Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: Polak149 - Srebro za srebro - część 1  
Autor: Polak149
Opublikowano: 2014/2/18
Przeczytano: 916 raz(y)
Rozmiar 24.08 KB
1

(+2|-1)
 
Mimo, że słońce grzało mocno na bezchmurnym, błękitnym niebie, całą okolicę i tak pokrywał gęsty, nienaturalny cień, zupełnie jakby promienie światła bały się zapuszczać w tak dzikie tereny. Zimny wiatr jęczał przeciągle, pędząc wśród ostrych, brunatnych skał oraz spękanych głazów. Krajobraz był surowy, twardy. Ostre szczyty pięły się wysoko ku niebu, strome zbocza i przepaści ciągnęły się przez nieskończoność w dół, a na samym środku tego wszystkiego królowała jedna, najwyższa góra, która swą monumentalnością przyćmiewała wszystkie inne – Smocza Wieża.

Na próżno szukać wokół niej roślinności. Nic naturalnego nie jest w stanie przetrwać w tak niegościnnych warunkach. Brakowało tu wody, światła. Nawet powietrze było rozrzedzone. Ale daleko na horyzoncie, gdzie ostre szczyty zamieniały się w łagodne pagórki, a cień tracił swą moc, po całej powierzchni świata rozlewały się ogromne plamy zieleni, subtelne i delikatne, w przeciwieństwie do twardych i zimnych skał Smoczej Wieży... One same, i to co znajdywało się poza nimi, stanowiło tajemnicę. Dalej nikt nie był już w stanie odkryć co kryje świat.

Tsavakil, srebrnołuski smok, przyglądał się temu w zamyśleniu, leżąc na szczycie jednej z wyższych gór. Za każdym razem, kiedy wylatywał na powierzchnię, miał nadzieję zobaczyć coś nowego w oddali. Nurtowało go też czym są te zielone plamy, czemu nie ma tam gór, czy powietrze smakuje inaczej... Miał tyle pytań! Lekko podniecony rozwinął skrzydła i spojrzał na nie. Będąc smokiem, mógł przecież polecieć i wreszcie rozwiać wszelkie wątpliwości, ale coś go zniechęcało. Jakby zakaz wryty w samą duszę. Nie rozumiał tego. Miał wrażenie, że jego wola jest czymś spętana. Był młodym jaszczurem, miał ledwie kilkanaście lat, ale już w momencie kiedy otworzył pierwszy raz oczy, wiedział kim jest. Został stworzony przez Szatana, żeby zniszczyć Boga. Nie rozumiał po co ani dlaczego. Czuł coś, co jest dobrem oraz złem, i on miał być tym drugim. Nie przeszkadzało mu to. To tylko stan. Ale zastanawiał się, czy jego dusza na pewno jest wolna. Czasami miał wrażenie, tak jak w tamtej chwili, przyglądając się obcym mu krainom w oddali, że coś jest nie tak. Że coś mu zabraniało opuścić to miejsce.

Westchnął. Bał się, że nigdy nie odnajdzie odpowiedzi. Lubił tu przylatywać, patrzyć bez końca na odległe krainy. Ale za każdym razem zadawało mu to więcej bólu. Opuścił głowę. Odwrócił się i wzbił w powietrze, machając szybko skrzydłami. Chciał już wrócić do innych smoków. Tam się czuł lepiej.

Leciał spokojnie, kierując się na szczyt Smoczej Wieży, gdzie znajdywało się przejście do ich legowiska. Już z daleka można było dostrzec szeroką szczelinę, która niczym ogromna szrama, zdobiła górną część zbocza. Wiatr atakował silnie i smok miał lekkie problemy z utrzymaniem równowagi, ale latanie było jego żywiołem. Nawet nie zwolnił, kiedy wpadł precyzyjnie w poszarpaną rozpadlinę, prowadzącą do wnętrza góry. Szybował rozpędzony krótki moment wzdłuż wystrzępionych ściany pęknięcia, kiedy nagle wypadł na otwartą przestrzeń.

Jego oczom ukazał się ich Dom. Ogromna grota, niemal tak wielka, jak sama góra. Na ostre ściany, pełne skalnych półek i zagłębień padało słabe, czerwone światło, bijące od wolno płynącej lawy na samym dnie. Zewsząd zwisały stalaktyty przeróżnych rozmiarów, nie raz wielkie jak sam smok. Niektóre były spękane i od czasu do czasu drobny kamyczek odrywał się od całości, żeby skończyć ze stukotem lub utonąć w ognistej magmie. Całość sprawiała wrażenie niezwykle surowej i nieprzyjaznej, ale zapierającej dech w piersi swą monumentalnością i dzikością. Suche, gorące podmuchy wiatru krążyły po całej grocie niczym oddech skalnej istoty, a ciągłe trzaski, uderzenia i szurnięcia sprawiały wrażenie, że sama góra żyje...

Tak. To był ich dom. Miejsce, do którego należało tysiące skrzydlatych gadów, egzystujących tu od samego powstania. Smoki wypełniały każdą wolną przestrzeń na ścianach i w powietrzu. Cichy szum skrzydeł stanowił tło dla ciągłych pomrukiwań i smoczych nawoływań, gęstych szczególnie na dnie groty, gdzie kwitła żarliwa dyskusja. Zgrabnie omijając w powietrzu swoich pobratymców, Tsavakil wylądował na jednej ze skalnej półek, tuż obok dwóch innych smoków. Rozciągnął skrzydła, mrucząc przy tym łagodnie, i złożył je z gracją. Uwielbiał latać. Fioletowo-czerwona smoczyca, Sachxighere, otwarła oczy i spojrzała z czułością na swojego syna.

Była smukła i piękna. Jej drobne, lśniące łuski, które gęsto przechodziły z jednego koloru w drugi, razem tworzyły niezwykłą symfonię barw i plam, swą delikatnością ciesząc nawet najwybredniejsze oko. Subtelne kształty podkreślały jej drobne, ale silne ciało. Śnieżnobiałe kolce, wyrastające od karku aż po czubek cienkiego ogona, zaginały się lekko w stronę kłębu, jakby ich przeznaczeniem było rozcinać powietrze podczas lotu. Duży tułów poruszał się wolno, kiedy oddychała spokojnie, a wąskie nozdrza na długiej głowie uchylały się rytmicznie w takt wydychanego powietrza. Miała szpiczaste, czarne skrzydła, trochę zbyt małe w stosunku do całokształtu, lecz pokryte drobnymi płyteczkami, skrzącymi się od spodu jej błon. Kiedy latała, gracja jej ruchów potrafiła ruszyć nawet najtwardsze serce i z resztą niejeden smok starał się o jej względny. Ale ona wybrała kogoś innego.

Nazywał się Wzedxqsxdz, jego ojciec. Wyglądał podobnie do innych przeciętnych smoków, a różnił się jedynie tym, że końcówki skrzydeł miał nieco poszarpane i czubek ogona rozwidlał mu się w drobny wachlarzyk. Tsavakil w sumie nie rozumiał, co sprawiło, że jego matka wybrała akurat zielonołuskiego. Kochali się jednak bardzo. Razem, oba smoki wyglądały, jakby zamknęły się
w swoim małym, przepełnionym namiętnością świecie, z którego nie miały najmniejszego zamiaru nawet się wychylać. Młodzika to nieco żenowało.
- Przestaniecie umieć latać – zauważył srebrnołuski, patrząc na nich krytycznie.

Młody smok pił do ich ciągłego leżenia na skale. Sachxighere demonstracyjnie jeszcze bardziej wtuliła się w Wzedxqsxdz.
- Ty latasz aż za dużo – odparła tonem, jakby miała się rozpłynąć z rozkoszy.

Srebrnołuski prychnął.
- Bo jeszcze umiem – odburknął i zeskoczył na dół.

Fioletowołuska zachichotała. Uwielbiała swoje dziecko. Cechy charakteru miał zmieszane od obu rodziców, choć dominowały geny matki. Był spokojny, ale definitywnie złośliwy oraz uparty. Niestety też naiwny, jak na smoka, i ciągle potrzebował czyjejś bliskości. Nie wiadomo tylko, po kim był tak narwany i niecierpliwy, kiedy jego rodzice akurat z tym problemu nie mieli.
- Uwielbiam go – mruknęła Sachxighere.
- Byłoby źle, jeśli byś go nie uwielbiała – zauważył zielonołuski, ciągle nie otwierając oczu. - Będzie miał dużo latania. Wkrótce.

Fioletowo-czerwona smoczyca posmutniała. Miała złe przeczucia co do nadchodzących dni... do tego, co się miało wkrótce wydarzyć.

***

Wiatr jęczał przeciągle. Tsavakil jak zwykle przyglądał się odległemu horyzontowi, próbując odkryć skrywane przez niego tajemnice. Im więcej przyglądał się odległemu horyzontowi, którego nie potrafił dosięgnąć, tym bardziej utwierdzał się w prostym przekonaniu: smoki nie mogły mieć własnej woli. Różne myśli przychodziły mu do głowy, głównie pytania. Może nie mógł opuścić Smoczej Wieży, ponieważ cały świat dookoła był tylko iluzją? Nie... nie mógł być... Ale na co tyle czekali? I po co smoki zostały w ogóle stworzone, skoro tak długo musiały trwać w bezruchu? Jego duszę wypełniała nadzieja, że kiedy w końcu wypełni się ich przeznaczenie, może będzie mógł polecieć i odkryć czym jest to morze zieleni w oddali? Pokręcił głową... Nie potrafił jednak jakoś prawdziwie uwierzyć, że to się kiedykolwiek stanie.

Srebrnołuski był pełen wątpliwości. Zdemotywowany, oparł smętnie głowę o skałę. Oczywiście tym razem, kiedy znów wyleciał na powierzchnię, też nic się nie zmieniło. Chociaż... kiedy tak leżał na samym szczycie Smoczej Wieży, gdzie było trochę więcej miejsca, stwierdził, że wiatr jest zimniejszy. Prychnął... Czy to w ogóle była przydatna informacja? Dlaczego było mu tak ciężko?

Nagle usłyszał narastający szum skrzydeł. Zaczął nasłuchiwać. Rzadko któryś ze smoków wylatywał na powierzchnię. Po chwili jednak rozpoznał tempo i częstotliwość dźwięku, co było dla niego miłym zaskoczeniem. Odwrócił głowę, żeby potwierdzić swój typ. Tak jak myślał.

W tym momencie zielonołuski wylądował obok syna. Podmuch z jego skrzydeł owinął się wokół ciała srebrnołuskiego.
- Czyli umiesz jeszcze latać – zauważył młodzik, obrzucając go krytycznym wzrokiem.
- Złośliwość masz po matce – skomentował przyjaźnie Wzedxqsxdz i dodał, wskazując skrzydłem na świat w oddali: – Za niedługo będziesz mógł tam polecieć.

Młodzikowi aż zajaśniały oczy z radości, skrzydła uniosły się mimowolnie. Zerknął szybko w utęskniony horyzont.
- Naprawdę? – zapytał niedowierzająco.
- Odlatujemy stąd. Wszyscy – potwierdził ojciec.

Nagle cały zapał Tsavakila przepadł. Usłyszał słowa, które choć niewypowiedziane, były aż nadto oczywiste.
- I nigdy nie wrócimy...

Chciał wiedzieć. Musiał być pewien. Ojciec kiwnął głową. Srebrnołuskiego przeszły dreszcze, opuścił głowę. Nastała kompletna cisza, nawet wiatr przestał szumieć. Tsavakil czuł się fatalnie. Owszem, chciał wreszcie opuścić Smoczą Wieżę... ale nie na zawsze. Nie potrafił. To miejsce było jego domem, spędził w nim całe życie. Miał tak po prostu zapomnieć o całej przeszłości? Porzucić ją?
- Czemu? – przemówił w końcu cicho.

Zielonołuski wbił wzrok w niedostępny horyzont. Z tak wysoka smocze oko mogło zobaczyć naprawdę wiele. Nie odwracając głowy do syna, odpowiedział:
- To przez naszego twórcę się tak czujesz, jakby nas coś więziło. Każdy z nas tak ma. To przez Szatana, nie chce, żebyśmy uciekli. – Rozprostował skrzydła i zamachnął nimi, kończąc zdeterminowanym tonem. – Ale to tylko iluzja. Możemy zrobić ze sobą co chcemy! Pamiętaj o tym, Tsav.

Srebrnołuski nie wyglądał jednak na przekonanego. Rozumiał słowa swojego ojca i nawet się z nimi zgadzał. Ale co z tego, kiedy jego uczucia mówiły coś innego. Tak bardzo chciał stąd uciec... ale tak bardzo nie mógł...

Wzedxqsxdz widział jego rozterki. Bał się, że jego dziecko nie będzie w stanie uciec razem z nimi, jeżeli sam się nie przełamie. Objął go skrzydłem i przycisnął do siebie. Chciał, żeby wiedział, że nie jest w tym sam, że ma wsparcie swoich rodziców. Oni zrobiliby dla niego wszystko. Srebrnołuski nie potrafił jednak wyzbyć się niepewności. Nie potrafił przetrawić tak skrajnych emocji. Potrzebował czasu.

Mijały chwile, kiedy to ojciec i syn leżeli, wpatrując się w pustkę. Kolejny szum skrzydeł zakłócił ogólnie panującą ciszę. Sachxighere z lekkością i gracją wylądowała przy drugim boku srebrnołuskiego. Przytuliła się do niego. Tsavakil czuł ich miłość. Wiedział, że nie jest sam. Wiedział, że może na nich liczyć. Też ich tak bardzo kochał...

Słońce w końcu zaczęło tonąć wśród ostrych szczytów Smoczej Wieży za ich plecami. Powoli się ściemniało. Zbliżająca się noc nieubłaganie ochładzała cały świat. Trzy smoki wzbiły się powietrze. W Smoczej Wieży było znacznie przyjemniej.

***

Gwar i pomrukiwania smoków były intensywniejsze, niż kiedykolwiek indziej. Wiele gadów szybowało chaotycznie po całej grocie, chcąc w końcu znaleźć potwierdzenie ostatnich plotek, które szerzyły się wśród skrzydlatych bestii lotem błyskawicy. Ponoć mieli uciekać. Była to ekscytująca wiadomość, ale nikt jednak nie potrafił wskazać źródła nowiny ani żadnego dowodu na prawdziwość tych planów. Źwiszala, czarnłuskiego smoka, który jako pierwszy trafił do Smoczej Wieży, coraz bardziej irytowała niecierpliwość i krótkowzroczność swoich pobratymców. Miał już dosyć bezpodstawnego podniecenia i czczej paplaniny. Na początku myślał, że jego towarzyszom przejdzie ta dziwna myśl, lecz kiedy tak ich obserwował z dna góry, latających bezcelowo po całej grocie, tracił nadzieję. Spojrzał w rozżarzoną magmę, która bulgotała nieprzerwanie. Czerwone światło odbijało się jasno od jego twardych, szklistych łusek. Tak naprawdę miał własny plan na wolność. I wyglądało na to, że wreszcie nadszedł czas, żeby uświadomić smoki, jaka jest prawda.

Wciągnął powietrze i ryknął potężnie w górę. Momentalnie w całej Smoczej Wieży zapadła cisza. Wszystkie oczy skierowały się na niego. Czarnołuski zrobił demonstracyjnie krok do przodu.
Przemówił:
- Ucieczka nam nie pomoże! – Rozchylił nieświadomie skrzydła. – Po drugiej stronie wcale nie będzie lepiej!

Wiedział, że miał autorytet. W końcu pierwszy trafił do Smoczej Wieży. Miał go więc zamiar wykorzystać w całości. Co prawda nie wiedział, kto siał plotki, ale musiał uderzyć pierwszy, zanim smoki przekreślą sobie szansę na prawdziwą wolność.
- Zostaliśmy stworzeni, żeby walczyć! Jesteśmy potężną siłą. Przejście do wroga naszego stwórcy sprawi tylko, że będziemy zabijać dla kogoś innego! Nie ma dla nas świata ani wolności. Musimy sobie wywalczyć swój los!

Savateriv, gad o szarym kolorze, mruknął niezadowolony. Znacznie bardziej wolałby mieć poparcie czarnołuskiego, niż z nim walczyć. Wzbił się w powietrze i zawisł nad jeziorem lawy.
- Dla wroga Szatana – przemówił głośno – nie będziemy musieli walczyć. Brak naszych kłów i szponów już będzie dużą stratą dla naszego stwórcy, a tym samym zyskiem dla jego wroga.
- Savateriv nie znasz wroga Szatana, ja też nie – odparł szybko Źwiszal. – Skąd wiesz, że nie spęta duszy każdego smoka, jak chciał to zrobić nasz stwórca podczas kreacji? Myślisz, że oni się czymś różnią? Istoty, które od nieskończoności prowadzą wojnę między sobą?
- Nie możemy też tak bez konsekwencji zdobyć jakiegoś świata – odezwała się Zabivzzlg, złotołuski smok leżący na pobliskiej półce skalnej. – Zabijając prawdziwe należące do świata istoty, do jakiegokolwiek świata, on nie stanie się po protu nasz! Nie będziemy pasować! I tak jest nas za mało, a Szatan wkrótce każe nam walczyć.
- Nie wiesz tego! Żadnej z tych rzeczy! – zdecydowane słowa czarnołuskiego odbiły się echem po całej grocie.

Sam zachowywał pewność, ale czuł, że traci inicjatywę. Smoki chciały proste i szybkie rozwiązanie. Nie poddawał się jednak.
- Kiedy stwórca rozkaże nam zaatakować, będzie nas na tyle dużo, żeby mu się sprzeciwić i uciec do innego planu! A świat się do nas przyzwyczai. Będzie musiał!
- Ty też tego nie wiesz, Pierwszy Smoku – machnął mocniej skrzydłami szarołuski. – Nie chcę mieć na sumieniu, i pewnie żaden z nas też nie, całego istnienia, żeby na końcu się okazało, że i tak tego świata nie możemy mieć.

Wiele jaszczurów mruknęło z aprobatą na te słowa. Źwiszal prychnął zły. Nie skomentował. Po prostu wzbił się w powietrze i wściekły wyleciał z góry. Wszyscy wiedzieli, że chciał dobrze. Ale tym razem wymagało to zbyt dużego poświęcenia...

Skończyła się dyskusja. Stado zaczynało powoli wracać do normalnego rytmu życia. Savateriv westchnął niepewnie, wpatrując się w lawę pod sobą. W końcu otrząsnął się i wylądował obok złotołuskiego.
- Kiedy to zrobimy? – zapytał szarołuski cicho.
- Wkrótce. Bardzo niedługo – mruknął Zabivzzlg.

Oni też nie byli pewni... Żaden smok nie mógł być.

***

Mijały dni. Skrzydlate jaszczury były coraz bardziej podenerwowane i podniecone, w związku z ostatnimi nowinami. Powietrze stawało się nieznośnie gęste od nagromadzonych emocji, a smoki przestawały latać, wręcz bojąc się, że samym machnięciem skrzydeł uszkodzą napiętą atmosferę. Wielu odczuwało też niemałą presję. Wiedza, że lada moment ich pobratymcy będą chcieli opuścić Smoczą Wieżę, kiedy oni sami nie byli na to w pełni przygotowani, potrafiła doprowadzić do szaleństwa. Każdy się bał, że to właśnie on zostanie tym ostatnim, uwięzionym w mackach woli Szatana aż do końca samego czasu.

Z Tsavakilem było bardzo podobnie. Młodzik leżał samotnie na samym dnie góry, zaraz obok bulgocącego monotonnie jeziora lawy. Dziwnie się czuł, kiedy w powietrzu nie unosił się żaden smok. Ten nieustający szum skrzydeł był dla niego jak muzyka, a teraz, kiedy dźwięk praktycznie zniknął... miał wrażenie, że góra znów stała się jedynie zwykłym, martwym kamieniem. Czy tak właśnie miało być, kiedy już wszyscy odlecą i zostanie sam? Srebrnołuski oparł smętnie głowę o niewielki kamień. Na moment zapatrzył się w rozżarzoną magmę.

Nie! Przemoże się do tego czasu. Odzyska swoją wolę. A nawet jeśli mu się nie uda, ciągle przecież ma rodziców, którzy go nie opuszczą. Ufał im! Na pewno nie zostanie sam, nawet jeśli ucichną wszelkie dźwięki w Smoczej Wieży! Ale i tak... perspektywa pustki przerażała go. Zamyślił się, walczył ze sobą. Próbował znaleźć w swojej duszy punkt zaczepienia. Odkryć to jedno jedyne uczucie, które pozwoli mu na opuszczenie domu. Odnosił jednak wrażenie, że utknął. Myśli krążyły po jego umyśle coraz wolniej, rozpraszały się. Monotonny bulgot i ciepło góry, głaskały łagodnie całe ciało. Poczuł się zmęczony. Powieki ciążyły coraz bardziej... Chwilę z tym walczył, ale szybko się poddał... Zasnął.

To by jedyny smok w całej Smoczej Wieży, któremu udało się odpłynąć w krainę snów. Każdy inny był na to zbyt podenerwowany. Powoli zamierał wszelki dźwięk, znikały ryki i nawoływania. Atmosfera napinała się do granic możliwości. Mijały godziny, a nieodparte wrażenie, że coś się zbliża stawało się coraz bardziej realniejsze. Savateriv, szarołuski, też to czuł. Zło, które narastało z każdą chwilą. Wstał, rozglądnął się niepewnie. Nigdy wcześniej nie przytrafiło się mu coś takiego. Nie ufał nadchodzącym chwilom...

Nagle coś go tknęło. Skoczył do krawędzi skalnej półki i spojrzał w dół. Jezioro lawy na dnie góry bulgotało intensywnie, jakby się gotowało. Szarołuski wpatrywał się w zjawisko, próbując zrozumieć, co to oznacza. Jego serce zabiło szybciej. Przez umysł przebiegały złowrogie myśli. Strach ogarniał duszę z każda sekundą.
- Nie – syknął.

Magma wybrzuszyła się, coś się wyłaniało. Przyszli po nich? Ktoś ich zdradził? Oczy rozszerzyły mu się w panice. Spojrzał do góry, smoki niczego nie zauważyły!
- Teraz! Teraz uciekać! – ryknął potężnie i zapikował na dół.

Stado zamarło na moment, żeby nagle zerwać się równocześnie do wyjścia. Rozpętał się kompletny chaos. Sachxighere i Wzedxqsxdz wzbili się z półki zdezorientowani. Gdzie Tsavakil?
- Na zewnątrz! – krzyknął zielonołuski. – Już tam będzie!

Z trudem dostrzegali przez chmarę smoków, że na dnie coś się działo. Fioletowołuska miała złe przeczucia. Nie chciała uciekać bez syna. Pokiwała głową i skoczyła w dół, leczy w tym momencie strumień uciekającego stada pociągnął ich ze sobą. Sachxighere nie mogła się wyrwać, musiała przeć do góry. Zamknęła oczy, błagała los, żeby srebrnołuski był już poza górą. Wzięła głęboki wdech i rzuciła się do przodu, taranując inne smoki.

Brakowało miejsca, skrzydła gadów zahaczały i uderzały o siebie. Parę razy tracili nośność, ale wyjście nie było daleko. Szybko wpadli do szczeliny. Wiele smoków próbowało przebiec po dnie rozpadliny, wiele spadało, nie mogąc utrzymać równowagi w powietrzu. Nawoływanie, warknięcia, ryki, szum! Huk był ogromny. Ale Sachxighere już widziała wylot, jeszcze kawałek. Przebijała się do przodu, niemalże skacząc po innych. Była zdesperowana, przerażona! Wołała za srebrnołuskim. Bez odzewu. Musiała lecieć szybciej, szybciej!

Ściany szczeliny rozbiegły się na dwie strony, fioletowołuska wypadła nagle na zewnątrz i wzbiła się wysoko w górę. Zawisła. Smoki niczym rzeka wylewały się z wnętrza góry. Smoczyca ryknęła zrozpaczona. Nie widziała swojego dziecka, nie dostrzegała srebrnych łusek! Zobaczyła Wzedxqsxdza, on poleciał w dół.

Zielonołuski omiótł skały wzrokiem. Tsavakila nigdzie nie było. Pomylił się? Jego duszę sparaliżował strach. Impuls, smok rzucił się bez zastanowienia z powrotem do wnętrza góry. Wpadł między smoki, próbował lecieć pod prąd, ale nie dawał rady. Popychali go, zbijali skrzydła. Musiał inaczej! Zanurkował w dół, chciał przebiec po dnie szczeliny.

Coś trzasnęło potężnie. Góra zatrzęsła się. Przejście z wolna zaczęło się zamykać.
- Nie, nie, nie! – jęknął.

Desperacko próbował dostać się do rozpadliny, przedzierając się przez smoki chcące z niej uciec. Parł naprzód, przesuwał się wolno. Za wolno! Szczelinie zostało już tylko kilkanaście metrów szerokości. Z góry zaczęły staczać się głazy i mniejsze kamienie. Jeden uderzył go w bark, ból zaćmił zmysły! Odzyskał równowagę, z rykiem rzucił się do przodu. Ilość wylatujących gadów zmalała, mógł się jeszcze przedrzeć! Wskoczył między skalne ściany, już nic go nie mogło zatrzymać!

Nagle ostatni smok wystrzelił desperacko z ciemności, zielonołuski nie miał szans zareagować. Zderzyli się, oboje wypadli na zewnątrz, uderzając po chwili w strome zbocze Smoczej Wieży. Wzedxqsxdz rozwinął szeroko skrzydła, odzyskał równowagę. Wyrównał lot i od razu wyrywał się do drugiej próby! Pruł do przejścia, nie mógł zawieść!

Srebrne łuski zaświeciły w ciemności, gdzieś w głębi góry. Ujrzał przerażone oczy syna...

I skała zatrzasnęła się z hukiem. Rozpędzony uderzył w ścianę. Wszystko momentalnie ucichło... Smok patrzył jak wryty w lity kamień, dyszał płytko. Przez moment umysł nie potrafił przetworzyć natłoku emocji w jego duszy. Przerażenie zagłuszało wszystkie inne. Wydawało mu się? Czy to był - Tsavakil? Nagle coś w nim pękło, każde jedno uczucie zaatakowało szaleńczo.
- Tsavakil! – ryknął wściekle.

Zaczął drapać pazurami kamień. Zrozpaczony, desperacko. Sachxighere opadła wolno na wysokość zielonołuskiego, ciągle nie wierząc. Nie docierało do niej, co się właśnie stało, nie chciała zrozumieć.

Zabivzzlg, złotołuski smok, zobaczył dwójkę jaszczurów za sobą. Warknął, podleciał do nich szybko.
- Nie możecie tu zostać! Ciągle może was dopaść – ryknął.
- Tam jest Tsavakil! – wybuchła nagle fioletowołuska. – Tam jest Tsavakil!
- Nie możecie tu czekać! Lećcie stąd... TERAZ!

Zabivzzlg rzucił się do ucieczki. Zielonołuski drapnął ostatni raz kamień. Kolejna biała szrama na brunatnej skale. Zamknął oczy, jakby pokonując samego siebie. On miał rację. Odwrócił się i pchnął Sachxighere. Ta wybuchła płaczem, ale ruszyła za Wzedxqsxdzem.

Zostawili Smoczą Wieżę za sobą.

C.D.N
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.
1
(+1|-0)
Opowiadania: Srebro za srebro - część 1
Wysłano: 18.02.2014 18:35
husky / wilk
Anthro
No, muszę powiedzieć, że jest to o wiele bardziej lepszy tekst niż poprzedni. :-Dk