Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt ,,Risorgimento we włoskiej kawiarni" - cz.I  
Autor: trajt
Opublikowano: 2013/9/6
Przeczytano: 1112 raz(y)
Rozmiar 16.94 KB
1

(+1|-0)
 
Ach, nie ma nic wspanialszego anyż włoska ziemia, pomyślał sobie wilk, spacerując wzdłuż kwiecistej uliczki w pewnym gminnym miasteczku. Spędzanie pogodnych chwil w tak urokliwym miejscu śródziemnomorskiej, i morskiej, kultury, dla przybysza z krainy gór, jaką była Czechosłowacja, co robiło wielce piorunujące wrażenie, mógł zawdzięczać wyłącznie nakazowi pracowniczemu agencji prasowej. Jako dziennikarz wydziału zagranicznego został pospiesznie wysłany do Włoch w celach czysto zawodowych. Nie zamierzał tymczasem cały ten czas poświęcić wyłącznie pracy, gdy wręcz dotykał i czuł bliskość żyjących ruin antyku. Kolejno zwiedził Wenecję, tamże spacerował placem świętego Marka, bazylikę jego imienia oraz przepłyną gondolą, San Marino, gdzie poczuł klimat rodzinnej Pragi, Rzym, miasto, które przeżyło wielu cesarzy, królów, biskupów, trwało nadal na siedmiu wzgórzach nie okiełzane duchem przez wszystkich zdobywców do ten pory.
Podziwiał wszystko, co mógł, i wszędzie, gdzie starczyło czasu. Starannie czytywał przewodnik przy każdym, wartym jego uwagi, monumencie, których w tym kraju jest liczba nieobliczalna. A około godziny ósmej po kolacji siadywał na niecałe dwie godziny przy artykule kulturowym. Następnego dnia, więc drugiego, gdzieś w granicach trzeciej po południu, wysyłał telegraficznie treść nowego rozdziału w czterech odrębnych wiadomościach. Mozolnie pracował, pomimo że czas spędzał przyjemnie.
Jednak mierził go wszechobecny Duce.
Gdzie nie spojrzał, tam spostrzegał okrągłą twarz kundlowatego łysola w przeróżnych pozach i z wystająca dolną szczęką. Wszędzie za nim szedł wzrokiem. Przerażająca postać, żywcem wydarta czeluściom piekieł, była jego cieniem oraz duszą na ramieniu zarazem. W hełmie obserwowała go na ulicy, w berecie w kinie, w teatrze przy oklaskach prawie całej widowni wystawiono olbrzymi profil, będący zarazem kurtyną, zasłaniający całą scenę. Dotąd nie wymarzę z pamięci tej tytanicznej postury i tła za nią, gdzie bieliło się wielokrotnie powtarzane słowo SI (TAK).
Och, jak szpetne było to oblicze pełne zniewagi wobec widza, despotyzmu, arogancji, przed którym popłynęły szmery zachwytu.
Nie wytrzymał i wyszedł jako jedyny. Bileter gonił za nim przez trzy ulice, aby spytać o samopoczucie obcokrajowca. Dobry zwyczaj nakazuje pytać o zdrowie także przejezdnych, oraz, czy spektakl się nie spodobał, skoro spettatore (widz) wyszedł na długo przed zakończeniem. Kiedy wreszcie pochwycił dziennikarza i poznał powód opuszczenia widowni, gotów był zwrócić mu pieniądze za bilet, byleby tylko nie rozpowiadał wszędzie, że przyczyną jego niezadowolenia było właśnie oblicze Duce. Bileter, będąc ubogim gryzoniem, miał do wykarmienia pięcioro dzieci, a kolejna dwója była w drodze i nie chciał pozwolić poumierać im z głodu.
Czech, na ile zrozumiał gorączkową mowę nieszczęśnika, przysiągł własnym piórem, podpisując niewielki zeszycik skarg i zażaleń, trzymany przez kasjera w kamizelce, iż sztukę ocenia miernie z plusem. Uzasadnił to kiepską scenografią i złym aktorstwem. Wszystko zapisał łamanym włoskim, ponieważ dotychczas nie przyswoił sobie zbytnio języka Italii. Przez to często zmuszony był pokazywać rozmówcy na migi dokładny cel swych słów. Szkoda, że potomkowie Rzymian ledwie znają francuski, bliski im język, a tak daleki. Nadal mają za złe Paryżowi za Padwę.
Tacy byli Włosi według obserwacji wilka – gadatliwi, lecz cisi, silni, lecz pogodni, pracujący, lecz leniwi. Naród dublex (podwójny) – jak określał tutejszych.
Żar tego dnia sięgał szczytów jego osobistego termometru. Jako przezorny gość, wilk wziął ze sobą maleńki termometr czasów cesarskich i co dzień, o poranku, sprawdzał dokładnie temperaturę dwustopniowo, termometr posiadał skale obydwu wielkich fizyków – Celsjusza oraz Farenheit ‘a. Czasem zdarzało mu się źle spojrzeć i doznawał zakłopotania, widząc
A żar nadal pozostał taki sam – uprzykrzający. Czasem Czecha brała myśl: ,,Jak sami mieszkańcy to znoszą? Widocznie natura bywa sprawiedliwsza od Klio.”
- Musze szybko znaleźć jakąś cienistą kawiarnię – odrzekł sam sobie, wachlując spoconą twarz kapeluszem.- coś chłodnego podniesie mnie na nogi.
Ledwie to powiedział, zaraz wszedł na dość obszerny placyk z pomnikiem pośrodku otoczony renesansowymi kamieniczkami. A pod każdą znajdowała się cienista kawiarnia. Założyciele miasteczka byli z pewnością arcymistrzami architektury, albowiem wybudowano kawiarnie tak, by wszystkie jednocześnie uwolnić od promieni słońca bez względu na położenie przy placu w dowolny okres roku. Tak oto cień skrywał wszystkie zakamarki bezowych budyneczków. Czech zdawał sobie sprawę, jak niesamowicie wygodne było to rozwiązanie, jednocześnie, jak łatwo je zmarnować. Właściciele lokali, z przyzwyczajenia lub z obowiązku, wynosili kolorowe parasole dla gości, dając dodatkowy chłodek.
Również tutaj nie chroniła go pozamiejska atmosfera. Znów wyczuł padający na niego wzrok plakatów partii władczej i jej wodza. Przynajmniej owej bibuły porozwieszano po miasteczku mało, co jakoś nie przeszkadzało wilkowi w rozkoszowaniu się, bynajmniej w cieniu, znośną i nieskazitelnie przyjemną atmosferą małomiasteczkową.
Wybrał pierwsze lepsze wiklinowe krzesełko i siadł. Owszem, mógł siąść zupełnie gdzie indziej, ale kawiarni było tu w bród i wszelka decyzja nie zmieniłaby nastawienie wilka. Odłożył kapelusz na stolik, chcąc nieco odprężyć się, porozglądać się wokoło. Nic nadzwyczajnego, pomyślał, zwykła gminna mieścina, jakich wiele w tym świecie. Jednak klimat wielce inny i mieszkańcy również. Tam chłop prowadzi osła obładowanego chrustem, staruszka wywiesza na balkonie pranie; tu, o, zgrabne dziewczęta idą, pokręcił wąsem zadziornie, czym wprawił je w zachichotanie. (Nie tylko zabytki stanowią chlubę Italii.) Listonosz pędzi ostrożnie rowerem z grubym worem listów.
- Listonosz!- wrzasnął, pożegnawszy wzrokiem listonosza i prawie potrącając łokciem kelnera sprzątającego jego stolik.- O Boże! Zapomniałem wyłaś telegram do biura!- zniżył ton.- Dzisiaj piętnasty, dzień raportu. Obiecałem dyrektorowi, że prześle dzisiaj następny rozdział artykułu. Jeśli do wieczora nie prześle go, stracę zapewne pracę.
Począł głęboko myśleć nad obecną sytuacja. Jest około dziewiątej, telegram ma przesłać o trzeciej, zatem zostało niecałe sześć godzin. W miasteczku spędził pierwszą noc i wciąż nie odnalazł choćby adresu miejscowego urzędu pocztowego; zawsze po przyjeździe szedł właśnie na pocztę. Same poszukiwania urzędu potrwałyby, w najlepszym razie, godzinę lub dwie, a jeszcze pozostawał drobny szczegół. Mianowicie wilk, świadom swej nikłej znajomości włoskiego, zmuszony był do znalezienia urzędnika znającego niemiecki albo francuski. Następnie należało pocztowca poinstruować w zakresie wysyłania tychże telegrafów. Nie było to łatwe, ponieważ z trudem dawało się grzecznie wymusić wysłania czterech długich wiadomości. Pocztowiec zachodził w głowę, czemu zwyczajny przybysz chce wysłać cztery duże telegramy, jeśli wysłanie dwudziestu mniejszych jest o niebo tańsze? Może ma daleką i nieliczną rodzinę? Wytłumaczenie, że tego wymaga praca dziennikarza zagranicznego wydziału zostałaby uznana za szczyt pewnego snobizmu. Jakkolwiek dawało się sprostać wymogom klienta.
Samo wysyłanie trwało pół godziny, ponieważ przełożenie długiego pisma na język telegraficzny jest niezmiernie trudne i czasem uciążliwe. Należy przy tym zwracać szczególną ostrożność w wysyłaniu, bo ewentualne błędy zostaną nadesłane dzień później, zatem ewentualne poprawki przeszkadzają opracowywać kolejną część. Wszystko to, kumulowało się niekorzystnie dla wilka. Dwie godziny pisania to i mało i dużo. Popełnić błąd i jeszcze sprawdzić te parę stron zapisanych raz drobnym, raz grubym pismem w przeciągu tychże dwóch godzin potrafi niejednego chwycić za ogon i zakręcić w powietrzu tymże biedakiem. Ledwie dawał radę zmieścić się w owych dwóch godzinach. Czasem przekraczał limit i nie zdołał zmrużyć oka całą noc, byleby tylko zakończyć rozdział.
Akurat wpadł we własnoręcznie uszyte sidła.
Dalej głęboko myślał.
Trzeba szybko działać, oznajmił sobie w myślach, Wszystko sprzysięgło się przeciw mnie. Ach, gdzie teraz w tym upale znajdę pocztę? Prędzej wyzionę ducha po drodze niż go odnajdę. Dzisiaj skwar jest nie do zniesienia chyba prócz samych Włochów! Zaraz! Włosi!
Zaczepił kelnera, właśnie wyrzucającego na bruk resztki z popielniczki, i zapytał jękliwie po włosku:
- Scusi… eee… dove si trova… eee… posta? (Przepraszam, gdzie jest poczta?)
- Posta?
- Si, posta.
Już, już, cieszył się, że wreszcie ruszy do przodu, aż tu …
Kelner, zupełnie zapomniał poręczyć jemu swej minimalnej znajomosci włoskiego, żywo tłumaczył, pokazując oraz gestykulując. Robił to tak usilnie, iż prawie wyrzucił w górę popielniczkę i serwetkę. Włocha ciężko było zrozumieć, więc Czech udawał, że rozumie sens jego słów, choć zdołał wychwycić wyłącznie jedno słowo: posta. Aha, mówił o poczcie. To już coś. Gdy był pewien, że kelner zwraca się do niego, potakiwał. Wprawdzie nie był tego, aż tak pewny, ale nie wypadało wyjść na tępego głupola przed kelnerem. Chociaż będąc zwolennikiem demokracji, trochę zachował z dawnej genialnej epoki, czym sam siebie niekiedy zadziwiał. Nie czuł wstrętu wobec innej osoby, innego państwa, innej nacji. A jednakże wolał zachować pewną ramę liberalnego intelektualisty. Wewnątrz ramy, wewnątrz swego ducha, nie czuł potrzeby bratania się z innymi i preferował pozostanie w zgodzie z duchem.
Żałował jednocześnie nieraz, że nie przyszedł na świat jako lingwista oraz poliglota.
,,Co on powiedział? Prawie nic nie rozumiem. Czy na studiach musiałem wybrać właśnie naukę francuskiego miast włoskiego?! Telegram zostałby wysłany, a ja zwiedzałbym dalej. Dlaczego nie mogłem wybrać właśnie włoskiego, tylko ten francuski?!”
Przytaknął głowa, kiedy kelner kolejny raz przestał chwilowo mówić. Pewnie oczekiwał odpowiedzi albo napiwku.
Wzbraniał się od odpowiedzi, lecz wiedział, że kelner nie będzie wiecznie czekał.
- Moglbym pomyc?- zapytał łamanym francuskim bury kocur w binoklach przechodzący obok. Miał na sobie poszarzały biały strój oraz kapeluszu, także białym i poszarzałym.
Wpierw doznał zakłopotania, nagła pomoc nieznajomego, mogłaby bardzo przydatna w takiej okoliczności, potem olśnienia, dobroczyńca mógł być jego rodakiem. Och, co za szczęście, pomyślał, wreszcie porozmawiam po czesku z Czechem! Może, jakby wiózł kilka książek, dałoby się odkupić od niego?! Kawał czasu spędzonego we Włoszech niemal oczyścił z Czech jego ducha. Niemal zapomniał wszystkiego, co czeskie, nie słyszał na ulicach czeskiego, w restauracjach jadał wyłącznie po włosku. Oczywiście pisywał artykuł po czesku i czytał czeski przewodnik, aczkolwiek chętniej wziąłby w dłonie tomik poezji bądź ciekawą książkę rodzimego autora, na przykład Szwejka!
- Ależ… proszę bardzo – odparł rozpromieniony wilk.- Bardzo proszę.- Dokładnie przedstawił dotychczasową próbę uzyskania informacji dotyczących urzędu pocztowego. Mówiąc to, tłumaczył się obowiązkami służbowymi oraz nagłą potrzebą użycia telegrafu jeszcze dzisiejszego wieczoru. Korzystając z okazji spytał jegomościa czy jest Czechem.
Ponownie kruchy francuski zabrzmiał w wilczych uszach. Czech wolałby jednak usłyszeć włoski pozytyw niż ten żałosny i kaleki ciąg negatywu:
- Ne. Ne estem. Estem Wlochem.
Nieco się zmartwił. Pękła bańka mydlana szczęśliwej chwili i aura jutrzenki odeszła niepytana. Szkoda. Wielka szkoda. Doprawdy, wielka szkoda. Chłopięca naiwność okryła zdrowy rozsądek. Wilk jednak nie tracił nadziei, bowiem jegomość był idealną furtką do miłej pogawędki.
Kocur natomiast, zajęty rozmową z kelnerem, na równi z wyrostkiem wysławiał się żywo po włosku.
,,Jak oni tu długo muszą pytać o drogę do poczty.”- Czech patrzył na tych dwóch z nieopisanym zaciekawieniem. Poprzednie urzędy pocztowe odnajdywał sam. Zapewne dzięki łukowi szczęścia, jakoś dawał radę i nie potrzebował pytać napotkanych mieszkańców o drogę. A tu wszystko gdzieś odeszło, szczęście, poczucie obowiązku, humor.
Skończyli rozmawiać. Kelner zniknął zza zasłoną w wyjściu, a nieznajomy usiadł przy stoliku.
Spróbuje z niemieckim, wymyślił Czech.
- Spricht du duscht?- zapytał.
- Ja natürlich. Zatem – odparł bury kocur nienagannym niemieckim - jak pan widzi, jestem tutejszy, aczkolwiek przejeżdżałem tylko przez miejscowość i miał pan szczęście, że właśnie trafiłem na pana.
- Doprawdy?- Wilka zaciekawiły słowa jegomościa. Po części mówił prawdę, bardzo pomógł .
- Ależ tak, gdyby nie ja, to pan długo, długo szukałby poczty. Od razu, gdy usłyszałem, bez urazy, szanowny panie, pański jąkający włoski, musiałem zareagować. Aha, nim zapomnę, urząd pocztowy jest niedaleko, tuż przy placyku, koło prawego ucha Garibaldiego.
- Czyjego ucha?- spytał Czech.
- Garibaldiego. O, tego – wskazał pomnik. Rzeczywiście, pośrodku placyku stał naturalnej wielkości pomnik. Dotychczas wilk nie zauważył tego marmuru, wzgardzając nim, kiedy rozglądał się wokoło, nie zahaczając choćby kątem oka. Poza chrztem światła pomnik niczym się nie wyróżniał dla Czecha. Pomników widział wiele, o różnych kształtach, przedstawieniu, w różnych krajach. Czasem zrobił pamiątkowe zdjęcie lub kupował zrobione na zamówienie, zależnie od długości wolnego czasu, odwiedzając liczne miasta. Posąg, gdyż w istocie był to posąg, przedstawiał bohatera ( Bo komuż innemu trzeba stawiać pomniki, jeśli nie bohaterom i osobom stanu?) odzianego po ludowemu w luźną koszulę. Oblicze srogie i nader otulone gęstym zarostem kierujące wzrok ponad dachami budynków.
- Garibaldiego?- zapytał.
- Si – odpowiedział kocur - Garibaldiego. To nasz bohater. Taki nasz Hus.
- Przepraszam bardzo - wilkowi nieomal puściły nerwy - drogi panie, ale Hus zginął na stosie przeszło czterysta lat przed Garibaldim. A Garibaldi nawet nie umarł śmiercią bohatera. On umarł spokojnie we własnym łóżku na własnej wysepce.
- Ależ po cóż te nerwy? My mamy Garibaldiego, wy macie Husa, bo zgaduje, że jest pan Czechem. Każdy naród posiada przynajmniej jednego bohatera, na którym buduje całą swą historię. To pewien idea fix. Bohaterowie różnie umierają, więc tym różniej jest ich legenda. Znajdzie to pan wszędzie, od pieśni o Rolandzie po dzisiejsze groby żyjących weteranów Verdum. Bohaterowi tworzą panteon współczesnych herosów, zastępując Herkulesa czy Eneasza.
- Za bardzo pan odbiega okresami. Średniowiecze a wiek dwudziesty rozdziela niemały szmat czasu. Będzie to około pięciuset lat, o ile się nie mylę, rzecz jasna.
- Racja, racja, drogi panie – odparł wesoło kocur – lecz owe pięćset lat, przytoczonych przez pana, miały znaczący wpływ na losy i na pańską i na mą ojczyznę.- Kelner podszedł właśnie, niosąc dwa małe kieliszki oraz buteleczkę likieru. Jak objaśnił Włoch, zwyczaj tegoż regiony nakazuje przywitać gości lokalu kieliszeczkiem likieru orzechowego, specjalnością okolicy.
- Salute (Na zdrowie) – Włoch wypił kieliszek.
- Sa.. Na zdrowie.- Czech popił ze swojego. Poczuł nieprzyjemny smak orzechowego likieru.
Tfu, nigdy wcześniej nie pił obrzydliwszej rzeczy, na dodatek ten smak orzecha, którego nie znosił. Zupełnie zapomniał, że nie znosił orzechów. W ogóle od młodych lat nie znosił wszelkich rodzajów orzechów. Drobiny wpadają pomiędzy zęby i trudno je stamtąd wyciągnąć. Likiery czy alkohole o smaku orzecha natomiast przybierały w jego ustach gorzki smak, na który był znacząco wyczulony.
- Pamiętaj – mawiał stryj Bohumil, rodzinny stomatolog, w czasie kolejnych odwiedzin - orzechy bywają zbyt twarde, w szczególności dla osób, którym brak wapnia.
- A ciocia Lucka nie pije mleka i je orzechy i jakoś nie wypadają jej zęby.
- Bo ciocia za młodu najadła się orzechów i teraz ma sztuczne – odpowiedział półgłosem stryj. A odpowiedział półgłosem dlatego, gdyż był to dzień imienin ciotki i nie wypadało stryjowi, tym bardziej szanowanemu dentyście, wygłaszać publicznie uwag o kuzynce.
Nieczęsto już spotyka się tak zacnego partnera do dyskusji.

 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.