Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: Aquilion "Familiary", cz.1  
Autor: Aquilion
Opublikowano: 2005/10/19
Przeczytano: 2092 raz(y)
Rozmiar 37.82 KB
0

(+0|-0)
 
Familiary

Rozdział I

Alkernoff DeBeron, świeżo upieczony mag (laskę odebrał zaledwie tydzień wcześniej) stał w drzwiach swego nowego domu, który dostał mu się w kontrakcie. Co prawda, dziewiętnastolatek stanowczo wolałby siedzieć na jakimś dworze i czarować panienki, niż robić za wioskowego czarokletę… Ale, powtarzał sobie, każdy z Adeptów musi przejść przez ten etap. Pierwsza praktyka nigdy nie jest ani zbyt opłacalna, ani szczególnie chwalebna.
Ale być musi.
Jutro się zacznie, pomyślał chłopiec wzorem starszych kolegów zwijając skręta. Nie miał zbyt dużej wprawy i papieros przypominał raczej mocno zmaltretowanego pantofla. Jutro się zacznie- te wszystkie baby z dzieciakami, które pono demony naznaczyły, wyganianie duchów, żeby w kominach nie jęczały i inne pierdoły, których zwykle się od czarodziejów na wsiach wymaga. No i to całe szczeniarstwo, co to się będzie podśmiewać, że młody, że nie ma brody i zwierzęcia.
Właśnie… Zwierzę. Familiar. Chowaniec.
Co prawda, do poznania potężnych zaklęć i owijania sobie Nici Wszechświata wokół palca, Alkernoffowi było daleko, ale magicznego zwierzaka mógłby sobie sprawić. W szkole wielu bogatszych uczniów posiadało gadające koty, czy piękne ptaki do złudzenia imitujące feniksy, ale jego nie było stać, a dział nauk magicznych „Tworzenie familiarów” był ostatnim, jaki poznawali na uczelni.
Tak, jutro, tytułem zapoznania, przejdzie się po wsi, wyszuka jakaś kotkę, co ją kocur stosownie wyobracał, i zrobi sobie chowańca, jakiego będą mu wszyscy zazdrościli.
Już chciał przeszukać kieszenie szaty w poszukiwaniu zapałek, ale uśmiechnął się tylko z wyższością, pstryknął palcami i zaciągnął się dymem.
Jego kaszel niósł się daleko w ciemność…

***

-Więc chcecie, Panie, kocicę, co to dziecków się poździewa?- chudy i wysoki niczym tyczka młynarz, któremu DeBeron wyplótł z koła młyńskiego ducha wody wstrzymującego pływy strumienia napedowego, obserwował młodego maga ze zdziwieniem, ale bez rozbawienia. Lepiej się z czarodziejów nie podśmiewać, bo potem trudno się rak i nóg doliczyć.
-Taak… Ale jeno na chwilę- Alkernoff konspiracyjnie przysunął się do wiesniaka –Czarodziej musi mieć zwierzę, a ja jedno z kociąt, co to w kocicy siedzą tak zaklnę, by mi służyło, jak się urodzi.
-A taki już urodzon to być nie może? Bo mam takiego jednego… Darmozja… Znaczy się, myszów taki nieurodzaj u mnie, że z całą resztą to on się nie wykarmi. Żal przeganiać, a i do rzeki tak jakos głupio…
-Nic mi po takim. Jeno jak się jeszcze w matczynym łonie zwierza zaczaruje, to wtedy cech czarodziejskich nabiera. Nigdy indziej!
-Aaa, chyba, że tak Pan to ujmuje. Tedy proszę, proszę za mną.
Funia, weteranka wielu porodów, tłukła się w te i we w te po całej stodole nie mogąc sobie znaleźć wygodnego miejsca. Choć jeszcze nie rozdęła się jak balon, to jednak ciąża była widoczna. Gdy młynarz i czarodziej weszli w ciepłe i pachnące ziarnem obejście, kotka telepiącym, rozkołysanym krokiem ruszyła w ich stronę spodziewając się, mimo obżerania się takimi ilościami myszy, że nawet polowanie było zbędne, jakiegoś smakołyku.
-Wiec, panie magu, to jest Funia. Czyńcie nad nią swoje zaklęcia… Ale jeno mi nie ukrzywdźcie, bo dobra jest i dużo myszów łapie.
DeBeron pokiwał tylko głowa i gestem ręki odprawił kmiecia z pomieszczenia.
Bądź co bądź szacunek dla sztuk magicznych musi być
Tworzenie chowańca to dziwny proces. Ludzie często myślą, że jest to przyzywanie demonów z bogowie wiedza jakich piekieł, lub, że czarodzieje po prostu biorą zwierzaka, a jemu się tak samo z siebie dzieje, że zaczyna być rozumny.
Tymczasem to nie tak.
Gdy zwierzę, przyszły familiar jeszcze kształtuje się w łonie matki, czarodziej przelewa weń magiczna moc- splata i ścieśnia wszystkie Nici zawijając je na kształt swych własnych. Skumulowana energia magiczna zespala się z ciałem zwierzęcia i przekształca, by jak najlepiej jej służyło- familiary, poza fizycznymi mutacjami, jak dodatkowe kończyny, czy skrzydła, niemal zawsze sa obdarzone wysoka inteligencją, nierzadko telepatia bądź zdolnością artykułowanej mowy, a czasem także i innymi zdolnościami czarodziejskimi, jak chociażby władza nad żywiołami, niewidzialność, czy tendencja do polowania na myszy przy pomocy deszczu meteorytów.
Potem, gdy taka istota, defacto należąca do jednego rzędu z przerażającymi Bestiami, już ujrzy światło dzienne, czarodziej łączy swój umysł z jej i zostawia w tam cząstkę samego siebie, poniekąd tworząc z małego mutanta swego osobistego awatara.
Gdy zmierzchało już, DeBeron wyszedł ze stodoły ciężko podpierając się na swoim kosturze. Jego młodzieńczą twarz poznaczyło wyczerpanie godne kilku lat w kamieniołomie. Ale był zadowolony z siebie. Pierwszą część wykonał bezbłednie, chociaż wysączył chyba każdy thaum ze swego ciała i włozył go w jedno z kociąt.
Teraz pozostawało tylko czekać na narodziny kociaków…

***

Minęło kilkanaście dni i w końcu nastał tak utęskniony przez maga poranek – dziś miał narodzić się jego chowaniec.
-Jak to POSZŁA SOBIE?!- Alkernoff, czerwony na twarzy jak dojrzała wiśnia wydzierał się na młynarza. Kmieć, który do tej pory cofał się nieporadnie, nagle trafił na przeszkodę w postaci cembrowiny studni i zastanawiał się czy przeczekać, salwować się ucieczką poprzez skok w zimną wodę, czy może strzelić maga cebrzykiem w twarz. Wybrał opcję pierwszą.
-No… Tego… Toż to kot, nie? Jakże tu upilnować? Człek pracę ma, za kocicą łazić krok w krok nie będzie…
Czarodziej wycelował swoją laska w twarz młynarza, któremu nagle zatęskniło się orzeźwienie w studni.
-Jak mojemu chowańcowi stanie się jakaś krzywda przez ciebie, głupi chłopie, to tak pożałujesz, że matki będą straszyć niegrzeczne dzieci opowieściami o twym losie!
-Ależ Panie…
-Dosyć! Chcę jutro, nim zacznie świtać, widzieć tu mojego familiara.
-Ale…
-Powiedziałem!
Alkernoff DeBeron odwrócił się gwałtownie i, łopocząc płaszczem, ruszył w stronę swej siedziby. Zmarkotniały młynarz powlókł się zaś w stronę lasu, gdzie mieszkał Kesheru, wioskowy łowczy i jedyny kanidianin w wiosce…

***
DeBeron stał w progu swej siedziby i w milczeniu pociągał góralska okowitę z oplecionego trzcina gąsiorka. Był wściekły.
Bardzo wściekły.
Zmarnował tyle mocy, tyle pracy włożył w stworzenie familiara, tyle zaklęć przygotował. A tu głupi kmieć zniweczył wszystko…
Uzalanie się nad sobą przerwał mu odgłos kroków – były bardzo ciche, ale i tak sprawiały wrażenie, że to idzie ktoś, kto stara się zrobić przynajmniej trochę hałasu.
Noc była ciemna i burzowa…
…Chociaż Alkernoff przysiągłby, że jeszcze minutę wcześniej świeciły przecudnie gwiazdy.
Mimo, ze zerwał się porywisty, przyginający drzewa do ziemi wicher, to jednak mrocznej postaci jakoś udało się pozostawić twarz zakrytą głębokim kapturem. Tajemnicza osoba trzymała cos pod płaszczem.
-Kim jesteś wędrowcze?- Alkernoff na wszelki wypadek przyjął klasyczną pozę do wyciskania przeciwnikom mózgu przez uszy –Co porabiasz o tak późnej porze?
-Słyszałam o twoich problemach z chowańcem chłopcze…- głos, bez wątpienia kobiecy, niósł w sobie tyle czaru, że ciało młodego maga zwiotczało, a to z powodu zogniskowania się krwi w jednym miejscu -…Mogę pomóc ci je rozwiązać.
-Ale…- z powodu niedotlenienia mózgu czarodziej miał problemy z myśleniem
Kobieta wyciągnęła spod płaszcza wiklinowy kosz i podała magowi. Ten przyjął go nieufnie i ostrożnie obejrzał – gdyby magowie nie byli paranoikami, do by już dawno wyginęli.
Kosz był… Okrągły?
Głęboki?
Cos w nim spało, chrapiąc jak smok?
Co?!
Człowiek wsadził rękę i wydobył spośród kocyków i futerek jakieś rude stworzenie. Czarne uszka i łapki, biały brzuszek i puszysty ogonek zdradzał w istotce małego liska. Lisiczkę, poprawił się mag spogladając między tylne nogi zwierzątka. To, mimo podniesienia do góry, nie drgneło. Ba! Nie obudziło się, nawet gdy potrząsnął nim na próbę.
-Co to…?
-Twój nowy familiar chłopcze.
-Ale…- erotyczne tchnienie tego erotycznego głosu tańczącego ze świstem wyjącego wiatru znowu odebrało człowiekowi rozum. A konkretnie, odebrało i przesunęło nieco niżej.
Kobieta sięgnęła pod płaszcz i wyjęła spod niego kolejno zalakowaną kopertę i dwa mieszki – jeden ciężki i brzęczący, drugi zaś, choć chudy, promieniował silnym polem magicznym. Potem wszystko razem włożyła do trzymanego przez czarodzieja kosza.
-Niestety, nie mogę się nią zająć, a samej tez nie zostawię. Wierzę, że okażesz się dobrym człowiekiem i zajmiesz się moją córką… A tu…- wskazała na kopertę i sakiewki -…Masz drobna gratyfikację, która, jak myślę, zapewni wam obojgu dostatnie życie, zanim nie znajdziesz jakiejś dobrze płatnej i stabilnej praktyki
-Ale…
-Ucz ją i przygotowuj do życia. To obojgu wam tylko wyjdzie na dobre.
-Ale…
-Teraz muszę odejść…- kobieta odsłoniła kaptur i oczom człowieka okazała się wielkiej urody vulpinka, która mimo swej rasowej inności, w tym czarnym płaszczu z głębokim kapturem, zdawała się być bardziej pociągająca niż wszystkie wypindrzone okhartyjskie ladacznice razem wzięte. Nachylił się nad koszem i delikatnie liznęła małą lisiczkę w ucho.
Alkernoff tepo wpatrywał się w kosz.
-Żegnajcie.
Zaraz, zaraz…
CÓRKA?!
Gdy podniósł głowę, wiatr już ustał, a gwiazdy świeciły jasno i niezmiennie.
Po vulpince nie było nawet śladu.
Wobec powyższego, DeBeron ostrożnie wstawił kosz do domu, zamknął drzwi na zasuwę… A potem zrobił, co zrobiłby niemal każdy człowiek na jego miejscu.
Opróżnił gąsiorek do dna i zwalił się nieprzytomny pod stół.
***

Kogut zdążył dojść już do trzeciego taktu, zanim zdławił go zaczajony kocur.
Alkernoffa łeb bolał jak wszyscy diabli. Na dodatek go suszyło, a oczy były jak grudy… Jak grudy czegoś bardzo gorącego, co na pewno miało jakiś związek z piaskiem.
Bogowie, pomyślał, ale ja mam porypane sny.
Podniósł się ciężko, ale zaraz wrócił na podłogę, ponieważ zetknięcie ze spodnią strona blatu stołu nie wpływa zbyt kojąco na bolącą głowę.
No dobra…
Wyczołgał się i, korzystając z rozmaitych podpór i naukowych zasad, jak dźwignie i wahadła, przywrócił się do pozycji pionowej.
Przy drzwiach stał okrągły wiklinowy kosz. Koperta i dwie sakiewki wciąż leżały na różowym kocyku w króliczki.
No dobra, może to nie do końca był sen…
-Dzień dobry!- wysoki, dziecięcy i nieco szczekliwy głos rozległ się za jego plecami
Obrócił się.
Pusto.
-Tutaj!- cos zaszczekało z dołu
Spojrzał
Na podłodze siedziała mała lisiczka – wypisz wymaluj taka, jak maluje się na rycinach. Szczerzyła się w parodii ludzkiego uśmiechu, któremu, nawiasem mówiąc, brakowało jednego kiełka i namiętnie czochrała się tylna łapą.
-Powiedziałam ci „Dzień dobry”.- ofuknęło go zjawisko –Mama mówiła, ze to nieładnie nie odpowiadać na powitanie.
-Dzień dobry- odpowiedział Alkernoff mechanicznie. Nie był przyzwyczajony do gadania z lisami. To znaczy, z normalnymi, dwunożnymi vulpinami, którzy nie używali nóg w charakterze skrobaczki do pcheł, owszem. Miał nawet kilku dobrych znajomych wśród lisów. Ale to zwierzę… –Czym ty do diabła jesteś?!
-Ejże! Nie czym, tylko kim.- z godnością poprawił się zwierzak dalej czochrając się za uchem. Jej puszysty ogon zamiatał podłogę wzniecając chmury kurzu
-Kim…?
-Jestem Ginko. Mama mówiła, ze ty będziesz teraz moim tatą, a ja mam być twoim fam… fami… No, tego, takim magicznym zwierzakiem.
-Czy ty jesteś kitsune?- DeBeronowi zaczynało coś świtać w głowie, ale wolał potwierdzić ta myśl. Kitsune to byli jedni z Nieśmiertelnych, vulpini o półboskim rodowodzie. Mieli po kilka ogonów, straszliwe moce i umieli zamieniać się w zwierzęta.
Ale przecież Nieśmiertelnych już nie ma…
-Niee…- Ginko dała sobie sposób z czochraniem i skupiła cała swoja uwagę na merdaniu -…Mama jest kitsune. Ale ja już nie. Dlatego mama zostawiła mnie u ciebie… Bo powiedziała, że w ostatnią drogę nie mogę z nią iść, a niezależnie od tego, gdzie pójdzie, ktoś musi się mną zająć.
-No fajnie…- skacowany umysł młodego czarodzieja przestawał sobie radzić z objęciem całości wydarzeń -…Mam szczenię kitsune na wychowaniu.
Odwrócił się gwałtownie.
-Co jest w tym?- wskazał na kopertę i mieszki
-Eee…
Koperta okazała się zawierać kilka złożonych starannie arkuszy pergaminu. Zamaszyste, imponujące pismo układało się w opisy jakichś strasznie skomplikowanych zaklęć, obok których wyrysowano pajęczynopodobne sigile magicznych znaków. Po głębszych oględzinach mag wywnioskował, że ma przed sobą autentyczne strony co większych grimoire’ów.
Żesz w mordę…!
Cienka sakiewka ujawniła mały, srebrny sygnecik z wprawionym kaboszonowym karbunkułem. Mocno emanował magia. Chociaż Alkernoff nie był w stanie rozpoznać cech artefaktu, to jednak aż go świerzbiło, by klejnocik włożyć na palec.
Jednak pozostał jeszcze jeden trzos.
Gdy kulki w końcu przestały się turlać po stole, DeBeron opadł ciężko na krzesło. Ginko przyglądała mu się czujnie.
-Co się stało?
-W życiu nie widziałem takiej ilości złota!
-Eee… Mama miała więcej takich świecidełek. A do czego w ogóle to? Da się to jeść?
-Za taką forsę nie musze tkwić tutaj jak jakiś wieprz! Mogę jechać do miasta!
-Są tam kurczaki?
-Co?
-A tutaj?
-Co?!
-No są kurczaki?
-Tak
-A w mieście?
-NIE!!!
-No to po co do miasta jechać?
Alkernoff spojrzał na lisiczkę – patrzył długo, taksując ja wzrokiem od czubka czarnej poduszeczki nosa aż po wiecznie ruchomy czubek jej puszystej kity.
A potem zaczął się śmiać…

***

Minęło pół roku, w czasie którego, co zadziwiające, Alkernoff i Ginko nie opuścili wsi. Owszem, mag mógł zwinąć cały swój dobytek w jednej chwili i uciec nie rozwiązując kontraktu, ale obawiał się, że może to się odbić na jego przyszłej karierze – nawet ze złotem podzwaniającym w kieszeni. Szkoła nie przyznawała pierwszych zleceń lekka ręką, a zerwanie umowy miało paskudny zwyczaj odbijania się na wiarygodności w oczach przyszłych pracodawców.
Dni mijały jak zwykle… Chociaż nie – drugi miesiąc zasadniczo różnił się od pierwszego. Pierwszy miesiąc był nudny- wszystkie zadania były takie same. Choć chłopi przychodzili do niego po rady i po jego magię, to jednak nie darzyli go, jako młodzika specjalnym szacunkiem- bali się jednak złości czarodzieja, więc trzymali się z daleka. Alkernoff więc był znudzony i samotny- droga wiodąca wprost ku przepaści smutku, rozpaczy i rutyny.
A potem pojawiła się Ginko.
I nagle dni zmieniły się we wieczną gonitwę i zabawę. Lisi familiar robił to co chciał – dosłownie.
Zaczęło się od „dostosowania” domu czarodzieja. Pierwsze trzy dni Ginko poświęciła na naszykowanie sobie miejsca do snu. Pracowała sumiennie i z pasja, co zaowocowało koniecznością zakupienia przez Arkenoffa nowego siennika, jako, że w s starym widniała wydrapana na wylot dziura, którą lisiczka eufemistycznie nazywała norą.
Potem było już z górki- Ginko zabierała wszelkie przedmioty, które jej się podobały – pojecie własności było dla niej chyba czymś, co przydarza się innym.
No i była jeszcze sprawa pcheł.
A właściwie ich pozbycia się.
Od pierwszego dnia w domu czarodzieja, Ginko namiętnie polowała na pasożyty. Zwyczajowe czochranie się i czasem przeczesywanie futerka zębami dało się jeszcze jakoś znieść.
Ocieranie się o ściany, meble i nogi Alkernoffa też.
Ale jednak młody mag zaczynał mieć dosyć dziur powypalanych w ścianach i podłodze- lisiczka wykorzystywała, w sposób zupełnie nie świadomy, swą przyrodzoną moc. Gdy udało się jej wyczesać jakoś skaczącego drapichrusta spomiędzy włosów, rozpoczynała istną kanonadę nieopanowanej, dzikiej mocy.
Cud, że strzecha jeszcze się trzymała.
-Dosyć tego!- DeBeron nie wytrzymał, kiedy kolejna fala mocy rozniosła miskę ze trawą i to na dodatek w środku wieczerzy.
-Ale one gryzą! Nigdy nie miałeś pcheł?!
-Nie- odwarknął człowiek. Nie była to do końca prawda. Jako mały chłopiec, żył w zapomnianej przez bogów wsi gdzieś na pustkowiu. Pchły były ponurą codziennością- a nawet jej rozjaśnieniem, bo gdy nie było co jeść, pchły stanowiły pożywny dodatek do niczego.
-Ale…
-Wykapiesz się!
I zapadło milczenie pełne narastającej i dojrzewającej grozy.

***

Cała wieś zleciała się przed dom czarodzieja, żeby popatrzeć na niezwykłe widowisko. Pożyczona balia wypełniona była spienioną wodą z mydlinami, wokół stały pełne cebrzyki i porozkładane były ręczniki, ścierki i szmaty.
Jedyny problem był z podmiotem prania.
Tenże podmiot zaparty był bowiem wszystkimi czterema łapami o brzeg naczynia i ze zjeżonym futrem warczał na każdego w zasięgu. Trawa wokół miejsca przyszłej kaźni była wypalona, a woda wrzała od zwalnianej przez ofiarę mocy.
-Ciekawe, kto pierwej odpuści? Lisiura czy nasz czarodziej?- takie i podobne szmery pełzały wśród tłumu gapiów. Gdzieniegdzie zakładano się o wynik starcia. Karczmarz, którego usługami wzgardzono, zjawił się nieproszony ciągnąc na wózku beczkę piwa.
Jednym słowem- ubaw po pachy.
-Mam już dosyć tych twoich pcheł!- Alkernoff cały podrapany, o wymoczeniu nie wspominając, naparł stopa na grzbiet wyrywającej się lisicy próbując wepchnąć ją w zdradliwą, mydlana kipiel –Albo wejdziesz tam po dobroci albo będziesz mnie jeszcze długie tygodnie wspominać
Odpowiedzią na to było wyładowanie elektryczne w futrze chowańca. Maga odrzuciło do tyło wbijając w gromadę wieśniaków.
Stare porzekadło głosi, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie.
Wyzwolony prąd elektryczny błyskawicznie przebiegł po wilgotnym futrze do mokrej balii, gdzie mydliny okazały się być doskonałym przewodnikiem. Ładunek powrócił więc pewnie i niezawodnie, jak wraca list upomnieniem do dłużnika . Prąd strzelił, lisiczka wyskoczyła wysoko w powietrze.
Chłopi spodziewali się raczej rozbryzgu wody i głośnego plusku, a nie cichego „glop”, które wyglądało, jakby ktoś popuścił na wytwornym przyjęciu.
Mydliny zamknęły swe mętne bramy nad głowa Ginko.
Zasuńmy zasłonę milczenia, bo zaiste widok to przykry.

***

Lisiczka ciągle była obrażona na Alkernoffa, choć minął już tydzień od feralnej kąpieli. Unikała maga jak mogła, a gdy już nie mogła, to okazywała mu ostentacyjnie swoje niezadowolenie z namaszczeniem psując i kradnąc różne przedmioty, a jego samego traktując jak powietrze.
Jak dotąd, jeszcze nie zdołała doprowadzić go tym do stanu wrzenia, ale temperaturę pokojowa minął już dawno temu i był na jak najlepszej drodze.
Jednak miedzy irytowaniem maga, a psuciem jego rzeczy, znajdywała czas na jeszcze inne przyjemności.
Jednym było, niewątpliwie, polowanie.
Polowanie jest czymś zupełnie naturalnym dla wszystkich drapieżników, przecież właśnie dlatego noszą miano drapieżników. O ile u sekthan normy kulturowe i cywilizacyjne nieco ograniczyły ich naturalne łowieckie apetyty, o tyle u dzikich zwierząt kierujących się tylko i jedynie instynktem nigdy nie zaistniała potrzeba temperowania tej krwiożerczości.
A Ginko przecie w połowie była dzikim zwierzęciem…
Na pierwszy ogień poszedł efekt sporej ilości sporów i ostatniej awantury- pchły. Ale to nie wystarczyło. Potem były myszy, w końcu szczury… I nagle okazało się, że dom czarodzieja nie oferuje już nic, co można by złapać, wytarmosić i zjeść.
Te cholerne nietoperze wisiały o wiele za wysoko.
Potem był las. Tu już było o wiele ciekawiej. Zwierzęta były o wiele czujniejsze, niż leniwe, przejedzone szczury z domku DeBerona. Czujniejsze i szybsze. Polowanie było dużo zabawniejsze i jednocześnie bardziej wymagające. Zające, jak się ich dobrze nie podeszło, uciekały tak szybko, że nawet myśl by ich nie dogoniła. Kuropatwy czyniły straszliwy jazgot płosząc inną zdobycz i potrafiły tak okładać skrzydłami, że we łbie huczało. Zaś myszy z lasu…

***

Pierwsza kurę znaleziono rankiem w połowie podwórza Chędojarka, ubogiego garncarza ze skraju wioski. Ptak miał przegryzione gardło i został zaciągnięty na środek podwórza. Potem ślad gwałtownie się urywał- żadnych odcisków łap ani nic, co mogłoby wskazać kurobójcę. Zupełnie, jakby, porzuciwszy kwokę, uleciał w powietrze.
Kmiecie, którzy zebrali się w celu wyjaśnienia zjawiska, pokłapali szczekami, pokiwali głowami i nic nie uradzili. Bo zawżdy, jaka kuna, łasica, borsuk czy wydra, ulatuje jak ptactwo w powietrze, tudzież ogonem ślady po sobie zmiata?!
Właśnie…
Ziarno pierwszych podejrzeń kiełkowało lękliwie.

***
W końcu poszli do Alkernoffa całą gromadą, by przegnał demona, co to kury morduje. Miny mięli nietęgie, a oczy spozierały podejrzliwie. Ginko szczęśliwie nie było w pobliżu. No kto to słyszał, żeby trzydzieści przeszło kurczaków w tydzień jeno padło?! I żadnych śladów. Tylko ślady drobnych, a ostrych kiełków na gardłach, czasem skrzydłach…
-Panie Czarodziej, a może to topyrz tu lata?- jedne z kmieci ściskał chwościastą czapę w dłoniach i garbił się w wymuszonym pokłonie przed magiem
DeBeron spojrzał na bandę z wyższością.
-Ech, wy głupcy. Żadnych topyrzów nie ma, a to co lata po nocy to nietoperze i sa zupełnie niegroźne.
-Ale jak nie topyrze, to co?
Mag zignorował chłopa.
-Pójdę i znajdę poczwarę, co wam kury morduje. Ale lepiej żeby to nie okazała się kuna czy łasica, bo ostro was rozliczę za marnowanie mojego czasu.
Zapadła cisza.
-A może… A może wielmożny panie magu to… to…
-No wysłów się wreszcie!
-A może to ten twój lis?- wieśniak nerwowo przełknął ślinę
Alkernoff zmarszczył brwi, którym nieco brakowało do przepisowej krzaczastości
-Oskarżasz mojego chowańca kmieciu?- syknął przez zęby –Oskarżasz Ginko?!
-Ja tylko…
-MILCZ! Chowaniec i czarodziej są jednością- oskarżając ja, oskarżacie i mnie… A teraz…- łagodniej zwrócił się do chłopa -…Sugerujesz, że to ja zabijam twoje kurczaki.
-Eee… Ależ panie…
-WIĘC?!
-No nie?
-Ktoś jeszcze ma cos do powiedzenia?
Milczenie
-TO WYNOCHA MI STĄD, BO ŻYWYM OGNIEM PO DUPACH POPIESZCZĘ!!!
Chłopstwo uciekało zgodnie kopiąc się po zadkach i potykając.
Alkernoff uspokoił się nieco, odkaszlnął zaraz i drugi, po czym wrzasnął na cała okolicę
-GINKO!!!

***

Lisiczka siedziała sztywno na podłodze i wpatrywała się w łapcie Alkernoffa. Wciąż była na niego cięta za tą kąpiel, ale coś w jego głosie sprawiło, że odszczekiwanie się nie było najlepszym pomysłem.
-Więc nie byłaś przy żadnym kurniku od czasu, kiedy pogonił cię ten kundel Ostrochleja?
-Nie.
-Na pewno?
-Alkernoff…
-Na pewno?!
-Tak! Ugryź się!
-I tak ma być! Masz się trzymać z dala od kurników, bo nam obojgu się oberwie.

***

Oczywiście, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, każdy zakaz, każda prohibicja i każde NIE wywołuje wprost przeciwny efekt. Podążając za ta zasadą, Ginko swoje pierwsze kroki z domu DeBerona skierowała w stronę najbliższego kurnika. Chciała znaleźć tą tajemniczą bestię, co to zabija kury, a na niej zostawia podejrzenia.
Ułożyła się więc w krzakach i, licząc na łud szczęścia, czekała.
Nie przeliczyła się.
Minęła godzina, może dwie. No, trzy.
A wtedy w kępie drzew po drugiej stronie podwórza coś się poruszyło.
Było to najdziwniejsze stworzenie, jakie Ginko w życiu widziała. Mały, czarny kotek…
Taki jakich wiele.
Ale białe, opierzone skrzydła wydawały się nieco nie na miejscu.
Istota machnęła skrzydłami i spadła z gałęzi błyskawicznie wchodząc w lot ślizgowy. W czasie krótszym niż mgnienie oka dopadła drewnianej kraty kurnika i ześlizgnęła się na dół składając skrzydła. Drobne, zakrzywione pazurki, podhaczyły byle jak zbite drzwiczki i otworzyły jena oścież. Wciąż trzymając się drewna i unikając kontaktu z piaskiem, kotek wślizgnął się do kurnika.
Rozpoczął się raban- kury rozgdakały się, wręcz rozwrzeszczały, poleciało pierze.
Ginko, niepomna na słowa DeBerona, wyskoczyła z krzaków na podwórze
-Ej, ty!- warknęła –Wyłaź stamtąd!
Zapadła cisza, przerywana tylko nerwowym gdakaniem.
Z otworu wysunęła się kocia głowa- czarny łepek z trójkątnymi uszkami, różowym noskiem i białą obwódką wokół lewego oka. Drobne szczeki zaciskały się na szyi martwej, brązowej kwoki, a pierze latało wszędzie dookoła.
Zapach krwi drażnił nos lisiczki.
Skrzydlate koto-coś wypuściło kurę i oblizało zakrwawione wargi.
-Zejdź mi z drogi rudzielcu- dziecięcy głosik rozpalił się białymi liniami w mózgu Ginko. Istota umiała mówić telepatycznie.
-Nie!- szczeknęła –Ładujesz mnie w kłopoty dziwaku. Zostaw tą kurę i zmiataj stąd.
Kot zwężył oczy w szparki.
Lisica obnażyła kły i runęła do przodu.
Skrzypnęły drzwi.
Oboje, lisica i kot, przestały się szamotać i zastygły w bezruchu patrząc jak z chałupy wyłazi uzbrojony w widły kmieć
-Chodu!!!

***

Zatrzymali się dopiero w głębi lasu. Oboje dyszeli ciężko.
-Jesteś najgorszą rzeczą, jaka mi się w życiu trafiła!- szczeknęła Ginko –Przez ciebie będę miała problemy!
-Wzruszyłem się…- kot, który w panicznej ucieczce nie mógł wzbić się w powietrze padł wycieńczony -…Jakbyś mi nie przeszkodziła, to miałbym obiad i nie miałabym kłopotów.
-A nie mogłeś polować na myszy, jak wszystkie porządne koty?!
-Eee… Nie warte zachodu… Wiesz ile się trzeba naganiać, żeby porządnie się najeść?
-Wiem. Ale Alkernoff mówi, że to dobre na zdrowie… A ty skąd masz te skrzydła?
-Nie wiem. Zawsze je miałem.
-Inne koty nie potrafią mówić, ty potrafisz.
-Inne lisy nie potrafią mówić, tylko chcą mnie zjeść. Dlaczego ty nie chcesz?
-No bo ja nie jestem normalnym lisem!- Ginko nadęła się jak ropucha pod wykrotem
-Czyli muszę być nienormalnym kotem. Sprawa jasna.
-A jak masz na imię?
-A co to jest imię?
Ginko zamurowało.
-Noo… Ja nazywam się Ginko- takie jest moje imię. Imię mówi, kim jesteś.
-Bzdura. Sam wiem, kim jestem.
-Czy ty jesteś czarodziejski?
-A co to znaczy?
I wtedy Ginko i kot spojrzeli sobie w oczy.
Rozbłysk gwiazd był oślepiający.

***

-Widzielim panie czarodzieju, waszą mykitę przy kurniku. Sprawa jest jasna. Ona nam kury mordowała!- Ostrochlej skrzyżował swe beczkowate łapska na wołowym torsie i z wyrazem dzikiej satysfakcji na świńskiej, rzeźnickiej gębie gapił się na młodego maga. Szara ciżba z widłami i siekierami, jaka zgromadziła się wokół chaty, nieprzyjemnie kojarzyła się z mrocznymi ostępami starych, niezbadanych puszcz, gdzie nawet mędrcy nie wiedzą, jakie licho siedzi.
-Ha! A macie jakieś dowody?
-Widzielim. Starczy za dowód. My tu są drobiowi hodowcy, nie możem sobie na kurzego mordercę pozwolić, choćby i magicznego.
-I czego ode mnie chcecie? Żebym przegnał Ginko?
-Albo dasz, panie czarodzieju, ją nam. Przez wzgląd na jej czarodziejskość, nawet jej potem kurhan usypiemy, miast cisnąć truchło w krzaki.
Twarz DeBerona zbladła, jakby wraz odpłynęła z niej cała krew.
-Nie możecie…
-Ależ możem, możem. My tu są Wolni, my dla siebie zyjem i żaden wielki pan nas nie ciśnie. I, na Pana Słonecznego, co kłosy wyzłaca, możem robić co chcem… Przyjdziem, panie magiku, jutro o świtaniu. Albo dasz nam swojego czarodziejskiego zwierza… Albo zrywamy, ten, no, trakt.
Alkernoff długo patrzył za odchodzącymi chłopami.

***

Ginko cichutko wynurzyła się z krzaków i ogonem dała znać kotu. Najciszej jak się da przemknęli do drzwi chaty DeBerona.
*piiiiiiiiiii*! Zamknięte!
Lisica przełknęła ślinę i zaczęła drapać.
Drzwi otworzyły się z przeciągłym, złowróżbnym zgrzytem. Twarz, która się z niej wynurzyła, była blada jak ściana i miała równie kamienny wyraz.
-Coś ty zrobiła?- szepnął Alkernoff
Byłoby lepiej gdyby wrzeszczał.
-J-ja nic…
-Widziano cię w kurniku Ostrochleja. Jest podkop, jest zagryziona kura… A teraz chcą twojej skóry.
-Ale to nie ja…
-PRZESTAŃ KŁAMAĆ!
Spod ozdobnych rysiów podtrzymujących okap chaty spadł biało-czarny kształt. Hamując upadek lekko rozłożonymi skrzydłami wylądował miękko przed magiem.
Kot ze skrzydłami?!
-To on te kury kradł. Nie ja.- Ginko wskazała nosem na przybysza.
Alkernoff przyjrzał się zwierzakowi z nieopisanym zdumieniem. Skrzydła były tylko efektem ubocznym potężnej mocy buzującej w jego ciele- wśród cieni świata duchów, z którego moc magiczna pochodziła, a który widział każdy czarodziej, ciało kota świeciło jak latarnia morska.
Zupełnie jak…
-On rozumie ludzka mowę?- zapytał mag lisicy. Ta potrząsnęła głową na znak potwierdzenia.
-Kiedy żeś się urodził?
Kot strzepnął skrzydła i polizał się po łapie.
-Noo… Kiedy pamiętam, to takie żółte kwiatki kwitły…
-Więc na wiosnę… Pół roku temu…- telepatyczny przekaz zapłonął białym ogniem w dość już rozpalonym mózgu maga. Czarodziej spojrzał zwierzęciu w oczy.
Rozbłysk gwiazd był oślepiający.
Gdy Alkernoff odzyskał przytomność, nie wiedział,co się stało. Ginko zawzięcie lizała go po twarzy, a tajemniczy kot siedział mu na piersi w żaden sposób nie ułatwiając oddychania, chociaż sam twierdził inaczej.
-Co to było? Co to było?- lisiczka była spanikowana
-Myślałem… Myślałem, że to mój chowaniec, który kiedyś mi zginał…
-Ja jestem twoim chowańcem przecież!- oburzyła się Ginko –Mama mówiła, że będę twoim chowańcem… I ty to mówiłeś…- na końcu jej głos miał niemal błagalny ton
-No tak… Ale ty nie jesteś zwykłym familiarem. Chowaniec, to zwierzę o magicznych właściwościach… Jak bestie. Pamiętasz? Mówiłem ci o Bestiach…- lisiczka skineła głową -…Chowańce nie rodza się same z siebie, tylko czarodziej je tworzy… Ty, natomiast jesteś takim dziwnym przypadkiem, który z jednej strony jest zwierzęciem- mówiłaś, że twój ojciec był zwykłym, dzikim lisem, tak?
-Mama tak mówiła. Mówiła, że kiedyś była w takim dziwnym nastroju, a żadnego chłopa w okolicy, wiec zmieniła się, pobiegła do lasu i…
-Dobrze, dobrze…Więc twój ojciec był zwykłym, bezrozumnym zwierzęciem, natomiast matka była Nieśmiertelną. Kombinacja mordercza… Widać, jak się popatrzy na ciebie.
-Ale w takim razie o co z tym chowańcowaniem chodzi? To ja jestem twoim chowańcem, czy nie?
-Według mnie- jesteś. Według prawideł magii- nie. Nie zostałaś sztucznie stworzona ani nie mam też władzy nad twoim umysłem.
-A co on ma z tym wspólnego?
-Zanim jeszcze oddano mi cię na wychowanie, chciałem stworzyć familiara. Wybrałem więc kotkę, która miała mieć małe i jedno z nich naładowałem moją mocą. A potem ta kotka znikła i nigdy tego familiara nie zobaczyłem… Myślałem, że to może być ten kot… Ale ktoś już siedzi w jego umyśle.
-Jak to „siedzi”?- zainteresował się kot wpatrując się w człowieka swymi szmaragdowymi ślepkami
-Masz już pana, prawda? Jakiś mag cię wychowuje? I to potężny?
-Że co?- kotek uprzejmie nie zrozumiał
-Alkernoff.. On nie ma nawet swojego imienia.
-Ale… Ale jak to możliwe, żeby chowaniec bez pana miał w swojej głowie Obecność?
-A co to znaczy?- skrzydlaty zwierzak dalej wykazywał niezrozumienie, ale tym razem z pewna dawka zniecierpliwienia
-Nooo… Czujesz czyjeś myśli, może ktoś w twojej głowie każe ci coś robić?
Nastało długie milczenie. A potem Ginko i kotek powoli na siebie spojrzeli.

***

Chociaż świtało, to jednak słońce miało niewielkie szanse w walce z grubym dywanem nisko zawieszonych chmur i zimną, jesienna mżawką, która przenikała aż do głębi, podrzucała katar, zabijała dobry humor i skutecznie ochładzała małżeńskie zażyłości.
Alkernoff DeBeron spał jak zwykle- pod puchową pierzyną z wtulonym weń jeszcze małym chrapiącym piecykiem o imieniu Ginko. Pod kołdrę tym razem dołączył jeszcze kot, którego oboje nazwali Lotka- skrzydła wydawały się niezłym wyznacznikiem pewnych właściwości stworzenia, a nie ma lepszej metody nazewniczej, niż odwołanie do najbardziej charakterystycznej cechy.
Całą trójkę przebudziło gwałtowne walenie do drzwi.
-Wstaliście już panie?- pomimo wczesnej pory Ostrochlej stał już twardo na nogach, a nawet, sądząc po jego oddechu, którym można by palić w piecu, zgodnie ze swoim imieniem już parę razy odleciał.
-Ano wstałem- ponuro odparł DeBeron rozczesując palcami starannie hodowana od szesnastego roku życia brodę. Nie była zbyt imponująca.
-A zastanowiliście się panie co z tą waszą lisą?
-To nie ona- pokręcił głową mag –Mówię, wam, że to nie ona.- sięgnął ręką za siebie i za skórę na karku wyjął bardzo niezadowolonego Lotkę –To on polował na wasze kury… Ale nie wiedział, że nie wolno…
-Taaak- kmieć przeciągnął się trzeszcząc tu i ówdzie. Był potężnej postury i wyglądał raczej na drwala lub jakiegoś gladiatora, niż na hodowcę drobiu- Alkernoff wydawał się przy nim drobniutki i nic nie znaczący. –Tego zbója też żem widział, jak w krzoki spierniczał. Ale i lisa tam była. Dajcie tedy panie DeBeron oboje i po krzyku będzie…
-Nie.
-Pamiętajcie panie czarodziej… Nie będziem więcej prosić…
-Nie.
Ostrochlej jeszcze bardziej spurpurowiał na twarzy. Splunął tęgo, sięgnął pod kaftan z króliczych skórek i wyjął jakiś papier
-Jako sołtys wsi Pierzewo, mocą daną mi z łaski władcy Seleth, Jego Wysokości króla Debastiana II, zrywam umowę.- wyrecytował z pamięci- pewnie nauczył go tego jakiś przejezdny kapłan, czy pisarczyk, po czym przedarł papier i rzucił go magowi pod nogi.
-Panie czarodziej, my tu terrorować bezkarnych kurobójców nie bedziem. Nie chcesz pan z własnej woli wydać nam ich, to żegnamy. Zbieraj pan swoje rzeczy i wynocha!

***

Trakt zmienił się z twardej piaskówki w rozmiękłe błocko. Człowiekowi chlupało w butach, a wlokące się obok zwierzęta były już całkiem nim pokryte. Lotka jeszcze od czasu do czasu otrząsał z zimnej mazi swe drogocenne skrzydła, ale Ginko w ogóle przestał zwracać na to uwagę. Podły nastrój deszczowej pory udzielił się całej trójce.
I nic w tym dziwnego.
Ginko czuła to, co Alkernoff- w końcu, co bym młody mag nie mówił, nie była chowańcem tylko z nazwy.
Natomiast Lotka czuł to, co czuła Ginko- bo to fragment jej umysłu wyrzucił tego pamiętnego dnia DeBerona z umysłu kota. Czarodziej długo szukał rozwiązania tajemnicy, a tymczasem było wręcz banalne. Gdy Lotka i Ginko spojrzeli sobie w lesie w oczy, związali się jako istoty magiczne- tak, jak związałby się czarodziej.
Tak więc mag miał familiara, a ten familiar tez miał familiara.
Ależ ten świat pokręcony…
Błocko nagle zamieniło się w wytarte latami używania kamieni. Wciąż mokre i zimne, ale chociaż dające pewne oparcie zmęczonym nogom i łapom. Wokół ugory, łąki i las powoli były zastepowane przez pola.
Serca trójki wędrowców rozgrzała iskierka otuchy.
W końcu spośród deszczowej zasłony płaczu wyłoniło się bezładne skupisko chat i składów, a niewiele później kamienne mury grodu.
Alkernoff dyskretnie wyjął sakiewkę otrzymana od kitsune i zważył ja w dłoni.
Uśmiechnął się pod kapturem i szybciej zastukał swą laska- symbolem czarodzieja, o bruk.
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.