Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: Foxia "Brama Snu", część I  
Autor: Foxia
Opublikowano: 2009/1/6
Przeczytano: 1650 raz(y)
Rozmiar 44.47 KB
0

(+0|-0)
 
Jorek Uster van Heim był, przynajmniej w obecnej chwili, uczonym alchemikiem-praktykiem. Aktualnie sprawdzał w praktyce tezę: ile czystego spirytusu duszkiem może wypić krasnolud, zanim nieprzytomny zwali się na podłogę. Jego równie uczony kolega, Henrich Shmell, leżał już na plecach i badał wypadkową wektorów strugi wymiocin, którymi co chwilę eksplodował. Osobnik pełniący w karczmie należącej do Cechu Grawerów zaszczytną rolę gospodarza, chudy, blady i podobny do poborcy podatków, nie przerywał naukowej dysputy, nawet gdy badacze paskudzili mu podłogę – spirytus nie był tani i nie było na niego zbyt wielu chętnych. A teraz za jednym zamachem pozbywał się kłopotliwego towaru, w trzosie brzęczała żywa gotówka, a trunki mniejszej mocy cieszyły się dużym wzięciem wśród gawiedzi, która licznie i chętnie przyszła wspomagać praktykę.

Jorek odrzucił pusty dzban i sięgnął po następny. Jednak nim go wymacał, zatrzymał się i wbił nieprzytomne spojrzenie w drzwi do karczmy.

- Kufa! – Wymamrotał – Strasznie wielka ta mysz.

I po tym nie do końca zrozumiałym oświadczeniu, powolutku rozwiązał badany problem – krasnolud definitywnie traci przytomność po litrowym dzbanku spirytusu.



***



Ludzie mają krasnoludy za alkoholików, czy wręcz za zwykłe moczymordy. Niewielu jednak wie, że Lud Gór ma tajemną moc – alkohol nie był dla krasnoludów trujący. Krasnoludy nie miewały kaca. Dzięki takim cechom mogły pić ile wlezie, odczuwać miły stan umysłu zwany rauszem lub upojeniem, a potem rano normalnie wstać i być tak świeżymi i rześkimi, jak tylko bycie krasnoludem pozwalało.

Jorekowi obudził się, nawet jeśli mało świeży, to całkiem rześki i żwawy. Czyjeś litościwe ręce zaniosły go do pokoju na piętrze gospody, przebrały w jego pasiastą koszulę nocną i naciągnęły na głowę szlafmycę z chwostem. Podniósł się więc, przeciągnął, podrapał w tajemniczym miejscu pod kocem i sięgnął po szlafrok.

Szlafroka nie było. Za to na krześle siedział gronostaj.

Jorek, który wychował się w wielkim mieście i poza końmi, psami i kotami inne zwierzęta widywał jedynie na talerzu, od razu spostrzegł że to gronostaj – wyglądał tak jak wszystkie, które pokazywali mu na rycinach i obrazkach, a śnieżnobiałego futra z czarnym czubkiem ogona nie dało się pomylić z żadnym innym zwierzakiem. Gronostaj był nie za duży, miał wredną mordę, małe uszka i długie ciało na krótkich łapkach. Jedyne, co nie pasowało do obrazka, to obroża – czy też właściwie srebrny łańcuszek z małym medalionem - na szyi zwierzęcia.

Zamachał na zwierzaka rękami, jakby przeganiał kury.

- Sio! Poszedł! Psik!

Rzeczony zwierzak wpatrywał się weń spokojnie czarnymi jak węgiel ślepkami i bezustannie ruszał nosem i wąsami.

- Jorek Uster van Heim?

Jorek rozejrzał się po pokoju, ale nie dostrzegł nikogo.

- Kto to powiedział?

- Tu, na krześle.

Krasnolud krytycznie przyjrzał się wielkiej. Owszem, lubił zabawę i dowcipy, ale nie wtedy, kiedy zabawiano się jego kosztem. Kto to mógł być? Na pewno nie Henrich, bo głos który przemówił, był cichy, subtelny i kobiecy, zaś jego kolega ryczał jak, nie przymierzając, kastrowany bawół.

- Dobra, kto sobie żarty robi i wepchnął tu zwierzaka?

Gronostaj spełzł z fotela i podreptał do Joreka. Poruszał się dziwnie, nieco bokiem, z ciałem wygiętym w kształt omegi. Stanął na tylnych łapach, a kiedy Jorek się pochylił, zajrzał mu w oczy.

- To ja powiedziałam, panie van Heim.



***



Jorek krążył po pokoju wymachując rękoma. Nie był pewien czy wytrzeźwiał. Jeśli natomiast był już trzeźwy – to stanowczo chciałby się napić. Po wódce nawet największe dziwy nabierają sensu.

- Gronostaje, fretki, ani łasice nie mówią! Tylko raz widziałem gadającego zwierzaka, ale to była papuga, cudne zamorskie ptaszysko – ale i ona klepała bez sensu powtarzając, co usłyszała. – Gadające tchórze i insze wydry nie były na jego głowę.

- Jestem familiarem. Chowańcem. – Spokojnie wyjaśnił gronostaj. – Jestem magiczna. Nazywam się Kessa i służę czarodziejowi Akkerowi.

- Magiczne czy nie, łasice nie powinny gadać. To niezgodne z boskim planem!

- Nic nie wiem o żadnych planach. O bogach też nic nie wiem. Za to mój czarodziej zaginął i muszę go odnaleźć. Musisz mi pomóc.

- Ale dlaczego ja? Dlaczego przyszłaś z tym do mnie? Jestem grawerem, nie łowcą nagród...

- Łowcy nagród nie przyjmą zlecenia od fretki, jak mi to powiedziano. Jesteś trzydziestą siódmą osobą, do której się zwracam, a poza tym wyglądasz na nieco inteligentniejszego niż typowy miejski osiłek. Pomożesz mi?

Krasnolud spojrzał na łasicę. Zwierzak czy nie, był własnością czaroklety. A ci pajace zazwyczaj wysoko cenią własne życie i mają spory majątek. Umysł Joreka szybko przestawił się ze zdziwienia na gorącą i namiętną żądzę pieniądza.

- A co z tego będę miał?



***



Mistrz Akker Kershain, iluzjonista z wieloletnią praktyką, specjalizował się w hazardzie – co dobrze się składało, bo małe księstewko Verhau, które zamieszkiwał, było światową stolicą kości, gier karcianych, wyścigów konnych, nowomodnej ruletki i zakładów. Nikt tutaj nic nie uprawiał ani nie hodował, bo jeśli ktoś nie był właścicielem kasyna, to na pewno w którymś pracował. Co do produkcji, to owszem, w pewnych specyficznych dziedzinach była nawet na najwyższą światową skalę – te dziedziny to karty, kości, sztony i stoły do ruletki. Akker mieszkał sobie tedy spokojnie w niewielkiej wiejskiej posiadłości jakieś dziesięć mil od miasta i przy okazji dorocznych Rozgrywek Mistrzów Karcianych odwiedzał Verhau, by za małą fortunę nadzorować uczciwość rozgrywek w pięknym i majestatycznym Kasynie Księcia Edwarda. Przez resztę roku dorabiał z rzadka i po cichu sprzedając iluzyjnie znaczone talie kart.

Tyle Jorekowi powiedziała Kessa, o której krasnolud powoli i z oporami zaczynał myśleć jako o osobie, zamiast rozgadanym kołnierzu. Po pierwszym szoku, łasica (Jorek nie umiał myśleć o gronostaju – samicy) okazała się być dobrą, choć nieco gadatliwą towarzyszką. Umówili się na spotkanie następnego dnia rano – zaczynały się Solia, obchodzone z wielką pompą święto Zwycięstwa Światła nad Mrokiem, a co za tym idzie szykował się cały tydzień wolny od pracy. Jorek nigdy nie był szczególnie religijny, więc za nic miał oświadczenia księży, że kto pracuje w dzień święty, ten popełnia grzech.

Od pierwszej chwili, gdy w końcu spotkali się celem odnalezienia czarodzieja, Kessa gadała. A zaczęła od historii swojego życia.

Miała dwadzieścia jeden lat – poprzedni chowaniec Akkera zginął w czasie Trzeciego Rajdu Kłów – sekthańskiego najazdu na Kal pod wodzą szalonego cesarza Ahiry. Poza byciem uszami i oczami czarodzieja, spełniała także funkcję reprezentacyjną – mag winien mieć familiara, więc jej zadaniem było rzucać się w oczy. Lubiła czytać, polowała na myszy i szczury, z wielką radością kradła gościom Akkera różne drobne przedmioty – tak jak człekokształne łasice, mustelini, ich zwierzęcy krewni wykazywali się wielką zręcznością na tym polu. A poza tym lubiła ciastka z kremem. I...

I tak dalej. Kessa gadała bez ustanku. Joreka przez pierwszą godzinę, kiedy towarzyszyła mu w śniadaniu i długo celebrowanym strzyżeniu brody (dla krasnoluda broda to świętość), strasznie to denerwowało. Milczał ponuro skupiając myśli na wytargowanych czterystu krzyżach nagrody, za które miał nadzieję wykupić pozwolenie na dostąpienie egzaminu mistrzowskiego w gildii. Cudownie wygrawerowana i odbita, fantazyjna talia kart z podobiznami prawdziwych królów, książąt i magów, majstersztyk, który miał stać się przepustką do stopnia majstra i własnego warsztatu grawerskiego, już od roku leżała zawinięta w aksamit i czekała na swój dzień.

A potem, mimochodem, sam zaczął gronostajowi siedzącemu na jego ramieniu opowiadać o sobie.

Urodził się trzydzieści cztery lata wcześniej w wielkim Tangabardzie, w kupieckiej rodzinie Uster z klanu Heim wymieniającej z górskimi krasnoludami zamorskie korzenie, tkaniny i klejnoty na inżynieryjne cuda wytwarzane w enklawach gór Avarune. Gdy miał dwanaście lat i był brzdącem z czarniawym puchem miast brody, uderzył Rajd Kłów. Tangabard wtedy mocno ucierpiał, a wśród ogólnych zniszczeń był też krasnoludzi dzieciak klęczący na pogorzelisku domu rodziców.

Po pierwszym ciosie, rozwścieczeni ludzie i krasnoludy ruszyli z krwawym odwetem, a wśród nich i mały Jorek z o wiele za wielkim toporem i pistoletem, z którego nie bardzo umiał strzelać. Wojenna sierota bez niczego, pałająca rządzą zemsty.

Gdy wojna się skończyła, nie pozostało nic. Przez trzy lata wędrował z wioski do wioski i z miasta do miasta, gdzie za podkówki rysował na kawałkach płótna portrety węglem. Aż dotarł do Verhau. Tu zaledwie drugiego dnia jeden z majstrów gildii grawerskiej przyuważył go na ulicy i niemal siłą zaciągnął do terminu... Działo się to osiemnaście lat temu.

Jorek otrząsnął się ze wspomnień. Rozmowa z Kessą zajęła mu nie tylko godzinę rano – słońce stało wysoko na niebie, a on siedział na Arturze, swoim filozoficznie usposobionym, łaciatym kucu górskim. Jechali do posiadłości Akkera za miastem, by, jak to określiła łasica, poszukać śladów. Jej pan fascynował się tematyką snów, a szczególnie mitem o Bramie Snów – tajemniczym miejscem, gdzie granica między snem a jawą była tak cienka, że można ją było fizycznie przekroczyć. Akker przeprowadził się z Virystylii do Verhau już za jej życia, a powodem było nie tyle wygodne życie maga hazardowego, co siła, z jaką żył wśród tutejszych ludzi ów mit.

- On ma na tym punkcie obsesję. – Stwierdziła Kessa. – Kazał mi kiedyś zapamiętywać sny, a potem opowiadać. Miał nadzieję, że wyśnię mu miejsce położenia bramy.

Posiadłość Akkera Kershaina leżała wśród winnic maleńkiej wsi Selive. Wystarczyło odjechać dziesięć mil od miasta, by suche, pyliste powietrze o zapachu rynsztoka stało się lekką, ożywczą bryzą, gdzie o prawo pierwszeństwa walczyła woń jodły, kwiatów i oliwy zmieszanej z czosnkiem i bazylią – w końcu była pora obiadu.

Była to prawdziwa willa, rozległa i ozdobna. Smukłe kolumny, biały i różowy marmur , złocone płaskorzeźby. I fontanna z delfinem przed wejściem.

Drzwi były uchylone i chwiały się w przeciągu.

- Ty tak je zostawiłaś? – Jorek podejrzliwie przyjrzał się ciężkim drzwiom z litego dębu. Miały grube zawiasy i wiele zamków, więc na pewno nie były drzwiami, o których zamknięciu się zapomina.

Kessa wyglądała na zlęknioną.

- Ja nie umiem otwierać drzwi. Mam wyjście przez taka klapkę od ogrodu...

- Lepiej się naszykujmy... – Krasnolud spod poły kurtki wydobył poobijany pistolet skałkowy. Był to ten sam, z którym dwadzieścia dwa lata temu wyruszał mścić się za śmierć rodziców. Kessa obwąchała próg, a Jorek pchnął drzwi. Weszli.

Panujący w środku bałagan przywodził na myśl skojarzenia z huraganem albo, dajmy na to, gniewem bożym. Drogie, ciężkie meble leżały poprzewracane, a kosztowne bibeloty – strzaskane. Wszędzie zalegał papier – kartki z notatkami, strony wydarte z książek i same książki, sponiewierane i okaleczone. Jorek mimowolnie się wzdrygnął. Całe swoje dorosłe życie grawerował stronice ksiąg i bardzo je szanował. Ból w sercu i złość budził fakt, że ktoś tak mógł obejść się z cennym tomem.

- Ktokolwiek to był, czegoś szukał... Wiedział, że twojego pana nie ma w domu...

- Ale czego mogli szukać? Nie ma tu nic ciekawego... Akker nie badał żadnych strasznych tajemnic...

- A Brama Snów?

- Przecież to tylko bajka...

Kessa urwała. Przez chwile stała w milczeniu z półotwartym pyszczkiem. Wyglądałoby to zabawnie, gdyby nie igiełki białych kłów wystające spomiędzy warg zwierzaka.

- Notes Akkera! Tam zapisywał wszystkie spostrzeżenia z badań!

Gronostaj wystrzelił jak z procy, nim krasnolud zdołał zareagować. Jorek pognał za Kessą ślizgając się na kartkach. Dopadł drzwi gabinetu, by zobaczyć, jak łasica zwinnie wskakuje na krzesło, a z krzesła na intarsjowany blat ciężkiego, ozdobnego biurka z mahoniu.

Biurko pokrywały, podobnie jak wszystko, sterty papieru. Ktokolwiek przeszukiwał posiadłość, zrobił to bardzo drobiazgowo. Kessa czuła obcy zapach na najmniejszej karteluszce.

Ale notes był. Niewielki, stary i bardzo zniszczony, oprawny w wytarte brązowe płótno tomik z odciśniętym na tylnej okładce godłem virystylskiego cechu kupieckiego. Gronostaj stanął na tylnych łapach, chwycił książeczkę w przednie i zaczął kartkować.

- Jeśli to takie ważne, to czemu go nie zabrali? – Jorek wyjął Kessie notes z łap i sam zajrzał. – Zaraz! Ale to przecież jakaś durna, ckliwa poezja!

- To jego badania, mówię ci!

- To co powiesz na coś takiego: O, moja miła, kwiecie czereśni, dzwoneczku pieśni, czemuś ukrzywdziła... Hehe, wcześniej napisał „chędożyła” ale skreślił.

- To jest iluzja! – Fuknęła łasica, po czym wykonała parę gestów, śmiesznie gestykulując przy tym pazurkami.

Głupawy wiersz zniknął – zastąpił go tekst biegnący przez cała stronę drobnym maczkiem równego i starannego pisma czarodzieja. Jorek przerzucił parę stron – kolejne wpisy, zajmujące niekiedy i kilkanaście stron opatrzono datami. Praktycznie wszystkie dotyczyły snów i legendy o Bramie Snu.

Krasnolud zatrzymał się dopiero przy wpisie z datą sprzed tygodnia. Poprzednia strona była wyrwana, a i sama notatka była krótka.

- „...Jeśli moje teorie są słuszne, to Brama znajduje się tam, gdzie doprowadził mnie ślad Kitjeris, co z kolei potwierdza domysły, że artefakt, czy też szczelina w jakiś sposób wiąże się z Nieśmiertelnymi – wszyak wiadomo, że najpotężniejsi z nich odeszli z tego świata tworząc własne, tymczasowe bramy. Ale w tym wypadku legenda wyraźnie mówi o bramie stałej i utrwalonej. Niebawem wyruszę jej poszukać. Trochę się boje, że Oni zechcą pokrzyżować moje plany. Dlatego też, jeśli coś by się ze mną stało, lokalizację Bramy Snu powierzam mojej drogiej Kessie. Droga rozpoczyna się u Artwalda w domu Dominika...” – Jorek przeczytał na głos i zajrzał na następną stronę – Dalej jest tylko coś, co wygląda na szkic listu i opisane przygotowania do wyprawy... Kto to jest ten Artwald? Akker mówił ci coś, gdzie ta cała Brama się znajduje?

Łasica przecząco potrząsnęła łbem.

- Co to za Kitjeris? Nawet nie wiem, jak to się wymawia...

- Kanidianka, jedna z ostatnich Nieśmiertelnych. Szalała po tych terenach kole stu lat temu. Nie uczyłeś się historii?

- A co to za Oni, o których pisze? Muszą być ważni, skoro używa wielkiej litery...

- Akker mówi „Oni”, kiedy chodzi mu o jakichś ważniaków, co stoją w cieniu i pociągają za sznurki. Wiesz, jak ktoś ginie bez śladu, to Oni kazali to zrobić, bo człowiek był niewygodny. Albo małą manufakturę, czy warsztat nagle wchłania jakaś Gildia, to jest to Ich robota...

- Aaa, ci Oni... Mój ojciec mówił na Nich „Gabinet Cieni”, chociaż nie wiem, o jaki gabinet mu chodziło. – Krasnolud pogładził się po brodzie – Naprawdę nic ci ten twój mag nie powiedział? A może coś dał?

- Mówiłam już, że n... – Kessa urwała w pół słowa i spojrzała na swoją szyję. Dla człowieka czy krasnoluda taki manewr nie byłby możliwy bez lustra, ale ona, będąc gronostajem posiadała cyrkową wręcz gibkość. No i długą szyję, którą mogła wygiąć jak łabędź. Chwyciła w łapy srebrny wisiorek dyndający na łańcuszku.

Gdy Jorek ujrzał ją wczoraj po raz pierwszy, właśnie ten medalik rzucił mu się w oczy. Była to stara, misterna robota, cacuszko, jakie noszą wielkie damy, by w zamykanym na przemyślny zameczek wnętrzu ukryć podobiznę ukochanego. Na błyszczącej srebrnej powierzchni wyryto ozdobne litery A i K.

- To jego inicjały chyba. Akker Kershain. – Mruknął. W tym momencie łasica wcisnęła ukryty z boku medalionu przycisk i wieczko odskoczyło. Na biurko wypadł mocno poskładany kawałek papieru.

To była ta wyrwana z notesu kartka. Wyrysowano na niej coś w rodzaju mapy bez nazw. Jakieś góry, lasy... Wśród nich wił się zaznaczony kreskowaną linią szlak – brał początek z misternie naszkicowanego wizerunku zamku, albo jakiejś baszty.

- Ale tu nic nie jest opisane... Myślisz, że to... – Stuknął palcem w rysunek - ...Jest jakieś miasto albo twierdza?

- To jest... – Gronostaj opadł na cztery łapy i przyjrzał się grafice. Kessa nie miała zbyt dobrego wzroku, więc długo oglądała mapę na odległość nosa -...To mi wygląda na kościół.

Oboje spojrzeli na notes. U Artwalda w domu Dominika...

- Kościół św. Dominika Wspomożyciela w Verhau. Mieszkam o dwie ulice od niego. – Oznajmił Jorek. – Ale czort jeden wie, kim jest Artwald.



***



Święty Dominik Wspomożyciel był święty z nazwy. Wyłącznie. Kościół Słońca włączył go w poczet swych błogosławionych jeszcze za życia, gdy bajecznie bogaty przywódca Związku Keltyckiego, potężnej kupieckiej organizacji, Domik de Vere ufundował osiemdziesiąt trzy kościoły na całym Kalu. Gdy umarł, nawiasem mówiąc – z przepicia, a Kościół odkrył, że de Vere cały pozostały majątek zapisał właśnie stanu duchownemu, wtedy szybko włączono go w poczet świętych, a w każdym kościele, który ufundował – wszystkie jego imienia – wychwalano cnotliwe życie i dobre uczynki zacnego Dominika. Ale tego, że był to pijak i dziwkarz, niebezpieczny sadysta, który dwie żony zakatował na śmierć wiernym nie mówiono. Jak również nie opowiadano, w jakie przekręty był zamieszany, ile zabójstw zlecił czy wreszcie – a może zwłaszcza – co po wódce robił ze swoją klaczą i raz z synem. Kościół nie przyjmował też do wiadomości, że majątek rodu de Vere dostał mu się tylko dlatego, że stary Dominik chciał zrobić reszcie rodziny na złość.

Po co psuć dobrą legendę.

Kościół imienia powyższego sukinkota znajdował się przy skrzyżowaniu ulicy Kupców Korzennych i Biskupiego Traktu. Pochodząca sprzed trzech stuleci budowla majestatycznie wznosiła się ponad dachy domów, gdzie światło słońca wpadało rozbite w okiennych witrażach na miliony tęczowych promyków. Przemyślnie rozmieszczone lustra potrafiły w słoneczne południe zamienić wnętrze w rozmigotany klejnot.

W środku, mimo letniego dnia, panował chłód. Zimne powietrze przesycała delikatna woń pleśni i o wiele ostrzejsza pasty do podłóg. Nabożeństwo skończyło się ponad półtorej godziny wcześniej, więc było prawie pusto, jeśli nie liczyć dwóch rozmodlonych babć w ławkach tuż na wprost ołtarza i niziołkowego kościelnego wielką miotłą zamiatającego posadzkę. Jego to właśnie zaczepił Jorek.

- Przepraszam, słyszał pan może o kimś imieniem Artwald? Lub może to chodzi o nazwisko...

Niziołek zmierzył go zmęczonym spojrzeniem mówiącym „idź pan stąd, ja mam robotę, przeszkadzasz”.

- Chodzi o biskupa Eryka Artwalda?

- A jest ktoś jeszcze inny o tym nazwisku?

- Nie.

- No to o biskupa. Gdzie go znajdę? Zechce ze mną porozmawiać?

Na pucułowatej, zmęczonej twarzy kościelnego zagościł wredny uśmiech.

- Biskup nie przyjmuje gości, zaś czy możesz pan z nim porozmawiać, to zależy od pańskiej wiary w życie pozagrobowe.

- Nie bardzo rozumiem...

- Biskup nie żyje od pięćdziesięciu lat i spoczywa w krypcie. Zwiedzających tam nie wpuszczamy.

- To jak...? – Kessa wystawiła łebek zza krasnoludziej pazuchy. Na jej widok oblicze niziołka spurpurowiało i wykrzywił je grymas wściekłości, niedowierzania i odrazy.

- ZWIERZĘ?! W DOMU BOŻYM?! – Ryknął jak buchaj – Wynoś się w cholerę!

Z zadziwiającą siłą pchnął Joreka w stronę drzwi, nieomal go przewracając. Grzmotnął w czerep miotłą, poprawił kopniakiem w łydkę, a gdy byli już na zewnątrz, zatrzasnął ciężkie rzeźbione wrota.

- A temu co? Co z tego, że zwierzę? Ludzie, krasnoludy też są zwierzętami. Akker tak uważa...

- Ale kościół Solarisa uważa, że zwierzęta to zwierzęta, a wprowadzanie ich do kościoła za brak szacunku. Zwłaszcza nocnych drapieżników, które są poddanymi Selene, bogini księżyca...

- Prymitywne zabobony. – Fuknęła niezadowolona Kessa. Nie dość, że nie wpuszczono ich tam gdzie chcieli, to jeszcze siedziała pod brudnym i śmierdzącym kaftanem Joreka. – Co teraz?

- Przynajmniej dowiedzieliśmy się o co chodzi z tym Artwaldem... No i wiem, gdzie jest wejście do krypt...

Gdy Jorek odchodził z łasicą na ramieniu, z zaułka obok kościoła wyszło dwóch mężczyzn – człowiek i kanid - i ruszyło jego śladem. Nie mieli sympatycznych twarzy. Mieli za to broń.



***



Zanim magia hazardu zdominowała Verhau, księstwo produkowało wina. Winna latorośl oplatała cały obszar niewielkiego państwa. A gdzie wino, tam i piwnice.

Pod całym miastem ciągnęły się kilometry połączonych tuneli, loszków i piwniczek. Gdy wino przestało przynosić miastu zysk i piwnice opustoszały, przedsiębiorczy kupcy szybko zaadaptowali podziemia na prywatne składziki i komórki.

Niektóre prywatne piwnice były zamurowane i odcięte od świata, ale w większości wypadków droga pozostawała wolna. Osoba z dobrym zmysłem przestrzennym mogła niezauważona przemieścić się w dowolne miejsce w mieście, a nawet i poza miasto.

Jorek znał podziemia. W końcu orientacja w ciemnych, wąskich korytarzach była wizytówką krasnoludów – cechą, jaką może wykształcić jedynie rasa żyjąca w kopalniach, jaskiniach i korytarzach biegnących pod górskimi szczytami. Te pod Verhau były miłe, suche i całkiem przestronne – całe księstwo leżało na wulkanicznej glebie, żyznej, ale tez i pełnej naturalnych pieczar i szczelin.

Weszli przez piwnicę karczmy należącej do cechu grawerów. Stanowiła ona część obszernego budynku, jaki zajmował cały cech. Tam pili, bawili się i zwyczajnie mieszkali biedni czeladnicy pozbawieni matczynej i ojcowskiej opieki – zwyczajem wszystkich gildii Cech Grawerski chętnie przyjmował każdego podrzutka, by go sobie wychować, oraz bezżenni rzemieślnicy, którzy nie umieliby sobie sami gaci wyprać, gdyby nie służba. Tam mieszkał też Jorek, który rozumował, że własny dom to tylko masa niepotrzebnych wydatków.

Samą piwnicę wydzielono od reszty podziemi ceglanymi ścianami, ale szczęśliwie zostawiono w nich drzwi. Niewielkie dębowe, okute wrota zamykane na zasuwę, które prowadziły w mroczną plątaninę korytarzy pod miastem.

Kessa oblizała mordkę różowym językiem – po posadzce pod ich stopami biegały szczury wielkie jak pięść krasnoluda.

- Daleko mamy do przejścia? – Kessa pierwsza złamała przytłaczający majestat ciszy.

- Niedługo tam będziemy. Trzeba tylko iść dookoła skweru i... Sama zobaczysz.



***



Przybysze rozejrzeli się po wnętrzu karczmy. Było dość pusto, większość osób zapewne poszło świętować na Złotym Placu, gdzie jak co roku, zgodnie z pradawnym obyczajem Verhau, mieszkańcy uczestniczyli w wielkiej wspólnej mszy wraz z pątnikami z Rakenoth, która potem przekształcała się w równie wielką zabawę na ulicach. Dwóm mężczyznom trudno było upilnować przedzierającego się przez barwny i kolorowy tłum krasnoluda. Jednak byli profesjonalistami.

- Wszedł tu przed chwilą krasnolud. Ciemnobrody, odzian w schludne pastele. Powiedzże nam przyjacielu, gdzie rzeczony krasnolud się udał. Sprawę mamy, a rzecz to nie cierpiąca zwłoki. – Odezwał się jeden z przybyszów. Dziwnie akcentował słowo „zwłoki”.

Chudy karczmarz wprawnym okiem ocenił przybyszów. Na pierwsze spojrzenie – obaj dość wysocy, człowiek o skórze smagłej jak u Południowców, a kanidianin o szaroburym futrze pospolitego wilka. Ubrani w bogate, modne odzienie, jakie tego lata zwykli naszać młodzi wielmoża: bordowe i granatowe fraki, dość nieformalnie rozpięte, pod tym wzorzyste kamizelki z jedwabiu nałożone na jasne, płócienną koszulę w zawadiackim, pirackim stylu, przewiązane pod szyją fantazyjnymi fularami. Jedyne elementy stroju, którymi się różnili, to pierzasty kapelusz na głowie człowieka i dziura na ogon w spodniach kanida. No i buty – wilk, jak cały jego rodzaj, ich po prostu nie nosił. Obydwaj mężczyźni obciążali pasy rapierami, które mimo ozdobności, bardziej wyglądały na rzeczywiste narzędzia, niż atrybuty fircyka-romantyka. Obydwaj mieli też pistolety, i to te nowoczesne, podróżne kapiszonowce, które niezawodnością i celnością dalece przewyższały ciężką i niewygodną broń skałkową.

Drugie spojrzenie karczmarz zawsze kierował w oczy. Wybrał człowieka, bo płonące ślepia sekthan były dlań zbyt obce i nie umiał w nich czytać. Spodziewał się zastać zimne, bezlitosne oczy mordercy, a tymczasem napotkał chłodne spojrzenie człowieka, który w imię wyższych wartości musi zrobić to, czego wymaga chwila. Gospodarz wolałby patrzeć w oczy mordercy. Nigdy nie wiadomo co zrobi dobry, ale zdeterminowany człowiek.

Przełknął ślinę.

- Przykro mi waszmościowie, alem nijakiego krasnoluda, zwłaszcza schludnego, nie wiedział od rana. – Odparł. Miał tylko nadzieję, że w jego głosie nie będzie znać strachu czy fałszu.

- Był tu. – Warknął wilk wciągając powietrze. Kanidianie po swych wilczych przodkach odziedziczyli wspaniały węch. Spojrzał na karczmarza odsłaniając wielkie pożółkłe kły, a wtedy ręka jego ludzkiego towarzysza wystrzeliła do gardła ofiary.

- Nos mojego przyjaciela nie kłamie. – Spokojnie rzekł człowiek zupełnie nie przejmując się osłupiałymi spojrzeniami kilku podstarzałych grawerów którzy w chłodzie karczmy zapijali zimnym piwem obiad. – Nie chcemy robić wam krzywdy, mosterdzieju, ale uniżenie prosimy o informacje.

- Ale... Ja... Nie mogę... Nie... godzi się... – Wykasłał gospodarz. Kątem oka uchwycił, jak wilk krótkim, oszczędnym gestem wskazuje zionące chłodem, ciemne wejście do piwnicy.

- „Mężnego serca jest ten, kto wobec siły nie zdradza przyjaciół swoich.” – Człowiek puścił chudą szyję karczmarza i skinął mu głową. Potem obaj zniknęli w czarnej czeluści podziemi.

Gospodarz jeszcze długo się zastanawiał skąd pochodził ten dziwny cytat.



***



Plan Joreka by dostać się do krypty przez podziemia zmagał się z trudnym problemem. Drzwi, ciężkie, stalowe, osadzone na potężnych zawiasach wpuszczonych w kamienny portyk, były zatrzaśnięte na głucho.

- I co teraz? Mówiłeś, że znasz te lochy jak własną kieszeń. A nie dość, że najpierw się zgubiliśmy i trzeba było obejść miasto prawie dookoła, to teraz jeszcze... – Kessa potrafiła być równie złośliwa, co przymilna. Teraz jej głos wprost ociekał jadem. Krasnolud jednak nie miał ochoty dłużej wysłuchiwać jej docinków.

- Czekaj, daj mi pomyśleć! – Warknął uciszając łasicę w pół słowa. Potem przyjrzał się zamkowi

Była to stara konstrukcja, równie imponująca, co wznosząca się nad miastem książęca twierdza. Pod potężną, żelazną klamką opadał szeroki na dłoń, a długi na łokieć prostopadłościan, z którego zaczepnie wyzierała dziurka na klucz – jego pióro musiałoby mieć ze trzy cale szerokości i przynajmniej pół cala grubości. Jorek wyobraził go sobie – wielki, żelazny klucz, pokryty rdzą stuleci, którego w razie potrzeby można użyć jako pałki dość wielkiej, by przetrącić komu kark.

Krasnolud pogrzebał w kieszeniach i wydobył komplet rylców grawerskich. Patrząc na zamek zważył je w dłoni. Nigdy nie bawił się w złodzieja, ale miał zręczne ręce – w końcu był grawerem. Może by tak...

- Zaczekaj. Tylko ani drgnij! – Kessa wskoczyła mu na przedramię i obwąchała zamek. Potem znieruchomiała, jakby nagle ktoś ją spetryfikował.

- Co robisz?

Łasica nie odpowiedziała. Normalny świat dla niej zniknął – zastąpiła go mgła misternie splątanych linii. Wszystko składało się z plątaniny srebrzystych nitek, cienkich jak promień światła. Akker mówił, że to jest wszechświat od podszewki. To tak, jakby się oglądało teatrzyk mechanicznych lalek – z przodu postacie poruszały się w cudowny sposób i grała muzyka bez grajka. Figurki tańczyły, zda się, same. Ale jeśli zajrzałoby się pod spód, pod klapkę, ujrzałoby się koła zębate, sprężyny i inne cuda. Na tym właśnie polegał magiczny dar – zajrzeć pod podszewkę wszechrzeczy.

I pociągnąć niteczkę.

Jako konstrukt magiczny, zamek był wyjątkowo mało skomplikowany. Linie charakterystyczne dla żelaza, węgla i tlenu splecione w prostacki wręcz mechanizm, który przesuwał ciężką stalową sztabę po drugiej stronie drzwi. Kessa zmrużyła ślepia.

By ruszyć zasuwę, trzeba zmusić zapadki do ustawienia we właściwej pozycji, a potem przekręcić to coś.

Zapadki poszły bez problemu. Wystarczyło odpowiednio pociągnąć nitki odpowiedzialne za siłę grawitacji. Gorzej było z przekręceniem – Kessa zwyczajnie nie miała takiej siły.

Ale miała krasnoluda...

Przyjrzała się ciężkiej, stalowej klamce.

...I dźwignię.

Gronostaj drgnął, jakby budził się z głębokiego snu. Jorek patrzył na nią zaniepokojony.

- Co się stało? Nagle jakbyś... zgasła.

- Posługiwałam się magią. – Wyjaśniła krótko. Gdy zobaczyły na jego brodatym obliczu bezbrzeżne zdumienie, rozwinęła temat. – Wszystkie chowańce rodzą się z jakąś mutacją i magicznym darem. Słyszałam o magu z Lettenhard, który miał skrzydlatego kota, co to umiał każdą myśl ze łba wykraść. Ja mam zniekształcone gardło, więc mogę normalnie mówić, jak ty, czy ludzie. Natomiast moim darem jest umiejętność władania magią, tak jak to czynią czarodzieje... A teraz, z łaski swojej, naciśnij klamkę.

Jorek, nieco podejrzliwie, jakby ciężka, pokryta grubą warstwą rdzy klamka mogła go ugryźć, albo wybuchnąć, wcisnął ją.

Coś szczęknęło i drzwi uchyliły się na cal.

- Chcesz powiedzieć, że cały czas były otwarte?!

- Nie... – Kessa złośliwie wykrzywiła swoją wredną mordkę. – Sprzęgłam mechanizm zamka z klamką.

Krasnolud mądrze pokiwał głową, chociaż nic nie zrozumiał. Pchnął drzwi dalej – teraz zawiasy stawiły wyraźny otwór i ich jęk zabrzmiał w podziemiach echem chóru potępieńców.

Krypta stała otworem.

Wewnątrz było tak samo chłodno, jak w reszcie piwnic, ale powietrze było tu suchsze. Pachniało kurzem i zetlałym płótnem. I śmiercią.

Krypta była rozległym, niskim lochem zbudowanym na kształt litery L. W ścianach wymurowano nisze, gdzie stały, jedna nad drugą, nawet i po trzy blaszane trumny. Pomimo, że niektóre nisze były puste, trumien było z pięćdziesiąt, albo i więcej. Środkiem krypty biegł rząd piętnastu znacznie okazalszych, kamiennych sarkofagów.

- To jest ta krypta? – Szeptem zapytała łasica.

- Tak. Te trumny w ścianach to pewnie zwłoki duchownych. A te wielkie, kamienne, to zapewne jacyś tutejsi dostojnicy. – również szeptem odparł krasnolud. W atmosferze grobowca było coś takiego, co nakazywało ciszę. Dostojna bliskość śmierci była tutaj bardziej wyczuwalna, niż gdziekolwiek indziej.

- Poszukajmy tego całego Artwalda.

Blaszane trumny w ściennych niszach nie miały żadnych oznaczeń ani napisów. Wyglądały jak pordzewiałe puszki. Za to sarkofagi były imponująco zdobne.

Na pokrywie każdego z nich wyobrażono leżącą postać w ceremonialnych szatach – świeckich lub duchownych – ściskającej na piersiach jakiś symbol, najczęściej księgę, pastorał lub miecz. Jorek rozumował, że pastorał oznacza duchownego, broń szlachcica, księgą zaś – uczonego lub maga. U stóp każdej z wyobrażonych postaci wypisano jej imię, datę zgonu i krótkie epitafium.

Biskup Eryk Artwald zajmował jeden z środkowych sarkofagów. Rzeźbiona figura przedstawiała mocno zbudowanego, chociaż wysuszonego starca o surowej, zaciętej twarzy. Artysta dokładnie przedstawił wszystkie fałdy i zdobienia bogatego stroju dostojnika kościelnego, ale, co dziwne, zamiast pastorału włożył w biskupie ręce księgę, na dodatek otwartą.

- Dziwne... – szepnął Jorek na poły do Kessy, na poły zaś do siebie.

- Widziałeś, co mu napisali pod imieniem?

- „Nie umarł. Śpi”. Ciekawe słowa, zwłaszcza na grobie biskupa. Co się stało z wędrówką do słonecznych krain szczęśliwości? – Jorek próbował zażartować, ale chłodna ciemność niweczyła wszelkie przejawy humoru. – Jak byłem mały, to mnie uczyli, że po śmierci wszyscy wierni idą do domeny Solarisa, gdzie stają się nieśmiertelni w krainie wiecznie świecącego słońca...

- Jeśli cały czas świeci, to to musi być jakaś przeklęta pustynia. – skwitowała łasica – A co się dzieje z grzesznikami?

- Grzesznicy i niewierni zostają wtrąceni do krainy wiecznej nocy, gdzie pozbawieni słonecznego blasku gniją i rozpadają się w nicość, jak ich martwe... Nikt nic nie mówił o śnie.

- Poza Akkerem...

- A właśnie... Pamiętasz co twój mag pisał o tym całym Artwaldzie?

- Tylko tyle, że u niego ma zacząć się podróż...

- Może się pomyliliśmy? Może Akkerowi chodziło o kogoś innego? – krasnolud w zamyśleniu przeczesał brodę.

- No nie... Spójrz jeszcze raz na to, co mu napisali! Nie ma mowy o pomyłce!

Jorek spojrzał.



Eryk Artwald



Zrodzony w roku 593

Zasnął w roku 680



Biskup Verhau

Filozof, geograf, podróżnik



Nie umarł. Śpi.



- Akker badał sny. Poszukiwał Bramy Snów. Zostawił wskazówkę – Artwald u św. Dominika. Znajdujemy tego Artwalda, który okazuje się być biskupem, ale wyryte na grobie epitafium jest, jak zrozumiałam, wręcz herezją. I na dodatek dotyczy snu. Czy to zbieg okoliczności?

- Dobrze, już dobrze... Po prostu nie wiem czego szukać... Ten twój czarodziej nie mógł napisać po prostu „Idźcie tu a tu?”

- Sądząc po stanie naszego domu, wiedział, że ma kogoś na karku, więc zostawił mi zagadkę, do której tamci się nie dobiorą.

- Znowu mówimy o tamtych Onych?

Gronostaj zignorował krasnoluda.

- Tylko jaka wskazówka ma się tu znajdować? Tego nie wiem?

- Może trzeba otworzyć to pudło i zobaczyć, czy wielebny przypadkiem nie ściska jej w swych kościstych palcach?

- Akker zostawił tę zagadkę dla mnie. Nie mógł liczyć, że sama odsunę tę pokrywę. Zresztą... – Kessa obejrzała i obwąchała miejsce złączenia wieka z resztą sarkofagu - ...jego nikt od dawna nie odkrywał. A na pewno nie mój mag. On jest mały i lekki jak piórko.

- To w takim razie musi to być coś, co ci się rzuci w oczy... Pomyślmy... Akker zostawił ci mapę bez nazw, z początkiem drogi w jakimś zamku czy twierdzy...

- A może to po prostu o ten kościół chodzi?

- Też tak myślałem...

- Spójrz na to! - Pisnęła łasica wskazując na kamienną księgę w rękach posągu świętego.

Na jednej stronie wyryty był magiczny znak, pradawny Łowca Snów spleciony z pajęczych linii. Na drugiej zaś sześć linijek ze świętymi tekstami. Każda zaczynała się ozdobną gotycką literą, a każdą literę ktoś zakreślił na czarno węglem. Czytane od góry do dołu tworzyły...

- Kelsen. – Odczytał krasnolud – Kościół na twojej mapie to stary monastyr w Kelsen!

Przez uchylone drzwi łukiem wleciało niewielkie szklane naczynie i roztrzaskało się na kamiennej posadzce. Buchnął gryzący, czerwonawy dym, który szybko przysłonił widoczność. Jęknęły zatrzaskiwane drzwi.

- Szybko! Zakryj czymś nos! – Wrzasnęła Kessa, a jej przerażony głos bardziej przypominał skrzek wrony. – Musimy uciekać!



***



Borys Iwaniuk, od dwudziestu lat kościelny w kościele św.Dominika w Verhau już nieraz oglądał dowody wszechmocy Boga. Chromi chodzili, ślepi spoglądali na świat, a ci o pomieszanym umyśle robili karierę w polityce. Ale za jego życia jeszcze nikt nie wstał z martwych.

Tymczasem najwyraźniej któryś z księży lub biskupów postanowił przerwać sobie wieczny odpoczynek i odwiedzić ten padół łez, być może aby pogawędzić z obecnym przełożonym kościoła w Verhau o jakości posług i stanie kościelnej kasy. I tak mu się do tego spieszyło, że dobijał się pięściami wypełniając ciche dotąd wnętrze świątyni metalicznym dudnieniem.

Niziołkowy kościelny powoli wyciągnął spod kubraka kółko z kluczami, odczepił jeden i, trzymając resztę jak korbacz, powoli otworzył ciężkie, stalowe drzwi od krypty.

Buchnął gryzący, rdzawy dym i z czeluści, niczym książę demonów w przedstawieniu z mizernym budżetem, wytoczył się krasnolud. Zatykał sobie nos i usta śnieżnobiałym gronostajem, który z kolei wepchnął swój łeb pod pachę krasnala. Bez wątpienia, obie strony znalazły się w sytuacji krytycznej, jeśli zdecydowały się na podjęcie tak samobójczych kroków. Krasnolud, krztusząc się i kaszląc, odepchnął Borysa i, zataczając się, ruszył w stronę wyjścia.

Światło przysłoniły dwa cienie. Człowiek i kanidianin zgodnymi ruchami dobyli rapierów. Niziołek zamachał rękami.

- Stójcie! Jesteście w domu boż... – Kościelnemu nie dane było skończyć wypowiedzi, bo akurat dostał od człowieka w czerep rękojeścią rapiera.

Tymczasem wilk, odsłoniwszy zęby, zgiął się w pałąk i skoczył ku Jorekowi. Krasnolud wyhamował w miejscu i dał nura między ławki unikając sunącemu w jego stronę ostrza. Zerwał Kessę z szyi i ze zdumiewającą, jak na krasnoluda, szybkością pognał w stronę jednego z wielkich witraży.

Człowiek w kapeluszu rzucił rapier i wyrwał z olstra pistolet.

- Kistian, nie! – Szczeknął wilk, ale było już za późno.

Huk strzału odbił się od murów świątyni zwielokrotniony przez echo. Kanidianin chwycił się za uszy i padł na kolana. Po chwili do przebrzmiewającego echa dołączył odgłos tłuczonego szkła.



***



Witraż rozleciał się na drobne okruchy, kiedy Jorek wpadł nań całym ciężarem. Krasnolud gruchnął o bruk wśród kolorowego deszczu szklanych odłamków, ale szybko się pozbierał. Nic tak nie otrzeźwia jak ból.

- Nic ci nie jest? – pisnęła Kessa, którą krasnolud w chwili upadku puścił, by nie rozgnieść jej na płasko. Krasnal zaklął szpetnie i podźwignął się na kolana trzymając za lewe ramię. Czułe powonienie gronostaja wyczuło krew.

- Skurczybyk mnie strzelił. – Jęknął Jorek, po czym chwycił Kessę i chwiejnym krokiem podjął ucieczkę. Chwilę później jego śladem podążyły lekkie kroki nieobutych stóp kanidiana i ciężkie dudnienie podkutych butów człowieka.



***



Każdy z ludów Dzieci Słońca czci swego Boga na własny sposób. I każdy region ma własne tradycje. W miastach bogatego królestwa Seleth z łaski króla i książąt wyprawiano na ulicach dwóch największych miast – Lettendan i Lettenhard ucztę dla wszystkich mieszkańców. Natomiast Zrzeszone Księstwa Silveńskie – trzy maleńkie państwa-miasta leżące nad ciepłym brzegiem Srebrnego Morza – Des Nostis, Verhau i Rakenoth, oddawały słońcu cześć wielka procesją, która o pierwszym brzasku pierwszego dnia Soliów wyruszała z Rakenoth, około południa świętowała Chwałę Solarisa w Verhau, by zakończyć dzień na wielkiej zabawie w kraju przesłynnych win, Des Nostis.

Jorek wraz z Kessą wpadli w rozbawiony tłum. Wielka msza na placu przed kasynem Księcia Edwarda dopiero co się skończyła i teraz procesja ruszała do Des Nostis by zdążyć na wieczorne nabożeństwo i otwieranie beczek z winem. Był to zbiór wszelakich indywiduów, choć dominowali ludzie i niziołki. Krasnoludy dęły w trąby, waliły w bębny lub już w drodze osuszały poręczne beczułki specjalnie na tę okazje osadzone na pasach w plecionych koszach. Do tłumu dołączyli też nieliczni tu sekthanie, którzy mimo bycia niewiernymi, poganami i heretykami w jednym, nie lubili trącić dobrej zabawy.

Chwila wystarczyła, by ścigający Joreka człowiek i wilk zupełnie postradali orientację.

- Wywęsz ich!- Krzyknął do towarzysza człowiek. Sam usiłował przebić ciżbę wzrokiem, ale próby te były z góry skazane na niepowodzenie.

- Setki osób przeszłych ich tropem! Tutaj ogar tropiciel by się zgubił! Niestety Kistian, nie wywęszę ich!

- Kurwa! – W słowniku człowieka zwanego Kistianem nie było słowa bardziej adekwatnie opisującego sytuację.
- Spokojnie. Wiemy gdzie się udadzą. Znajdziemy ich, nim zrobią coś, czego nie da się odwrócić...
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.
0
(+0|-0)
Opowiadania: Foxia "Brama Snu", część I
Wysłano: 10.01.2009 15:27
Smok
Anthro
Cóż, trudno jest mi napisać coś co nie było by laurką wystawioną powyższemu opowiadaniu. Więc nie będę próbował robić niczego innego. Od strony technicznej nie mam nic do zarzucenia, język jest klarowny i kiedy trzeba wystarczająco cięty, jednak nie popadający w przesadę. Nie zauważyłem wartych wzmianki błędów językowych (jedynie jedną „zjedzoną” literę), najwyraźniej napisanie tekstu którego czytanie nie było by ekwiwalentem spaceru przez pole pełne byków jest jak najbardziej możliwe (choć cóż ja mogę o tym wiedzieć z moim pakietem „dysów”). Od strony fabularnej opowiadanie wygląda ładnie i solidnie, autor sprawnie używa sprawdzonej konwencji fantasy jednak potrafi całkiem elegancko przedstawić swój koncept świata, jestem zwłaszcza pod wrażeniem zgrabnego opisu działania magii. Cóż więcej mogę zrobić jak pogratulować kawałka naprawdę solidnego i miłego w odbiorze tekstu.

0
(+0|-0)
Opowiadania: Foxia "Brama Snu", część I
Wysłano: 5.03.2009 12:02
jestę kapibarę
"trącić" zamiast "tracić", jeden gramatyczny w opisie gildii grawerów.

Poza tym całkiem zgrabne i świeże, poza konceptem Bramy Snów który poniewiera mi się tu i ówdzie po literaturze...