Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: Shadow "Ścieżki Pradawnych" Część I – „Trwoga”  
Autor:
Opublikowano: 2009/12/21
Przeczytano: 1366 raz(y)
Rozmiar 20.19 KB
0

(+0|-0)
 
Ścieżki Pradawnych
Pióra skromnego sługi Księżycowego Blasku - Cienia, wilka zza gór.

„[1.] Usłyszawszy modlitwy zatroskała się wielce - zstąpiła Ona [Dáirine] ze swych pałacy niebiańskich, by pomóc im, zagubionym w ciemnościach. ( … )
[6.] Zawarłszy przymierzę wieczyste, Bogini Jasnolica ofiarowała wędrowcom dom, hen na ziemiach północnych.
[7.] Dała im dary wspaniałe i życia nauczyła.”
Kroniki Nees N’yaah - tom 3, rozdział 10.


Część I – „Trwoga”

Jakże wspaniała była noc i jakże szczęśliwy był dziś Deaglán, przechadzający się po dziedzińcu wierzy. Usłyszawszy wieści wyszedł wcześniej z uczty zorganizowanej przez starszyznę.
To właśnie dziś była rocznica Zesłania. Dokładnie osiemset lat temu, Jasnolica Bogini zawarła przymierze z jego ludem. Był to zaiste ważny dzień. To właśnie wtedy nauczyła ich Widzieć. Użyczyła im swego boskiego wzroku i pozwoliła dostrzegać wszechogarniającą magię.

Odziany w ciemne szaty kręgu, zdobione z przepychem połyskującymi w księżycowym świetle runami, wyglądał dostojnie i okazale, jak przystało na prawdziwego maga. Upiększoną pierścieniami łapą sięgnął ku głowie, ukrywanej dotąd pod kapturem spadającym na oczy. Opadający kaptur ukazał jego najeżony rytualnymi tatuażami pysk, który pomimo wieku, miał się całkiem dobrze. Choć niegdyś ciemna, lśniąca sierść, zupełnie już wyblakła, a ślepia straciły swój młodzieńczy zapał, dziekan nie wyglądał na typowego, zgorzkniałego starca.

Łapy niosły go w bliżej nieokreślonym kierunku. Lekko roztargniony, zagubiony w przemyśleniach, cieszył się na sobie tylko wiadomy sposób, zamiatając lekko ogonem, który również został nadgryziony przez ząb czasu. W tym przypadku dosłownie… Za młodu, będąc jeszcze akolitą, los chciał, by młody szczeniak znalazł się w nieodpowiednim miejscu. Ćwicząc zaklęcie teleportacji, nieumiejętny val’keesh, myślący o tym, iż jego daremne próby są tylko stratą czasu, niechcący przeniósł się do Sali Zegarowej Kręgu. Jakże zaskoczony wydał się naczelny zegarmistrz, zauważywszy młodzika w Wiekowej Bláthnaid, uwięzionego miedzy olbrzymimi trybami, a wielkim, ciężkim wahadłem. Po godzinach starań, młody wilk został wydobyty przez zegarmistrza i asystujących mu magów. Po tym wydarzeniu, obolały ogon, który wplątał się w tryby, nie był już taki, jak kiedyś, a zadnia część pleców cały czas przypomina o dawnym incydencie, chociażby przy zmianie pogody, czy też kierunku przepływu prądów magicznych.

Idąc niespiesznie przez rozświetlony jaśniejącymi ognikami dziedziniec, dziekan poczuł skurcz i lekki ucisk w okolicach ogona. Czuł to… Coś się zbliżało. Nadszedł czas zmian… Zastanawiał się nad tym przez krótki ułamek czasu, lecz uznał, że to po prostu sygnał, dla zbliżającej się wielkimi krokami pory mrozów. Świadczyć mogły o tym chociażby bialutkie płatki śniegu, tańczące wokół – niedocierające jednak do nagrzanej jeszcze ziemi. Było ciepło, jak na tą porę roku, niemniej jednak, czas pozostały do nadejścia zimy kurczył się nieubłaganie. Zatrzymał się, zdawało mu się, że kątem oka dostrzegł jakąś sylwetkę, lecz równie dobrze, mogły być to omamy, spowodowane wypiciem zbyt dużej ilości mocnego kash’inn. Chyba przestanę tyle pić – powiedział sam do siebie, poczym schował łapy do kieszeni szaty i ruszył swym dziarskim krokiem.

Deaglán spoglądał w niebo. Choć częściowo przysłonięte chmurami, zdawało się przedstawiać nieskończone konstelacje gwiazd i tworzące przepiękne wzory łuny magiczne. Wzruszył się, spoglądając ku księżycowej tarczy. Zaczął dumać. Pogrążony w myślach, był wdzięczny za dar, jaki mu ofiarowano. Skoro świt, na jego dziekańskim biurku miały znaleźć się papiery. Papiery świadczące o przychylności Bogini, gdyż ofiarowana została mu niepowtarzalna szansa stania się Starszym Zaklinaczem. Skończyły by się jego wszystkie troski. Już nigdy więcej nie musiałby znosić widoku tej całej hałastry. Dlaczego muszą być tacy niewdzięczni?! Przecież ofiaruje im całego siebie. Nigdy go nie docenili – mówił w myślach. Przez jego salę przewinęło się ich setki, a żaden nie wpadł na pomysł, by podziękować mu za otrzymane wykształcenie. Finnén! Tak, to on jest wszystkiemu winien – powiedział na głos z wyraźnym niesmakiem. Uważają, że to właśnie jemu zawdzięczają swoją moc, że to dzięki niemu mogą stać się Magistrami – znów rozmyślał. A przecież, gdyby nie ja, nie nauczyliby się nawet, jak trzymać równowagę, między stronami mocy. Ciemność by ich pochłonęła! Zostaliby wypaczeni! Niewdzięczni val’keesh! No, ale cóż zrobić… Teraz będę miał o wiele lepsze zajęcie. Zostawię młodzików temu przeklętemu Finnénowi. Niech dalej wielbią go za bzdury, jakich naucza. Jak można szerzyć takie herezje? Na prochy moich przodków… Magia jest darem od Bogów, więc powinna być nam użyteczna? Bzdury! Przecież nie od dziś wiadomo, że należy się jej bać, gdyż tylko przez strach, ciemna strona nas nie zdominuje. Mam już tego wszystkiego dość. Niech ma swoją trzódkę. To właśnie mnie wysłuchała Dáirine. Na moje prośby spojrzała przychylnie – stwierdził z wyraźną dumą. Od razu zrobiło mu się lżej na sercu, a wątpliwości i złość na starego nauczyciela Czerpania odeszły w niepamięć. Znów był szczęśliwy i radosny, a myśl o nowej posadzie tylko potęgowała ten nastrój. Szedł więc zgarbiony ku Niebiańskim Ścieżkom, mijając po drodze zamiatającego uliczkę mnicha. Przystanął na chwilkę, by przyjrzeć się pracy niskiego jegomościa.

Odziany w szarą togę, przepasany niebieskim materiałem tygrys wyglądał dziwnie, ze swym delikatnym uśmieszkiem, wesołym merdaniem ogona i rytmicznym przesuwaniem miotły. Skrzętnie wykonywał swoją pracę, lecz było w nim coś, co wyraźnie zaintrygowało dziekana.
– Agraal’Vaa, zamiataczu ulic – rzucił niespiesznie Deaglán. Skierował na mnicha swe małe, bystre oczka, obdarowując go nieprzyjemnym, pytającym spojrzeniem. Było to jedno z jego słynnych wśród akolitów spojrzeń. Zdawało się mówić: „Co tu robisz o tak późnej porze?!”.

Mnich zatrzymał się. Ani an chwilę nie tracąc uśmiechu i radości, która intrygowała dziekana. Ukłonił się nisko i odrzekł:
O Piękna Dáirine, jaśniejąca na niebie,
Otul mnie swym blaskiem i spojrzeć racz przychylnie.
Chcę godnie przyjąć dzień nowy,
Błogosławiony pięknem Twego światła.


Malcharianin… – pomyślał dziekan. Przez jego wspomnienia przewinęły się jakieś niewyraźne obrazy. Tak. Był to jeden z nielicznych mnichów, należących do zakonu Malchari… Jak Głosi pewna stara legenda, w dzień, gdy Dáirine zesłała Dary, spojrzała także przychylnie na pewnego dobrodusznego, starego wilka. Obdarzyła długim życiem jego, a także szczenięta, którym był ojcem w zamian za niesienie dobrej nowiny. Według tej legendy, uradowany staruszek, któremu niewiele dni zostało na tym świecie, poddał się mocy Pięknolicej i założył zakon, sławiący jej imię. Po dziś dzień, podczas specjalnego rytuału ofiarowania, bracia, którzy dowiedli, iż dusza ich jest czysta i prawa, godni są dostąpienia Łaski Malchari. Mogą oni opuścić nieprzeniknione mury zakonu, by głosić Słowo, a także nieść pomoc tam, gdzie jest ona potrzebna.
– Naas’rah Vaa. Bądź pozdrowiony, bracie Magistrze. Piękną mamy dziś noc – ciągnął dalej mnich. – Ach… - oddychał głęboko, wciągając rześkie powietrze nozdrzami. Zbliża się zima… Chyba czas przyjdzie, by ruszyć w dalszą drogę… - wsparł się na swej miotle, zacisnął powieki jeszcze mocniej, twarz jego zdawała się bardziej radosna, niż zdawało się to dziekanowi przed zaledwie sekundą.
– Hmm… Jesteś Malchari… Co robisz w naszych stronach? Znaczy... Nigdy nie widziałem kogoś takiego jak ty, pełniącego służbę…
– Tak, można tak powiedzieć. Jestem sługą Jaśniejącej w Górze. Pytasz o moje pochodzenie? – mnich zdawał się być zatroskany, jednak jego uśmiech nie osłabł ani na chwilę. Cóż – powiedział – nie jestem stąd, jeśli o to pytasz. Jednakże, Dáirine sprzyja posiadającym nadzieję. Mój ojciec, będąc przejazdem w waszej stolicy, poznał duchownego, który poruszył go swą mową. Skrzętnie dobierając słowa, nauczał on lud Andurilu, opowiadając o potędze Pani. Słowa, tak piękne, chwyciły go za jego poczciwe serce. Los chciał, że zakon zmiłował się nad błądzącym grzesznikiem i przyjął go na swą służbę. Tak oto i ja, chcąc głosić słowa Najjaśniejszej, wędruję po świecie i niosę nowinę.
– A jakaż to nowina, bracie? – spytał zaintrygowany mag.
– Otóż panie, zbliża się dzień sądu i radość winna gościć w sercach naszych. Dáirine ponownie zejdzie ze swych pałacy, by ofiarować nam miejsce na polach wiecznej miłości, gdzie zaznamy szczęścia i żyć będziemy na wieki, w dostatku i przepychu – odparł zakonnik, lekko poirytowany postawą magistra.
– Wybacz mnichu. Rzadko czytuję księgi, lecz rad jestem Umiłowanej, za opiekę nad naszym ludem –rzucił pospiesznie zakłopotany dziekan.
– Jaśniejąca na Niebie jest nam litościwa. Jeśli zasłużysz... Przebaczy Ci twe błędy. Chyba, że... Nie zdążysz! - twarz malcharianina przyjęła nienaturalny wyraz, osiągając tym samym szczyt wyrażania radości.

W tym właśnie momencie, nieprzyjemnie radosny mnich otworzył oczy, a były to puste oczodoły, nie mające żadnego wyrazu otwory, sięgające w głąb czaszki, z których emanował blask pełny zła i trwogi. Magister wystraszył się nie na żarty, poczuł, że nie może się ruszać, a jego ciało przeszywają dreszcze. Zrobiło mu się zimno, a sierść stanęła mu dęba. Mnich otworzył zębiska – paszczę miał najeżoną zębiskami, ostrymi niczym miecze Strażników Światła. Ciekła z nich ślina, nie maź – żrąca i paląca wszystko, czego zdołała dotknąć. Krępej budowy zakonnik zaczął się zmieniać w zaskakującym tempie. Sierść całkiem mu wypadła, a skóra zaczęła topić się i schodzić przy akompaniamencie ponurego, złowróżbnego syczenia. To wibrowało jego nienawistne serce, rozświetlone piekielnym blaskiem. Zatrwożony mag nie był w stanie wykrztusić z siebie choćby najmniejszego warkotu. Nawet myślenie sprawiało mu nieopisany ból. Dziekan nie mógł wytrzymać widoku szkaradnej postaci. Wiedział, czym jest, wiedział, skąd przybywa… Nienawistnym, chorym spojrzeniem, śmiejąc się złowieszczo i charcząc przy tym wstrętnie, spoglądał na niego zimnym, martwym wzrokiem demon – Jego własny demon. Wszelkie smutki, żale i niepowodzenia, jego lęki, trwogi i strach przed śmiercią, przybrały postać Posłańca Pustki, który, choć został przez niego pokonany ponad sto lat temu, wrócił by odebrać dziekanowi duszę. Deaglánem szarpał smutek i złość, wiedział, po co przybywa potwór. Chciał rozerwać jego istnienie – wyssać duszę, do której mag zdążył się przywiązać przez lata swej egzystencji. Niszcząc esencję jego istnienia, miał zamiar przedostać się poza Całun, by osiadając w ciele dziekana, stać się Potępionym. Najokropniejszą rzeczą, jaka może się przytrafić magowi, nie licząc już najbliższej okolicy, w granicach ok. stu mil duchowych. Lecz nie o mieszkańcach miast myślał teraz dziekan i nie o stojących w ogniu wioskach, lecz o własnym losie i o ostatnich chwilach swojego szczęśliwego dotąd życia…

Zimny pot oblał futro maga. Zębiska i szpony Posłańca zdawały się być coraz bliżej. Demon poruszał się, lecz nie chodził. Zamiast dolnych kończyn, miał on ohydne macki, pokryte ciemnym, oleistym śluzem. Szkaradna postać Posłańca unosiła się na kościstych skrzydłach, poruszanych niewyjaśnionym, zapewne magicznym sposobem. Deaglán przypomniał sobie właśnie, jak to po raz ostatni walczył z bestią na swoim Przebudzeniu. Wiedział, jakiego czaru użył. Wiedział, jak podejść stwora, jednakże kościsty wybryk natury stał się silniejszy, niechybnie spotęgowany mocą lęku maga. Podczas rytuału był gotowy. Jednak teraz… „Mag powinien być zawsze gotowy do działania…” Jednakże dziekan już nigdy nie miał sobie powtórzyć tych jakże pamiętnych słów Pierwszego Zaklinacza, będącego rektorem Kręgu.

Demon był już prawie przy bezwładnym ciele dziekana. Deaglán wyraźnie czuł swąd zgnilizny jego pokrytego żywym mięsem, gnijącego ciała. Biel kości, oświetlonych mrocznym blaskiem tylko potęgowała efekt trwogi, który coraz bardziej obezwładniał i stopniowo wyniszczał maga. Gdy Posłaniec Pustki wyciągnął swe łapska, ku pyskowi magistra, świecącego teraz jaśniejącym blaskiem tatuaży, który najwidoczniej przybrał swą prawdziwą formę na skutek oddziaływania zaawansowanej magii, coś, co do tej pory kryło się głęboko w jestestwie dziekana, pękło. Puściły wszelkie wodze. Równowaga mocy została zachwiana. Zadziwiony tym demon jęknął i zachwiany, odsunął się lekko w tył, osłabiając psychiczne więzy.

To była szansa dla osłabionego Deaglána. Całkowicie niszcząc krępującą go wewnętrzną barierę, pozwolił mocy płynąc przez swe wyniszczone szkodliwym działaniem ciało. Czuł moc. Jakby za sprawą samej Dáirine, uderzył w niego najbliższy wiatr magii. Ciepły prąd napełnił do całego, a zyskana energia zaczęła się uwalniać w postaci zielonej łuny, okrywającej całe ciało. Proces pochłaniania energii był na tyle gwałtowny, że po uwolnieniu jej z podobną szybkością demon został odsunięty daleko w tył, przez wybuch materii magicznej. Odzyskawszy pełnię świadomości, dziekan zaczął pospiesznie intonować słowa zaklęcia pieczętującego. Jego oczy zaczęły płonąć niebieskim blaskiem, a zniszczona przez nadmiar mocy szata, odkryła naprężone ciało magistra, które wręcz jarzyło się purpurą światła rytualnych znamion. Słowa Deaglána zdawały się wibrować, przepełnione mocą i grzmiące złością bogów.
O Ty, który na skrzydłach ognistych mkniesz niesiony wiatrem,
użycz mi swej magii będącej siłą pragnień.
Ciemności, co skrywasz wiernie, pragnienia me i lęki,
użycz mi swej pieczęci, daj moc naprawy błędów!
Przez miłość Jedynej Pani, darzącej nas swym światłem
odejdź w męczarniach w nicość i padnij przed nią martwy!
- wręcz wykrzykując ostatnie słowa, czerpiąc obficie z prądów magicznych, ugiął się w tył, wykonując skomplikowane gesty, znów nachylił się do przodu, by skierować łapy na lecącego w jego stronę z ogromną prędkością piekielnego stwora. Celując w demona, wypuścił natychmiastowo nagromadzoną w sobie energię, która rozświetlona filetowym blaskiem runęła niczym stado rozszalałych nia’riich na rozszalałą bestię. Mag wymamrotał jeszcze – Var nias kah, reech tut va’a! – co znaczyło: „Smaż się w piekle, popaprańcu!”.

Uderzony potężnym zaklęciem demon, zaczął płonąć żywym ogniem, mieniącym się przy tym srebrzyście i jął się rzucać, wykrzykując niezrozumiałe dla magistra słowa. Gdy jego cierpienie, dla maga zdające się zaledwie chwilą, w rzeczywistości będące jednak prawdziwie wieczną męczarnią miało się ku końcowi, na wpół sycząc, na wpół jęcząc wybełkotał:
– Jesth nass więceeej! To koonieeech waszego panowaniaaa. Nadchodzą czasy nieprzeniknionej ciemności ii, gdzie marne istoty tfojegoo pokroju będą się płaszczyć pod stopami pana ciemnościii… - wymamrotał z wielkim trudem. W chwili, gdy urwane zostały ostatnie słowa demona, rozpadła się jego czaszka, a niezgrabne cielsko, będące pomyłką Matki Natury, zamieniło się w proch.

Ciężko dyszący Deaglán upadł na ziemię i podpierając się jedną łapą, otarł krew, spływającą z jego nozdrzy. Poważnie uszkodził swe ciało, nieprzygotowane na przyjęcie tyle energii magicznej na raz. Zaczął kaszleć krwią. Właśnie dlatego nie cierpię mnichów! – wykrzyczał zdenerwowany, po czym splunął nagromadzoną w przełyku krwią i opadł bezwładnie na ziemię.
– Deaglán! Deaglán! Wstawaj. No co się z tobą dzieje? – zdało się słyszeć głos starego Finnéna, jednakże nikł on gdzieś w oddali, zdajając się być przy tym tak nieosiągalnym…
– Dziekanie! Panie dziekanie! Nic panu nie jest? – tym razem był to głos jednego z jego uczniów. Jak on miał na imię… Marvin? Martain? Nie, nie… To chyba Marcáin… -strzępki myśli mknęły przez jego wycieńczony umysł.
– Panie profesorze… To chyba nie najlepszy czas na ucięcie sobie drzemki. Może zostawi pan sobie coś na lekcje przyzywania? – usłyszał znajomy głos Cillian, który wyraźnie zdawał się śmiać gdzieś całkiem nieopodal.
– Grr… Przymknij się idioto! Chcesz, by znów wlepił Ci karę? – świadomość zaczęła z wolna wracać, a ciemność ustępowała… Deaglán widział niewyraźną sylwetkę, strzygącej uszami Neyasy, która widocznie strofowała dowcipnisia Cilliana.
– Gdzie… Gdzie ja jestem? – wymamrotał, zmęczony.
– Jesteśmy na uczcie. Zaraz przemówi Pierwszy Zaklinacz Fial. Chyba stracił pan przytomność… – odparł wyraźnie zatroskana postać, zdająca się być Marcáinem.
Dziekan już prawie odzyskał czucie i kształty nie były już tak zamazane. Poznał nagromadzone wokół niego osoby i stwierdził, że na pysku ma rozmazaną szarlotkę, która znalazła się tam niewyjaśnionym trafem. Ba! Odkrył, iż jego szata jest poplamiona winem, a on najprawdopodobniej usnął na stole.
– Czy ja spałem? – spytał przejęty i zawstydzony całą sytuacją. Opuścił uszy i próbując ogarnąć się łapami. Aby odzyskać fason, zrobił naburmuszoną minę i oblizał resztę szarlotki.
– Tak. Spałeś – stwierdził rozbawiony grymasem magistra Finnén. - Hah! Runąłeś jak kłoda! Czyżby znudziła cię obecność ucztujących? – zażartował profesor.
– Niech pan nam tego więcej nie robi, profesorze… Martwiliśmy się o pana –rzekł Marcáin.
– Mów za siebie, lizusie! – rzucił naburmuszony Cillian.
– Nie nazywaj go tak, dupku! – wycedziła przez odsłonięte zęby Neyasa. – Chcesz, bym Ci coś odgryzła? – zapytała z chorym uśmiechem, malującym się na jej pięknym, mimo złości pysku.
– Dobrze. Zostawię twoją sunię w spokoju. I… Nie waż mi się nawet o tym myśleć! – wykrzyczał przerażony spojrzeniem Neyasy Cillian.
– Och, młodzi cath’een… Przestańcie już… Nie chcemy tu krwi. Bawcie się w swoich komnatach… - wymamrotał zawstydzony nauczyciel Czerpania.
– Ojejej… Moja głowa… Już ostatni raz piłem to przeklęte kash’inn… Chyba wrócę do swojej komnaty. I… Finnénie… Przyjdziesz do mnie po zakończeniu uczty? Jest pewna sprawa, z którą chciałbym cię zapoznać – odchrząknął Deaglán i uścisnąwszy prawicę kolegi, dziękując mu tym samym za pomoc – wyszedł, rzuciwszy młodzieży pełne troski spojrzenie.
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.
Anonim
0
(+0|-0)
Opowiadania: Ścieżki Pradawnych, Część I – „Trwoga”
Wysłano: 20.12.2009 20:46
Przepraszam za niedociągnięcia i błędy. Nie mam już siły, by wszystko poprawić... Obiecuję, że następne części będą ciekawsze. Właściwa fabuła rozpoczyna się dopiero wraz z częścią trzecią. ;3 To chyba tyle ode mnie. I... Miłej lektury życzę! ^3^

0
(+0|-0)
Opowiadania: Ścieżki Pradawnych, Część I – „Trwoga”
Wysłano: 26.12.2009 11:18
Lis Pospolity
Zwierzę
To jest genialne, mam nadzieje ze kolejne czesci szybko sie pojawia :3 daje 9 a nie 10 tylko dlatego ze kolejne czesci beda pewnie jeszcze lepsze a nie chce zeby mi skali braklo :P

0
(+0|-0)
Opowiadania: Ścieżki Pradawnych, Część I – „Trwoga”
Wysłano: 18.01.2010 14:07
Wilk
Anthro
Chciałbym bardzo gorąco oznajmić że opowiadanie jest bardzo dobre jednakże opowiadanie Vondereya też mi się bardzo podoba. Powodzenia w pisaniu oby tak dalej :-Dk .