Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: Panter "Niby inne..."  
Autor: Panter
Opublikowano: 2012/4/17
Przeczytano: 1077 raz(y)
Rozmiar 17.46 KB
0

(+0|-0)
 
Obudziło mnie, jak zwykle, łomotanie luźnych, drewnianych stopni za drzwiami, po których zbiegał jeden z młodszych mieszkańców motelu. Możliwe, że był to jeden z bliźniakó spod ósemki, nie wiem teraz. Przetarłem zaspane oczy. Sycząc, cofnąłem dłoń. Rana pod opatrunkiem wciąż się odzywała, gdy o niej zapominałem i probowałem jej dotykać za mocno.

Odwróciłem się na plecy, ręce zakładając pod głowę. Pozwoliłem sobie poleżeć tak jeszcze kilka minut, dochodząc do siebie. Palce, jakby kierowane własną wolą, dotknęły pasa bandaży owiniętego wokół lewego oczodołu i części głowy.

- Jedna ręka, dwie osoby nie dopuszczone już prawdopodobnie nigdy do patrolu i niemal moje oko... - wyliczałem, jak wielokrotnie wcześniej - Na prawdę warto było? - kontunuowałem monolog, wiedząc, że owszem, warto było.

Niemal nietknięty przez radiację, nieodkryty do niedawna magazyn strategiczny. Przed wojną tylko kilka liczb w słupkach na papierze biurokracji dawnego kraju, dzisiaj prawdziwy skarb Ali-baby, dający szansę przeżycia całemu miastu nawet kilku lat bez obawy o śmierć w męczarniach.

- Oby tych buców na stołkach smażyli na głębokim oleju. - rzuciłem cicho w powietrze, wstając.

W dwóch krokach podszedłem drewnianej, podniszczonej szafki i zacząłem wybierać szyfr. Po chwili mechanizm kliknął, odsłaniając banalnie wręcz zamaskowaną szafę pancerną. Z worka wyciągnąłem czystą bieliznę, z półki bawełniany podkoszulek z rudą plamą wokół niefachowo zacerowanego rozcięcia. Na krześle leżała para spodni w burym, podobnym do brązowego, kolorze. Wsunąłem w nie nogi i pozaciągałem kolejne paski rzemienie w nogawkach, które przez nie przeplotłem kilka miesięcy temu. Ubrania nadające się na wyjścia poza barykady ciężko dostać i zazwyczaj musisz zadowolić się tym, co dorwiesz.

Zerknąłem jeszcze w lustro na ścianie. W nieco porysowanym i poodbarwianym kawałku posrebrzanej blachy dostrzegłem kocią twarz. Krótki pysk, szaro-brązowe futro przyodzobione gdzieniegdzie prostymi cętkami, pasma dłuższego włosia za policzkami, niczym bokobrody i drobne kępki sierści na samych czubkach spiczastych uszu. Dodajcie do tego brązowe oko o pionowej źrenicy, tylko prawe, bo lewe schowane pod pasami białego, spranego płótna.

Machnąłem kilka razy ramionami i wykonałem kilka ćwiczeń rozciągających. Miałem na oko dwadzieścia kilka lat, w rzeczywistości nie miałem pojęcia, ile. Ale czułem się momentami na pięćdziesiąt.

W końcu zamknąłem szafkę i zakręciłem tarczą zamka, blokując mechanizm. Jeszcze tylko para rękawic bez palców na dłonie, odciągnąć poluzowany panel na ścianie i wyciągnąć plastikowy woreczek próżniowy, z którego wysypałem kilka monet, zdawałoby się, że wybitych ze zwykłej blachy, oraz zwitek banknotów o większych walutach. Tak przygotowany, schowałem resztę pieniędzy i zarzuciłem na plecy torbę, w której zabrzęczał mój sprzęt i wyszedłem, zamykając obite z obu stron arkuszem metalu, sklejkowe drzwi.

- Pistolet został pod ruinami, więc mogę o nim zapomnieć. - prowadziłem kolejny monolog, tym razem w myślach. Szczęśliwie udało mi się oduczyć myślenia na głos przy publice, ludzie się dziwnie wtedy patrzą - Karabin jeszcze działa, tylko że pompka albo zawór bezpieczeństwa wymaga całkowitej wymiany, co wyjdzie prawie tyle, co zakup nowszego. Noże są w porządku, smar silikonowy trzymał się ostatnio nieźle. Latarka... możnaby zmienić baterie na ładowarkę w końcu... - zastanawiałem się, kiwając na przywitanie właścicielowi budynku, siwiejącemu już staruszkowi. Pan Mark miał co prawda swoje lata, ale kilku złodzieji już pośrutował.

- Może Edvin będzie miał coś fajnego na sprzedarz. - wpadło mi do głowy, gdy mijałem stary warsztat zegarmistrza, obecnie przerobiony na "Serwis mechanizmów precyzyjnych". Dwójka, która zajęła lokal zbijała niewielką fortunę każdego dnia. Zegarki? Radia? Czujniki gajgera-novośki? Naprawią ci wszystko, tylko zapłać.

Pociągnąłem nosem, czując zapach pieczystego na rożnie. Szybka jadłodalnia w poobijanej budce, kilka metrów od lecznicy miejskiej, nie było opcji, żeby ktoś nie znał albo nie zauważył tego miejsca. Czasami sam tutaj chodziłem, gdy wracało się z patrolu, a opóźniona zapłata nie pozwalała pójść do lepszego lokalu. Ile razy ktoś nie zrzeszony w "Patrolówce" tutaj jadł, składał po jakimś czasie hołd Posejdonowi, ale bar nadal przyciągał ludzi. Nie wiem do końca czemu. Ceny bliskie zeru? Klasyczne, swojskie wręcz jedzenie?

Wzruszyłem ramionami. Byłem umówiony, a kolejki u lekarza nikt ci nie przytrzyma.

***

Drobna, ale przy tym krępa pielęgniarka, będąca niemłodą już samicą zająca, zdejmowała ostatni pas opatrunku. Zaledwie kilka minut później patrzyłem w podane lustero, przypatrując się trzem, wąskim bliznom, biegnącym sponad wału brwiowego aż na górną część policzka. W oku widziałem co prawda pojedyńcze, niedogojone do końca naczynka, ale cieszyłem się, że widzę nim tak samo dobrze, jak przed atakiem.

- Rany zrosły się bardzo czysto, miałeś dużo szczęścia, że pazury przeszły tak płytko. - oceniła długoucha, sprzątając po krótkim zabiegu - Staraj się tylko nie uszkodzić ich, a wszystko będzie dobrze.

- Dziękuję, pani Mario. - odpowiedziałem, z saszetki na szyi wyciągając dwie monety. Położyłem ja na stole, skąd zostały zgarnięte szeroką dłonią medyczki, a zaraz potem ta sama dłoń podała mi wąski, papierowy kwitek - Pańskie potwierdzenie i proszę na siebie uważać, zalecałabym zrezygnować na kilka dni z rajdów, ale domyślam się, że to będzie czcze gadanie. - dodała na koniec, spoglądając na mnie z kwaśną miną.

Nie odpowiedziałem nic, tylko wyszedłem, żegnając się, jak nakazuje kultura osobista. Nie mogłem się powstrzymać przed dotykaniem tego oka. Trzy cieniutkie jak kreski blizny, prawie niewidoczne spod futra, a ile problemów. Jednak dobrze było znów widzieć w trójwymiarze. Podniesiony na duchu, podrzuciłem torbę zwisającą z ramienia ruszyłem w stronę faworyzowanego przez siebie samego sklepu.

***

Targowiska jakoś nigdy nie darzyłem sentymentem. Ludzie i kolorowi sprzedawali tu praktycznie wszystko, żarcie, wódę, prochy, broń, śmieci i innych ludzi, bądź kolorowych, jak to przyjęło się mówić na osoby dotknięte którąś z odmian wirusa R-96.

Cholerstwo mutowało momentami w przeciągu kilku godzin, łącząc się z komórkami zarażonego organizmu i zamieniając go w nośnika mutagenu, który z kolei dotykał ludzi, zazwyczaj śmiertelnie.

To była druga broń, której użyto w wojnie, pomijając klasyczne wręcz, pociski atomowe. Większości na szczęście nigdy nie odpalono. Niem czemu, a nie chcę zmyślać własnych bajeczek. Jednak prawda jest taka, że po Trzeciej Wojnie, jak ją teraz niektórzy nazywają, większość ludzi na całej planecie została zamordowana, bądź zginęła z powodu powikłań kontaktu z wirusem, bądź promieniowania. Doszło do podziałów rasowych.

Osoby zdrowe, a jednocześnie będące naturanie jasnej, tak zwanej 'białej' karnacji, zaczęły tworzyć zamknęte, izolowane osiedla i miasta, Edeny, jak określił to jeden z facetów, który rządzi największym z nich.

Cała reszta, czarni, żółci, czerwoni, mniej lub bardziej przemienieni bądź oszpeceni, nie zostali w tyle, jednak nie mieli tyle szczęścia, co białasy. Podczas gdy 'rasa wybrana' chroni się w miastach, które coraz bardziej przypominają szklarnie, my musieliśmy zadowolić się resztkami tego, co pozostało po cywilizacji, która kilkanaście lat temu wysłała w kosmos gigantyczny pojazd, będący Arką naszego gatunku.

Może oni mieli więcej szczęścia...

Z zamyślenia wyrwało mnie zawodzenie starego, ledwie zipiącego silnika diesela. W ostatnim momencie odskoczyłem, unikając raczej kompromitującej śmierci pod gąsienicami pełznącej powoli, ciężkiej ciężarówki. Siedzący na stosie złomu i śmiecia smarkacz pokazał mi rękę zgiętą w łokciu. Gest starszy chyba od pisma...

Odwróciłem się i zacząłem przedzierać przez gęsty, śmierdzący chorobą, brudem i starym żarciem tłum, chcąc dopchać się na miejsce. Przynajmniej dwa razy ktoś próbował wyrwać mi torbę, a raz zagroził nożem, żądając kasy.

- Widać mamusia nie uczyła, że patrolu się nie rusza. - pomyślałem, masując obolałe knykcie. Złodziej miał drutowaną szczękę, złom rozciął mu skórę przy uderzeniu.

- Job tvoju... - życzyłem mu w myślach, dochodząc do lokalu w praktycznie samym rogu placu. Nad drzwiami właściciel przywiercił kawał wyklepanej blachy, w której potem wyciął spawarką napis Sprzęt & militaria. Jeden z moich znajomych, pracujący jako nauczyciel, złapłby się pewnie za głowę, widząc ten cud piśmiennictwa. Mnie on tam zwisał śniętą rybą. W tej chwili obchodziło mnie jedynie to, co za drzwiami trzymał Liszaj.

- Witam szanownego klienta w mych skromnych progach. - usłyszałem zza lady, ledwo zabrzęczał dzwonek nad drzwiami.

- Odpuścisz sobie te cyrki Adam? - zapytałem niskiego, krępego blondyna, ze strasznie tłustą cerą. Chłopak bardziej pasował do biblioteki niż sklepu z bronią, ale wiadomo, rodziny się nie porzuca.

- Aaa, to pan, panie Sevastianianie. - odpowiedział, brzmiąc, jakbym właśnie obraził jego rodzoną matkę - Zawołać wuja? - No raczej. Interesy załatwia się zawsze z prowadzącym. - stwierdziłem, opierając się jedną ręką o drewniany blat z przynitowanymi blachami.

Nastolatek przeszedł za kotarę z plastikowych nakrętek. Wszystkie, co do jednej, w tym samym odcieniu niebieskiego. Chwilę później wyłonił się zza niej krępy mężczyzna. Na jego ogorzałej twarzy pełno było zmarszczek, ale z jasno-błękitnych oczu aż tryskało energią.

- Seva! Kopę lat, pchlarzu! - zawołał, wyciągając do mnie prawą dłoń - Ciebie też miło widzieć, łysa pało! - odgryzłem się, uśmiechając szeroko - Nu, czego potrzeba? - spytał już rzeczowo, cofając się lekko w stronę półek.

Zdjąłem z pleców płócienny worek i wyciągnąłem na blat kilka rzeczy - Wymiana sprzętu, mam nadzieję, że przyjmiesz na lombard? - zapytałem - Coś się załatwi. Ale rabacik będzie mały tym razem. - ostrzegł, zbierając rzeczy. Zatrzymał rękę nad karabinem. Mająca już dwa lata, krzyżówka dwu-lufowej wiatrówki ze strzelbą śrutową pod spodem. Wyglądało to nieco dziwnie, ale sprawdzała się rewelacyjnie.

- To Rafa? - zapytał, patrząc przy tym na mnie.

Pokiwałem głową - Ta sama co zawsze. Jakiś problem? - zastanawiał się przez chwilę, zanim odpowiedział - Duży. Fabryka padła kilka tygodni temu. Części praktycznie już nie ma. - stwierdził pochmurnie. Nie odzywałem się, trawiłem usłyszaną informację.

Dla członka patrolu, broń jest jak ręka, wiele rzeczy ułatwia, niektórych nie da się bez niej w ogóle wykonać, choćby przeżyć poza murami. To był dobry karabin. Lekki, wiatrówka strzelała bardzo cicho i celnie na długie dystanse, w dodatku miałeś dwa pociski bez przeładowania. A zapasowa loftka często stanowiła ten krytyczny margines, gdy ktoś, albo coś, zdołało podleść za blisko ciebie.

- Kurwa mać. - stwierdziłem krótko. Sprzedawca, pokiwał tylko głową w odpowiedzi - Celnie ujęte. To maleństwo ma zniszczony zawór bezpieczeństwa. Nie ma opcji, żeby ustawić odpowiednie ciśnienie bez niego. Mogę rozłożyć karabin na części i poszukać kupców. - tłumaczył.

Wzruszyłem ramionami - Nie mam zbyt wielkiego wyboru, co? Wystarczy na pokrycie wymiany sprzętu? - przez chwilę przeliczał coś w myślach - Powinno. Masz amunicję do wiatru? - zapytał.

Zacząłem grzebać w torbie, po chwili wyciągnąłem owalną puszkę magazynku na dziewięć pocisków i woreczek, z którego wytrząsnąłem blisko dwa tuziny toczonych stożków.

Uśmiechnął się widząc stosik - He! Ładnie! Dam ci za to rabat na jakąś plujkę. Z górnej półki, jedyna taka szansa! - zaoferował.

Zastanowiłem się. Równie dobrze mogłem pójść do naczelstwa Patrolu i poprosić o przydział, chociaż musiałbym zdawać broń przy każdym powrocie do osady. Z drugiej strony, własna klamka to naboje na własny koszt...

- Pal licho, pokazuj karty. - zadecydowałem, popychając stosik amunicji do wiatrówki w stronę sprzedawcy.

Odwrócił się i zdjął podłóżną skrzynkę z jednej z półek, postawił ją na blacie przede mną

i otworzył.

- Jericho 941 semi-compact, pieszczotliwie Dzieciątko Desert Eagle'a. - wskazał na pierwszy z pistoletów - Double Eagle od Colta, a ten tutaj to amerykańsko- izraelski Magnum Research Desert Eagle. - wymienił nazwy pozostałych dwóch - Wszystkie czempiony klasy. - dodał, uśmiechając się przy tym jak lis.

Wzrokiem tylko przeleciałem po, zdawałoby się, skromnej kolekcji, udając, że się zastanawiam, jednak skubaniec zauważył, co sobie wybrałem.

Jericho, nazwa wręcz biblijna. Sevastian wyczuł, że staram się zwalczyć pokusę, sięgnął po niego i wyciągnął z obitego grubym płótnem pudełka. Ręka jakby z własnej woli ujęła zaskakująco dopasowaną kolbę. Jeszcze mogłem się wycofać.

Mogłem…

***

Szszszy –szszy- szszy- to był jedyny dźwięk, jaki słyszałem od kilku minut. Wycior, nawinięty na szprychę wyrwaną z koła, rytmicznie ocierał się o wnętrze lufy. Spojrzałem na resztę części Jerycha, rozłożone i poukładane starannie na ścierce. Zmierzchało już, a ja co chwila rozkładałem, czyściłem i składałem cały pistolet, wyuczając się na pamięć jego budowy, wad, rys, każdej skazy, która mogła świadczyć o jego wadach. Nie znalazłem co prawda nic, ale warstewka osadu na kilku elementach wskazywała, że broń przeleżała kilka tygodni w kurzu i jakimś syfie, nie czyszczona.

Nic, czego nie zmyje denaturat, mydło i smar.

Odłożyłem wycior, po czym przeliczyłem każdy detal. Niczego nie brakowało, nic nie sturlało się na podłogę, gdzie mógłbym już go nie znaleźć.

Rozluźniłem barki, poruszając ramionami, które następnie oparłem o oparcie krzesła. Siedziałem tak minutę, po prostu nasłuchując. Wreszcie zacząłem składać cały ten bajzel. Każda część wchodziła na swoje miejsce bez najmniejszego problemu, palce same odnajdywały kolejne elementy układanki, prowadząc je na pozycje, w jakich znajdowały się przed pierwszą rozbiórką.

Wreszcie, zamek, porusza się gładko, jak łyżwa po lodzie. Na sam koniec, niczym wisienka na ciastku – magazynek. Z trzaskiem blokującego go na miejscu mechanizmu, wchodzi w kolbę.

Odkładam złożoną broń na materiał. Zwalniam wstrzymywany oddech

- Około czterdziestu sekund. – orzekam cicho. Nieźle, jak na nową broń.

Wygląda to może dziwnie, ale dla każdy, kto kilka razy wyszedł poza mury wie, jak ważna jest znajomość własnych zdolności i broni.

Przeciągnąłem się, ziewając. Dzień się kończył, a mnie udało się załatwić praktycznie wszystkie plany.

Sięgnąłem po kopertę z szarego papieru. W środku znajdowały się potwierdzenia zakończonego urlopu zdrowotnego, odbioru żołdu wraz z premią burmistrza i zamówień na broń dla siebie.

Schowałem je z powrotem do środka, a potem do szafki pod ścianą. Dzień się powoli kończył, równie dobrze mogłem iść spać, rano się przyda.

Zdjęte z siebie ubrania rzuciłem na krzesło, następnie zdjąłem z niewielkiego piecyka typu „koza” blaszane wiadro z ciepłą już wodą. Nogą zasunąłem lufcik paleniska i zacząłem się myć.

Mały ręcznik moczony w wodzie, między złożone części materiału wsypałem odrobinę płatków mydlanych. Taką gąbką szorowałem ciało. Przed wymarszem warto by zajrzeć do łaźni, ale wolę oszczędzać. Własny karabin będzie kosztował małą fortunę.

Wypucowany i wytarty czystym ręcznikiem zdjąłem z łóżka kilka rzeczy, odstawiając je na stolik, po czym położyłem się na materacu, zarzucając na siebie koc. Przez chwilę tylko leżałem na plecach, po czym odleciałem w ramiona Morfeusza.

 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.