zmysły…

Ona już niedługo będzie jego…

Tylko jakby się tu do tego zabrać?

Wstał i odszedł od ognia szukać orzeźwienia w chłodzie nocy.

…Szła aleją między kolumnami, a te lśniły perłowo. Nie wiedziała dokąd ma ją ta droga zaprowadzić, ale nie to było ważne. Droga była ważna.

Teraz gdy szła, nie brakowało żadnej z kolumn, kamienne płyty nie były potrzaskane i nie panoszyło się wśród nich zielsko. Szła i szła wiecznie zakręcającą ścieżką między szpalerem dawno umarłych elfów…

Obelisk przyciągnął go wyzierając spod brudu delikatnym blaskiem. Kamień fosforyzował i zdawał się pulsować, jak żywe tkanki. Niezauważone w dzień napisy pokrywające jego powierzchnie, teraz jarzyły się błękitem.

Blask.

Jak każda błyszcząca rzecz, tak i to opanowało umysł łasica…

…Droga wciąż się nie kończyła, ale nie dziwiło to Kay. W końcu szła po kole.

A może jednak nie?

Zaczęły pojawiać się obce elementy- tu i ówdzie jakaś nie widziana wcześniej płaskorzeźba, jakis kamyk, którego na pewno wcześniej nie było. Poza tym łuk stawał się coraz ciaśniejszy, jakby zmniejszała się średnica okręgu.

Zaraz…

To nie jest okrąg…

…Na powierzchni monolitu wyryto taki sam znak, jaki widział kołyszący się na wietrze- wpisana w pajęczy wzór spiralę. Blask błękitnej perły towarzyszył mu na całej powierzchni. Jotun wyciągnął rękę. Błyskotki!!!

…A w centrum stał obelisk. Dopiero teraz do Kay dotarło to, co widzi. Tinai Ronge wcale nie było kręgiem.

To była spirala.

Spirala poprzecinana ścieżkami, z lotu ptaka wyglądała, jakby znajdowała się w olbrzymiej pajęczynie. Cała Nekropolia była jednym wielkim Łowcą Snów.

Obelisk pulsował uśpioną energią.

Gdzie jest aktywator?

O Bogini…

Obelisk eksplodował mocą, a wszystkie ścieżki w śnie Kay zapłonęły błękitem.

…Gdy się obudziłam, nie mogłam przez chwile go znaleźć. Był pod obeliskiem i leżał oszołomiony. Co prawda bezpośredni efekt konstruktu nie mógł mu zaszkodzić, ale wyładowanie od dawna nie używanego mechanizmu dało łasicy do wiwatu. Teraz tylko pozostaje jedno pytanie: jak ten Łowca działa? Czy właśnie uruchomiliśmy pułapkę, otworzyliśmy więzienie, czy coś jeszcze?

Na pewno dzięki temu czemuś uciekły nasze konie. Coś je śmiertelnie przestraszyło…

Cholerna łasica…

-Nic ci nie jest?- Kay wymierzyła Jotunowi siarczysty policzek

-Teraz już jest.- wyder złapał się za twarz. Pod futrem poczuł rozlewające się ciepło. Podziękował Selene za to, że czarodziejka nie jest kotem, bo w tym wypadku nie miałby połowy twarzy.

-Cóżeś zrobił?!

-Ale z czym?

-Dotknąłeś obelisku. To całe miejsce to jedna wielka magiczna pieczęć. A tyś ją aktywował!

-No i co? A tak w ogóle, co mi się stało?

-Pieczęć jest nieco uszkodzona i pojawiają się lokalne przebicia. Moc znajduje niekontrolowane ujście i wizualizuje się jako energia elektryczna. Gdybyś miał mniej szczęścia, wizualizowałaby się jako ogień, albo wystąpiłby efekt chaotyczny.

-Ale o co chodzi z ta pieczęcią? Tu…- wskazał na świecący obelisk -…Jest takie samo cos, jak ten cały łowca snów wtedy na drzewie. O tym mówisz?

-Posłuchaj… Całe Tinai Ronge to jeden wielki Łowca. I nie wiem, jakie ma działanie.

-Mówiłaś, że…

-Wiem co mówiłam!

Na drzewie rozległ się świergot wróbla.

-Wróble? W nocy?- zdziwił się

Potem następnego.

I następnego.

Zdawało się, że wokół nich świergocze cały las.

-Nie podoba mi się to…

-To tylko ptaki!

-Wróble, jak koty, lisy czy węże, to istoty w pewien sposób naturalnie magiczne. Te ptaszki zawsze były dziwnie związane z Drugą Stroną. A teraz cos je bardzo podekscytowało. Coś, czego nie widzimy…

Kolumny lśniły perłowo…

Czarodziejka rozejrzała się gwałtownie, jak pies goniący za własnym ogonem i złapała swój wachlarz.

Zamoczyła pędzelek w lakierze.

-Teraz będziesz pisać? Zwiewajmy stąd, nim będzie za późno.

-Zamknij się.

…Żebym tylko wiedziała, co ściąga uwagę ptaków. Nekromanta wiedziałby od razu, ale ja jestem tellurgiem. Niedobrze. Myślę, że należy przychylić się do rozumowania Jotuna i zwinąć stąd ogony, zanim naprawdę coś złego się stanie. Istoty z Drugiej Strony, jeśli wezwane do naszej sfery, mogą być wielce niebezpieczne- a szczególnie na magicznym elfim żalniku. Lud Lan Mahrom miał wiele sekretów, które straciliśmy wraz z ich upadkiem.

Spróbuję wypoziomawać zmysły z energią pieczęci, może wtedy chociaż będę wiedzieć, co nam grozi…

Powiało chłodem. Nie zwyczajnym chłodem nocy, ale lepkim zimnem mgły tuż przed świtaniem. Osobliwie, nie tylko ciała marzły, ale i ten chłód kleił się do serc, dusz i umysłów. Wzniecał strach i wątpliwości, mamił rozsądek i zmysły.

-Trzeba było zostać przy ogniu… Nie ruszać się stamtąd…- biadolił Jotun

Kaysque prychnęła, ale i ona czuła to samo. Teoretycznie noc była właściwą porą dla sekthan, których zmysły były dalece bardziej wyczulone od ludzkich. Ale ta noc była jakaś dziwna. Zdawała się chłonąć i pożerać światło kładąc plątaninę cieni, które nadmiernie pobudzona wyobraźnia przeistaczała w przyczajone kształty. Wśród ciemności fosforyzowały bagna i spróchniałe drzewa

-Prowadź mnie- szczęknęła do niego podając mu rękę

-Co?- nie zrozumiał

-Muszę się skoncentrować. Podczas psychomancji tracę poczucie przestrzeni. Będziesz mnie prowadził jak ślepą.

Nie pytał więcej, tylko wziął ją pod ramię i powiódł przed siebie uważając na korzenie i wykroty. Kay zamknęła oczy.

Najpierw nastała ciemność, a potem zarysował się obraz- struktura delikatnych linii układających się w kształty i wzory. Płonęły wokół feerią barw drzewa, płonęła woda. Tinai Ronge jarzyło się złowrogo.

Zaś między kolumnami…

Nie było nic.

Kay otworzyła oczy i niemal natychmiast potknęła się o wystający korzeń. Linie wirowały jej między oczami zniekształcając rzeczywisty obraz.

-Miałeś mnie prowadzić!- warknęła groźnie

-Przepraszam… Widziałaś coś?

-Nic.

-To chyba dobrze?

-Nie jestem pewna. Dla wszelkiej pewności wynieśmy się stąd.

…Choć nic nie widziałam, to jednak jestem pewna, ze coś tam jest. Nie mocą, nie magią, ale zwykłym, zwierzęcym instynktem czuje, że już nie jesteśmy sami. Ktoś lub coś obserwuje nas. Ktoś lub cos z tamtej strony. Pytanie tylko- co to jest? Jakie pożegnanie martwe elfy pozostawiły dla uzurpatorów chcących zakłócić ich spokój?...

Że zgubili drogę, to jasne. Konieczność wymijania jarów i zdradliwych, bagnistych kałuż spowodowała, że weszli w gąszcz, który prowadził ich według własnego widzimisię, oddalając od ogniska i zagłębiając coraz bardziej w nieprzyjazne chaszcze i moczary. Wszelkie zapachy ginęły wśród ciężkiej, obrzydliwej i wszechobecnej woni gnijącej roślinności. Krawędzi cmentarzyska, posągów Tinai Ronge nie było widać.

Wróble ćwierkały przyglądając się im z każdej gałęzi.

Jesteśmy w jakimś upiornym cyrku, pomyślał Jotun.

Na wietrze, którego nie było, grały dzwonki.

…Kolejny Łowca Snów z gałęzi i trawy. Wpleciono w niego kawałki metalu podzwaniające o siebie. Dziwne, przecież nie ma wiatru… Tym razem ktoś postanowił przestraszyć nas jeszcze bardziej- zamiast czaszki gryzonia, jak ostatnio, wpleciono weń cos, co szybko dało się zidentyfikować jako ludzka żuchwa. Podobnie jak poprzedni, ten znak też było dopiero co zrobiony- źdźbła trawy tworzące nici pajęczyny nie zdążyły się nawet zeschnąć. Kto to robi i po co? To ma być ostrzeżenie, wskazówka? Czy ktoś się z nami po prostu bawi?...

-Chodźmy stąd…- szepnął Jotun –Nie patrz na to coś, to nie przyniesie nic dobrego…- wyder pociągnął Kay za ramię. Najgorsze było przerażenie- nie mające żadnego racjonalnego podłoża. Przecież nic ich nie napadło… To… To tylko ciemność, wróble i te dziwaczne ozdóbki… Pewnie gdzieś tu mieszka jakiś złośliwy traper, albo… Jotun próbował przekonywać sam siebie. Na nic.

-Myślę…- czarodziejka wyswobodziła się z uścisku –Myślę, że ktoś zostawia te znaki celowo. Nie powinniśmy naruszać spokoju tego miejsca. To jest ostrzeżenie i drogowskaz. Jeśli osoba robiąca te rzeczy chciałaby nas zabić, zrobiłaby to już dawno temu. Szukajmy tych znaków, a wyjdziemy z Kręgu Milczenia.

-Jesteś pewna?

-Jesteś wierzący?

Jotun zastanowił się. Nie był szczególnie religijny, ale jednak daleko mu było do kompletnego ateisty.

-Tak.

-To módl się do Pani, bym miała rację.

Na wietrze, którego nie było, grały dzwonki.

…W końcu posągi! Dzięki ci Selene! Miałam rację. Ktoś chciał nas stąd wyprowadzić. Co prawda nie mam pojęcia z której strony wyszliśmy, ale wszędzie lepiej, niż na tym piekielnym żalniku. Wróble ciągle są podekscytowane, ale już nie podążają za nami, gdy opuszczamy Tinai Ronge. Możemy odetchnąć z ulgą… Kiedyś musiał biec tu jakiś trakt, bo wyczuwamy pod stopami ciosane kamienie. Podążymy wzdłuż niego i rozbijemy obóz gdzieś w lesie…

Z budowli nie zostało wiele. Ot, fundamenty i kilka złomków ścian. I kikut wieżycy wybijający się ponad drzewa niby skalny zrąb. Albo ząb. Jotun otrząsnął się. O zębach i zrębach można słuchać w karczmie, przy kuflu czegoś sympatycznego. Nie w mrocznej puszczy, o krok o demonicznych bagnisk.

Wśród ruin stała chatka. Zwykły drewniany szałas, spróchniały i zawilgły. Nie rozpadl się tylko dla tego, że na jego konstrukcje składały się całe, tylko trochę ociosane, pniaki, a nie deski.

Kay zajrzała do wewnątrz. Nie było tu nikogo od…

Na pewno od dawna.

Ściany, częściowo zbutwiałe, pokrywał grzyb. Podłoga, a właściwie klepisko usłane było nawianymi wiatrem liśćmi. Na jednej ze ścian, opierającej się o złomek wieżycy, ktoś wymurował palenisko. I to było, jeśli nie liczyć sterty zetlałych szmat w kącie i desek porozrzucanych tu i ówdzie, jedyne wyposażenie chaty.

-Przenocujemy tutaj- zawyrokowała czarodziejka –Rano poszukamy drogi do wsi.

Nagarnęli liści na posłania i napalili deskami w prymitywnym palenisku. Zwinęli się na szeleszczących pseudołóżkach i zamarli w oczekiwaniu na sen. Poranek przyniesie ulgę i zgładzi cienie…

Co za zbieg okoliczności, że dwoje nocnych drapieżców z upragnieniem wyczekuje jasności dnia.

Wraz z topiącym się soplem strachu i zdenerwowania, poczęły powracać inne uczucia.

-Przytul się do mnie- szepnęła Kaysque –Razem będzie nam cieplej.

Przytulił się.

***

Wróble skończyły swój koncert. W mroku odezwały się lelki kozodoje.

Ale oni już tego nie słyszeli. Spali wczepieni w siebie, splatani swymi ogonami.

Każdy wie, co niesie ze sobą upiorna pieśń tych ptaków…

***

Gdy rankiem wstawało słońce, pierwsze promienie wpadły przez szpary szałasu i zatańczyły na srebrnym diademie. Oszlifowany w kaboszon granat rozbłysnął krwistym blaskiem. Obok, na posłaniu z listowia, leżał pieczołowicie złożony, papierowy wachlarz.

I nic więcej.

Nikogo.

***

Jastrząb nadleciał od strony gór. Wzrok miał utkwiony w dole, ale nie zwracał uwagi na to, co wstrząsnęłoby każdym czarodziejem. On tylko wypatrywał drobnej zwierzyny.

Tam, w dole był Krąg Milczenia, olbrzymi konstrukt magiczny znany adeptom Sztuki jako Łowca Snów.

Nie tylko.

Tam gdzie stała porzucona chatka, gdzie stały ruiny, precyzyjnie wyciosane kamienie tworzyły jeszcze jeden wzór.

I tylko elfy znają jego znaczenie.

Ale elfy milczą.

Cicho i spokojnie śpią pod kamieniami Tinai Ronge.

Czekając na kolejną zdobycz…
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.