Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: Shellac "Himmelblau"  
Autor: Shellac
Opublikowano: 2014/6/5
Przeczytano: 1120 raz(y)
Rozmiar 34.39 KB
3

(+3|-0)
 
I. PORTAL

Para niebieskich oczu otworzyła się w zimnym, szklistym świetle poranka. Ostry biały prostokąt okna lśnił niczym portal; dopiero po chwili oczy Tobiasa przyzwyczaiły się do śnieżobiałego, pochmurnego nieba, które zalewało jego ascetyczną sypialnię lodowatą jutrzenką. Piec już dawno zgasł, nawet pod kołdrą i pomimo futra czuł przejmującą arktyczną bryzę. Gdy spał, zdawało mu się przez sen, że coś błysło, zastanawiał się przez chwilę, czy w nocy miał być jakiś test, ale w grafiku nic takiego nie było. Był za to pierwszy października. Pierwsze płatki śniegu zaczęły padać z ciężkiego firmamentu.

Głęboko odetchnął, powiedział szeptem sam do siebie: “Ja pierdolę”, pierwotna sylaba, jego mantra, jego om, powtarzane codziennie od czasu, gdy zaczął pracę w tym oddziale Yoyodyne; po czym zwlókł się z łóżka. Kontakt nagiego (choć pokrytego futrem, to i tak nie do końca chroniącego przed zimnem) ciała z powietrzem wywołał dreszcz, powoli okrył się szlafrokiem i poczłapał do łazienki. Po wysikaniu się tradycyjnie spojrzał w lustro, w tę niespotykaną na tych terenach mordę, zupełnie niepodobnej do ludzi (homosiów, jak lubił z przekorem ich nazywać od nazwy ich gatunku - homo sapiens). Ostry, aerodynamiczny pysk z cofniętymi, jakby schowanymi uszami wyglądały jak twarz istoty przystosowanej do dużych prędkości, przystosowana do ruchu, szybkiego biegu. Pewnie tak mieli jego przodkowie, bo on, jako jedyny w tym oddziale Yoyodyne Borelianin, nie mógł pochwalić się wybitnymi prędkościami czy podróżowaniem z szybkimi prędkościami. Jego Volkswagen Golf II w dieslu nie pozwalał na rozwijanie wielkich prędkości (choć raz na autobahnie na południe od poligonu rozpędził się do 150 kilometrów!), a i tak często drogi były po prostu zbyt mokre lub oblodzone, niż jechać szybciej niż bezpieczne minimum. W oddziale firmy miał ksywę “Syjam”, bo podobno wyglądał jak kot syjamski - nigdy nie widział kota syjamskiego, ale oglądając potem foty w Google nie mógł zaprzeczyć pewnemu podobieństwu - ciemniejszy środek twarzy, przedramiona, łydki i stopy zdradzał coś wspólnego z tą rasą kota. Czyżby jego rasa miała kiedykolwiek coś wspólnego z kotami? Myślał czasem i tym i drżał z przerażenia.

Jego miejsce pracy, podobnie jak miejsce zamieszkania znajdowało się na szczerym pustkowiu, dokładnie na granicy koła podbiegunowego. Tobias Himmelblau, Borelianin, był jednym z operatorów w eksperymentalnym oddziale wojskowego giganta, międzynarodowego technologicznego i militarnego koncernu Yoyodyne, odpowiedzialnego między innymi za satelity, systemy radarowe, teleinformatyczne, głowice termonuklearne oraz rakiety zdolne przenieść je na drugą półkulę, a także - w przypadku oddziału, w którym pracował Tobias - prób atomowych przeprowadzanych na prywatnym poligonie Yoyodyne. Budynek, w którym pracował, był prostym, oszczędnym prostopadłościan, w którym okna prowadziły od sufitu i podłogi, na wzór klasyków modernizmu, zwłaszcza Miesa van der Rohe, w którego twórczości zakochany był szef Tobiasa oraz jednocześnie jeden z kierowników regionalnych Yoyodyne dla tego obszaru, Stephen Rehberg. Był zwykł mawiać:. “Wyobraźcie sobie takie Seagram Tower w Nowym Jorku, tylko bardziej przysadziste” - miał oczywiście na myśli ich miejsce pracy, modernistyczną “perełkę” z szybami skutymi kwiatami mrozu.

Osiedle, na którym mieszkał Tobias i inni, zostało zbudowane na granicach poligonu specjalnie dla pracowników i obsługi, całego sztabu wojskowych, fizycznych i naukowców, którzy ustawiali dekoracje dla testów atomowych, tworzyli nowe ładunki, transportowali bomby, opracowywali prognozy rozrzutu opadu radioaktywnego, badali wstrząsy sejsmiczne, wysyłali dokumenty do uczelni, prowadzili korespondencję z innymi oddziałami Yoyodyne, sprzątali w biurach i tak dalej. Wokół Ośrodka Badań i Testów Nuklearnych Yoyodyne (OBTN) powstało małe miasteczko, ze szkołami, sklepami, kościołem i małą stacją kolejową. Samoutrzymujący się organizm zbudowany na sile atomu. Czasami po pracy Tobias nie wracał od razu do domu, lubił pojechać swoim Golfem na obrzeże poligonu i obserwować niskie góry i smaganą tchnieniem śmierci tundrę, zakrywając się szczelnie kapturem od przejmującego do kości wichru i obserwując formujące i przesuwające się masy chmur. Potężne i groźne cumulonimbusy i mammatusy stwarzały wrażenie stworzonych specjalnie do tego miejsca, aby dopełnić ostatecznie ponurego wrażenia, jakie sprawiała ta zakazana kraina. Kłębiły się tak intensywnie, jakby nadrabiały cały ten czas, jaki tracą, kiedy są strącane z niebios przez kolejny test, zmiatane brutalnie we wszystkie strony z prędkością większą niż dźwięk - natura nie przyjmuje takich zabaw z pokorą, tylko wraca - zawsze wraca i czeka. Zbiera się, by się zemścić. Tak właśnie myślał Tobias, wpatrując się swoimi niebieskimi oczami w stalowoszare niebo.

***

W Yoyodyne Tobias był kierownikiem ekipy filmowej. Ich zadaniem było nagrywanie każdej eksplozji - naziemnej, podziemnej, podwodnej i atmosferycznej (dzięki miniaturowemu kosmodromowi mogą nawet przeprowadzać próby atomowe w kosmosie, co już kilka razy z dumą przeprowadzili). Było ich trzech - Tobias, jako kierownik oraz dwóch asystentów - Mort i Chris. Podejrzewał, że urągało im, że Borelianin jest szefem dla ludzi (czy też “homosiów”), ale tego nie okazywali. Czasami myślał, jakie wymyślają obelgi na jego temat za jego plecami. Raz zdawało mu się, że słyszał wypowiedziane półszeptem słowa: “O, idzie ta jebana borelioza”, kiedy przechodził obok kserokopiarki. Kiedy się odwracał, głowy były odwrócone w inną stronę. Może był paranoikiem. Nagrywali filmy z eksplozji w znacznie spowolnionym tempie. Nagrywali samą eksplozję oraz efekty fali uderzeniowej w najmniejszych detalach, za pomocą rozmieszczonych na poligonie superwytrzymałych kamer. Czasami chciałby być tak cholernie wytrzymały jak te kamery, myślał sobie w chwilach słabości, których ostatnio miał coraz więcej.

Gdy przyjechał do budynku Yoyodyne, zegar w hallu godny wizji Orwella wybił właśnie godzinę ósmą. Spojrzał na zegarek z miniaturowym napisem “Yoyodyne Corp.” i zauważył, że jest idealnie zsynchronizowany z głównym zegarem w firmie. Mimo woli uśmiechnął się, a uśmiech miał szeroki. Podobno przez ten uśmiech miał inną ksywę - “Joker”. Jednak on woli “Syjama”. Poza tym lubił, kiedy wszystko mu się zgadzało i wszystko było precyzyjne. Dokładnie prasował swoje koszule, a spodnie musiały być zawsze na kant. W czytane ksiażki wkładał zakładki, a następnie przyciskał czymś ciężkim, żeby okładka nie odginała się do góry, bo to kompletnie burzyło jego wewnętrzny spokój. Próbował się ratować od ciemnych myśli czytaniem i pisaniem haiku, jednak kończyło się zawsze tym, że rzucał długopisem, wk urwiony faktem, że nie może dosięgnąć do pięt japońskich mistrzów, jakby mali oni nie byli. Składał wszystkie ubrania w kosteczkę, nawet gdy wracał w piątkowy lub sobotni wieczór pijany z lokalnego baru lub domówki, gdzie pił na smutno i słuchając rozmów homosiów, starał się odłożyć na jak najpóźniejszą chwilę straszliwe przypominanie sobie, że znów wraca narąbany do pustego domu i zimnego, ziejącego odłożoną w czasie agonią samotności łóżka. A jak już dojdzie do tego ta cholerna noc arktyczna to się chyba wykończy…

Tak mijały dni jednego Borelianina w ośrodku badawczym Yoyodyne, na środku pustkowia pełnego śniegu i lodu, szara miazma, która wlewała się przez dziury w duszy Tobiasa i poszarzała go od środka. Dosłownie - ostatniego czasu po kąpieli przeglądał się pod ostrym światłem jarzeniówki i odniósł wrażenie, że jego kremowe futerko jakby zbledło i zszarzało. “Może to już opad radioaktywny”, pomyślał. “Przyszedł po nas wszystkich, niedło nas zasypie”. W pracy nie dawał po sobie poznać, że powoli w środku staje się czarną pustką. Uczestniczył w small-talku o dupie maryni, pił wodę z innymi pracownikami, montował filmy w komputerze, przerabiał je i kleił, wycinał niepotrzebne ujęcia, pisał raporty. Czasem zostawał w pracy do późnej nocy, jego biurko było samotną wyspą światła pośród archipelagu ciemnych prostokątów. Nawet mu to pasowało - przynajmniej nie musiał siedzieć sam w domu.

Przywitał się ze współpracownikami chłodnym “cześć”, usiadł na swoim miejscu i włączył swój komputer, zaby załadować fragmenty ostatniej próby naziemnej przeprowadzanej o świcie. Eksplozja została przeprowadzona na brzegu klifu graniczącym morzem, za jej pomocy Yoyodyne chciało sprawdzić, czy jest to metoda bardziej efektywna w przemieszczaniu dużych ilości ziemi za jednym razem. Planowali skierować atomowe eksplozje na bardziej “komercyjne” tory, budując sztuczne fiordy lub zatoki pod porty lub ośrodku wypoczynkowe. Tobias pomyślał o Bikini i Eniwetok oraz wyobraził sobie zmutowane, dwugłowe ryby pływające w wakacyjnych rajach przyszłości. Niby byli po drodze jacyś ekolodzy stojący na straży rzekomo dziewiczych sanktuariów natury zamieszkanych przez egzotyczne, a nawet nieodkryte prez człowieka gatunki, które miał pochłonąć grzyb, ale ich głosy ostatnio ucichły. Pewnie dlatego, że Yoyodyne po prostu ekologów sobie kupiło. Wyznawcy złotego cielca już zawsze będą wygrywać z rozumem, pomyślał Tobias, i wiedział, że ma rację. Jeden z wyższych kapłanów złotego cielca właśnie zmierzał ku ich archipelagowi biurek.

- Himmelstrom! - zawołał Rehberg z przesadnym entuzjamem kogoś, kto wyraźnie wymusza na sobie pewne zachowania i emocje, które stoją w wyraźnym konflikcie z jego wewnętrznym dyskursem. Zawsze też przekręcał jego nazwisko. Nigdy nie wiedział, czy robi to celowo, czy po prostu mylą mu się wszystkie twarze. Nawet jego. Być może Rehberg cierpiał na ślepotę twarzy. Albo problemy z pamięcią. Albo jedno i drugie.
- Witam, panie Rehberg. - powiedział Tobias podając dłoń szefowi. Rehberg uścisnął ją mocno i potrząsnął z niewyraźnym wyrazem twarzy, jakby miał jakiś lęk czy uraz do puszystego futra, który starannie starał się ukryć. Pewnie nigdy nie podejrzewał, że w swojej pracy będzie miał kontakt z kudłatym Borelianinem. Tego nie było na kontrakcie, który dostał od wierchuszki Yoyodyne.
- Proszę do mojego biura - powiedział Rehberg neutralnym tonem, który nie brzmiał ani wesoło, ani smutno. - muszę panu coś pokazać.

Biuro Stephena Rehberga prezentowało się dość okazale, nawet jak na trzypiętrowy, przysadzisty biurowiec pośrodku pustkowia na obrzeżu atomowego poligonu. Wyglądało na to, że szef zainwestował w jakiś system ogrzewania szyb, ponieważ jego okna były krystalicznie czyste, a z nich rozcierała się panorama pooranego kraterami pustkowia oraz kłębiastych, gniewnych chmur. Kilka roślin doniczkowych stanowiło marną namiastkę tropikalnego gąszczu pośrodku tundry, a duże mahoniowe biurko z masywnym, szarym komputerem i kilkoma telefonami sprawiało wrażenie władzy i kontroli - ograniczonej i spauperyzowanej wprawdzie, ale nadal jakaś namiastka wierchuszki w prywatnym gabinecie Rehberga istniała. Szef usiadł na swoim fotelu i wskazał przez biurko znajdujący się naprzeciwko fotel, na którym posłusznie usiadł Tobias, uświadamiając sobie z lekkim bólem u nasady pleców i zakłopotaniem u nasady mózgu, że zasadniczo nie ma co począć z ogonem, który sterczał teraz pionowo nad nim jak jakiś absurdalny baldachim.
- Tobiasie. Jak już wiesz, nasza firma (tu szef rozwarł swoje ramiona jak kapłan wznoszący ręcę ku niebu, pewnie nauczył się tego na jakimś bzdurnym szkoleniu dla menedżerów Yoyodyne) stale się rozwija i szuka nowych rynków. Jednym z najnowszych osiągnięć Yoyodyne są kontrolowane wybuchy atomowe. Jeden ostatni nawet chyba filmowaliście, prawda? Te wybuchy mają naprawdę wielki potecjał. Coś, nad czymś normalnie pracowałyby wiele dni, a nawet miesięcy koparki i pogłębiarki, można załatwić teraz w kilka sekund! Wyobraź sobie tę szybkość, port gotowy w trzy miesiące! Tylko uprzatnąć gruz, wyrównać teren i można wchodzić z ekipą! Chcemy w to pójść. Ale musimy zapoznać się z klientami i inwestorami, żeby chcieli z nami pracować i też w to pójść. I teraz przydasz się Ty.
- Ja? - powiedział Tobias tępo, wpatrując się dotychczas to w szefa, to w płatki śniegu wirujące za oknem.
- Tak, Ty. Jesteś kierownikiem operatorów kamer, prawda?
- Prawda.
- A więc wiesz, jak nagrywać eksplozje atomowe tak, by robiły wrażenie. Otóż potrzebujemy reklamy. Reklamy naszych usług - film promujący nasze całkowicie kontrolowane i bezpieczne atomowe kataklizmy, dążące do rozwiazań pokojowych, nie niszczycielskich. Zamiast śmierci - budowanie, zamiast zniszczenia - nowe miejsca pracy. Pomyśl, jak to poprawi nasz wizerunek!
- I ja mam nakręcić ten film?
- Nie tylko ty. Pomogą ci twoi asystenci, jak im tam… nieważne. W każdym razie, będziesz miał jeszcze paru ludzi pod sobą. Przyjeżdżają z południa, więc chyba nie wiedzą, co ich tu czeka… To ludzie z działu Public Relations i spece od reklamy z agencji reklamowych współpracujących z Yoyodyne. Faceci, kobiety, wiesz, takie wypłosze. Nie jesteś może dusza towarzystwa, ale wiem, że jesteś twardy i się nie pierdolisz, tylko robisz tak, jak ma być. Pokieruj ich trochę, pokaż im co i jak.
Powiedziawszy to, Rehberg sięgnął po kilka teczek leżących na półce za nim i podał je Tobiasowi.
- To są ich CV i dane osobowe. Zdjęcia, listy motywacjne, takie pierdoły. Zapoznaj się trochę z nimi, żebyś nie świecił jutro przed nimi oczami.
Tobias spojrzał na teczki, do których spinaczami przypięte były zdjęcia jego przyszłych podopiecznych. Jakiś grubszy facet z brodą około trzydziestki, blondynka po czterdziestce z wystraszonymi oczami, głupawo uśmiechający się dwudziestolatek z wąsikiem, grubo ciosany czarnowłosy chłop w równie grubo ciosanych okularach oraz… inny Borelianin! Z wyglądu podobny do niego, jednak umaszczenie miał inne. Ubrany w białą koszulę Borelianin miał brązowo-pomarańczowe futro i zawadiackie spojrzenie zielonych oczu, a na jego twarzy malował się tajemniczy pół-uśmiech. Serce Tobiasa zaczęło bić jak szalone. Gdyby nie miał futra i był człowiekiem, szef na pewno by zobaczył, że się czerwieni. Rehberg zauważył jednak, że Tobias patrzy na tę jedną teczkę dłużej niż na inne.
- Podobno bardzo się ucieszył, jak się dowiedział, że będzie pracował z innym Borelianinem. Chyba się zaprzyjaźnicie.
Tobias podniósł zdjęcie, by spojrzeć na imię i nazwisko wypisane tecznicznym pismem na teczce, Borelianin pochłaniał każdą literę niebieskimi oczami bardzo dokładnie:

Ze zdjęcia patrzył na niego Klemens Herzog.


II. PIERWSZY PROMIEŃ

Klemens. Kleeeemeeeennsssss. Klemęs. Klemąs. To było zabawne imię, niepasujące do tej lekko cwaniakowatej mordki pomarańczowego Borelianina. Był tak zafascynowany perspektywą współpracy z przedstawicielem swojego gatunku i odmiany od wiecznej gładkości obrzydliwie nagich i białych skór ludzi i ich ciał bez ogonów, możliwość wizualnego wypoczynku przy własnym ziomku. Trudno było mu się było skupić przez resztę dnia w pracy, wciąż wracał myślami do tego Herzoga. Herzog. Fajne nazwisko. Paru znanych ma takie nazwisko. Werner Herzog, ten filmowy magik, co prawie zastrzelił Klausa Kinskiego w lasach Amazonii, albo Jacques Herzog, ten architekt, który mógłby spokojnie zaprojektować siedzibę lokalnego oddziału Yoyodyne. Zamiast tego był trzeciorzędny epigon Miesa van der Rohe i mierna iluzja tropików pośród wiecznej zmarzliny.

Nawet jadąc samochodem przez gęstniejący mrok wzdłuż pokrytej świeżymi śnieżnymi zaspami szosy nie spuszczał prawie wcale oczu ze zdjęcia Klemensa, tak jakby jego wirtualna obecność w postaci zdjęcia nadawała sens jego dalszej jeździe. Przez swoje zagapienie Tobias raz prawie wjechał do rowu, ledwo co wyszedł z poślizgu i pojechał dalej, ze stanem podzwałowym i już nie patrząc na zdjęcie. Gdy stanął w garażu, wziął torbę, teraz pękatą od teczek nowych uczestników, choć liczył się tylko jeden; i ruszył biegiem po schodach do swojego mieszkania godnego ascety próbującego osiągnać nirwanę. Jeżeli czystość ścian zależy od czystości umysłu, umysł Tobiasa musiał być przejrzysty jak górski strumień wypływający z lodowca. Jednak tak nie było. Do teraz.

Mimo gorączki panującej w jego ciele Tobias postanowił przede wszystkim zachować spokój za wszelką cenę. W końcu będzie jego szefem. Nie ma się z nim wielce kumplować, tylko wydawać mu polecenia. Musi wyglądać profesjonalnie i przyjąć go z iście skandynawską powściągliwością. A potem przejść do konkretów. Tak. Tak zrobi. A teraz, postanowił, przejrzy sobie teczki wszystkich pozostałych, a Klemensa zostawi sobie na koniec. Zrobił sobie kawę z mlekiem i dwoma łyżeczkami cukru, które zamieszał energicznie 12 obrotami łyżeczki zgodnie ze wskazówkami ruchów zegara, po czym wyjął jednym, szybkim ruchem łyżeczkę, oblizał swoim długim jęzorem, którym lubił czasem przerażać swoich kolegów z pracy, pożerając jednym haustem loda albo hot-doga na stołówce.
“Ja pierdolę, Syjam, ale ty jesteś obrzydliwy, kto tak je?” - wrzał Grumman, kierownik ekipy zajmującej się budową dekoracji, które miały zostać zmiecione w najbliższym teście.

Usiadł przy pierwszej teczce. Grubszy facet z brodą, wyglądał jak ludzki niedźwiedź. Krzaczaste brwi, gęsty zarost. Glenn Rochdale. Spec od Public Relations, analityk, konsultant w RAND Corporation i Socony-Mobil, bla bla bla. złożył jego papiery, wsadził w teczkę, wziął następną. Wystraszona czterdziecha. Helen Gwyer, mieszkała w Londynie, była operatorem kamery BBC, teraz ją “wyoutsourcingowali” do tej stacji pod poligonem atomowym, żeby nagrała dobry materiał dla reklamodawców oraz żeby reklama, którą nagrają, spełniała oczekiwania reklamodawców i akcjonariuszy. Helen dołącza do swojego CV (jakieś tam gówna w London School of Economics) 32-stronicowy dokument o wspomnianych w liście motywacyjnym (to coś ma jeszcze list motywacyjny? - pomyślał przerażony), w którym pani Helen zachęca pana Himmelblaua do zapoznania się ze wszystkimi 32 stronicami tego madejowego łoża biurokracji. Kolejka teczka została szybko i sprawnie spakowana i położona na teczce człowieka-niedźwiedzia. Tobias usiadł wygodniej w fotelu, rozpiął koszulę i rękawy, wypił parę głębokich łyków kawy, przetarł rękami twarz wzdłuż aerodynamicznej czaszki (jak samolot - pomyślał) i zabrał się za kolejną teczkę. Ten mutant z dziewiczym wąsem. Kristian Gray. Stażysta w Yoyodyne, wyuczony na jakiejś uczelni należącej i sponsorowanej przez Union Carbide (jednego z podwykonawców Yoyodyne, chociaż przy ich majątku słowo “podwykonawca” zalatuję obelgą) i zaraz po jej ukończeniu wysłany na opłacany staż do tego atomowego pustkowia prowadzonego przez Yoyodyne. Czyli najlepiej będzie, jak będzie siedział na dupie i słuchał, chyba że jest jakiś bombowy i ma dobre pomysły. Ale wtedy pewnie byłby po West Point albo MIT, a nie jakimś korpokoledżu. Głęboki wdech i równie głęboki oddech. Ostatni człowiek, ostatni homoś. Ten grubo ciosany, jak wyciosany ze skały, starszy niż sam czas. Okazało się, że ma nieco ponad 50 lat i nazywa się Johan Orr. Okazało się, że jest doktorem fizyki nuklearnej na uniwersytecie w Heidelbergu i ma na celu stworzyć swoisty think tank, zespół ekspertów, którzy będą podejmować decyzje w sprawie wizerunku firmy Yoyodyne jako firmy niosącej pozytywnie kojarzące się rozwiązania. Poza tym lubił słuchać jazzu, piec i jeść pizzę oraz jeździć na rowerze turystycznym. Ten był raczej spoko.

To byli wszyscy ludzie. Wszyscy gładkoskórcy, płaskomordzi mutanci, którzy są tak skupieni na sobie, że nawet nie chcą robić zdjęć Borelianinowi. Wreszcie przez nich się przebił, teraz przeczyta i dowie się, co robi Klemens. Khhhlleeeemmeeennssss. Klemens! Z nabożną powolnością i ostrożnością położył zdjęcie Borelianina na stole i zabrał się do czytania CV. Klemens Herzog, lat 28, Borelianin, mężczyzna, kawaler. Co też on ukończył? Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles, dyplom z wyróżnieniem na kierunku marketing i zarządzanie, wyróżnienie za świetne pomysły na reklamy InterWeb Inc. i Polo Marketing Ltd. Potem następowała litania dziwnych nazw agencji reklamowych, w których był copywriterem: Ogilvy, BBDO, Sacher-Masoch, Saatchi, Sterling Cooper. Brzmiało godnie i poważnie, jakby litery miały jakiś złoty połysk i przynosiły zwiewne uczucie luksusu prosto z Londynu, Tokio czy Nowego Jorku, tak dalekiego jak gwiazdy na kruczoczarnym niebie, które nieraz się przejaśniało, niosąc ze sobą wyż, taki z tych, co domy lodem zasklepiają na amen. Tak mawiała jego babcia, kiedy jeszcze był małym Boreliankiem.

Do teczki Klemensa dołączony był wycinek z gazety branżowej “Adverising Review Quarterly”, w której pojawiło się czarno-białe zdjęcie Klemensa w staroświeckim garniaku, a nagłówek krzyczał apodyktyczną czcionką: “Klemens Herzog - złoty dzieciak z Madison Avenue!”. Ten sam Klemens Herzog miał teraz stworzyć nową markę, nowy brand firmy Yoyodyne, tak, żeby jej atomowe eksplozje chcieli zamawiać największe firmy budowlane i terraformingowe, na przykład ta chińska firma, która zbudowała trzytysięczniki zupełnie od zera na skraju pustyni Gobi. Jakby to powiedział gangster w pewnego starego filmu: “Mają rozmach, skurwysyny”. W liście motywacyjnym Klemens przekonywał siarczyście i z pełną werwy pasją o tym, że jest świetnym playerem, zarówno w teamie, jak i o tym, że jest dobrym liderem i że dołoży wszelkich starań, aby image firmy Yoyodyne był pokazany w jak najbardziej zadowalające wszystkie strony i wszystkich klientów sposób.

Tako rzecze Klemens Herzog.

Przed pójściem do łóżka z właściwym sobie pragmatyzmem i w napływie czarnego humoru ponazywał sobie ludzi na zdjęciach własnymi, prywatnymi ksywami, którymi terz będzie używał w swoim wewnętrznym leksykonie na określanie ich. Miś, Blondyna, Wąs, Troll. Tylko ten drugi Borelianin pozostał Klemensem, ponieważ nie znał żadnego innego Klemensa, a już szczególnie Borelianina o imieniu Klemens. Długo nie mógł zasnąć. Zastanawiał się, co powie, gdy spotka wreszcie pierwszego po pięciu latach samotności Borelianina, po raz pierwszy, od kiedy opuścił swoją rodzinę. Zastanawiał się co powie, jak się przywita. Pomyślał jednak, że i tak na pewno sytuacja sama jakoś się potoczy, tak jak miało to miejsce wiele razy wcześniej. Było dobrze po drugiej, gdy zasnął. Gdy niecałe pięć godzin później zadzwonił budzik, Tobias zerwał się na równe nogi i poszusował do łazienki szybkim krokiem, rysując masywnymi pazurami stóp sztuczny parkiet, kładzony we wszystkich mieszkaniach pracowniczych Yoyodyne. Szybko załatwił swoje w kiblu, ekspresowo zjadł śniadanie, ubrał się na tę okazję nieco lepiej niż zwykle - do koszuli dobrał marynarkę, chociaż zazwyczaj jej nie nosił. Ale musiał wyglądać dobrze. W końcu miał już spory team pod sobą, jak by to powiedział Klemens. Obejrzał się w lustrze, machając zalotnie ogonem we wszystkie strony, jakby to miało polepszyć jego wygląd i uczynić go wyższym. Często lubił wspinać się na łapach i podnosić ogon, przez co wyglądał, jakby miał ze dwa metry wzrostu. “Jak wyglądam?” - spytał sam siebie - “Jak milion dolarów”. Puścił oczko do siebie w lustrze, a po ułamku sekundy zdawało mu się, że odbicie mrugnęło drugim okiem. A może jest paranoikiem?

Gdy dojeżdżał do biurowca, już z drogi jego uwagę przykuło krwistoczerwone BMW, które wyróżniało się na tle ponurej szarości wymarłego parkingu jak plama krwi na szarym obrusie. Stało przed samym wejściem do siedziby Yoyodyne, jawnie i perwersyjnie zwracając uwagę przechodniów swoim ognistym kolorem i dynamiczną formą, pełną spojlerów, wlotów i przetłoczeń. Z jakiegoś powodu pomyślał, że bawarska duma motoryzacji może mieć coś wspólnego z równie czerwonym Borelianinem. Gdy wszedł do budynku, zegar znów pokazywał punktualnie godzinę ósmą. Spojrzał na swój zegarek. Wskazówka minutowa śpieszyła się o jedną minutę. To było dziwne. Spóźnienie przez jedną dobę?
- Panie Himmelblau! - nagle zaskoczył Tobiasa kierownik oddziału, Stephen Rehberg. Jest pan jak zwykle punktualny. Już na pana czekają w sali konferencyjnej.
- O… to dobrze… już idę.
- No, to niech pan idzie, panie Tobiasie. Da pan radę! Trzymam kciuki!
- Dziękuję… - powiedział Tobias do szefa, który oddalał się dziwnie szybkim krokiem, tak jakby chciał chodem sportowym opuścić to miejsce pracy, włamać się do BMW i uciec jak najdalej na południe. Tobias przez chwilę stał bez ruchu, podrapał się po głowie, przejechał palcami po uszach (to pozwalało mu się skupić, znalazł to ćwiczenie na forum dla Sergali i Borelian uprawiających jogę), po czym ruszył do podwójnych drzwi sali konferencyjnej. Stanął jeszcze raz przed drzwiami, wział trzy głębokie wdechy i wydechy i popchnął oba skrzydła drzwi, które otworzyły się z głośnym szczękiem.

Na sali, w pierwszym rzędzie audytorium, używanego do konferencji prasowych czy naukowych, siedzieli dokładnie ci sami ludzie, których wczoraj oglądał na zdjęciach. Ten sam miś, ta sama wystraszona kobieta z oczami jak sarna, która została nagle wyrwana z mroku przez snop światła nadjeżdżającego samochodu, ten sam młody szczun z dziewiczym wąsikiem, którego koniecznie powinien zgolić, może Tobias poleci mu to jako jeden z kroków poprawiania image tego teamu (poświęcił wczoraj trochę czasu przed snem na czytanie PR-owych bzdetów znalezionych w teczce Klemensa), chociaż Tobias nie wiedział, czy pozbycie się wąsów wpłynie pozytywnie na prezencję tego młodego człowieka. Wraz z nimi rozmawiał, nadając prowadzący głos dyskusji toczącej się właśnie, gdy Tobias wszedł do sali, ten stary, ociosany. Tobias tuż po wejściu zauważył coś, co wywołało jego głęboki niepokój: wśród przysłanych mu podopiecznych nie było Borelianina. Rozejrzał się szybko dyskretnie po sali, czego chyba nie zauważył nikt z obecnych tutaj, co ucieszyło Tobiasa.
- Witam państwa bardzo serdecznie, nazywam się Tobias Himmelblau i reprezentuję sekcję audiowizualną ośrodka badawczego Yoyodyne Północ. - zaczął - Jak państwo wiedzą, naszym zadaniem jest zebranie naszych wspólnych sił, aby stworzyć odpowiedni wizerunek firmy Yoyodyne, która ma teraz za pomocą naszej nowej atomowej technologii wkroczyć w fazę bardziej budowlaną, a nieco mniej militarną. Mamy stworzyć coś, czym zainteresują się inwestorzy, a także firmy budowlane i terraformingowe. Ale zdaje się, że kogoś tutaj brakuje?
- Tak, pan Herzog jeszcze musiał coś załatwić w administracji, ale za chwilę powinien być. - pośpieszył z wyjaśnieniami młody z wąsem.
- No dobrze, to może na niego poczeka…

Drzwi z tyłu sali otworzyły się i pojawił się w nich szczupły, trzymający się nieco zbyt przesadnie prosto, jak ktoś kto niedawno zaczął biegać czy chodzić na siłownię i chce wszystkim dyskretnie pokazać, jak staje się Adonisem niemal na ich oczach bez mówienia im tego wprost, Borelianin o pomarańczowym umaszczeniu i takich samych jak na zdjęciu, hipnotycznie turkusowych oczach. Przez chwilę stał w drzwiach bez ruchu, jak ktoś, kto nagle zobaczył swojego doppelgangera i nie wie, czy ma do czynienia z halucynacją, czy właśnie nastąpiło jakieś załamanie czasoprzestrzeni. Tobias patrzył na Klemensa, Klemens na Tobiasa i gdy ich oczy spotkały się na ułamek sekundy (to musiał być ułamek sekundy), czas stanął w miejscu. Wszystko nabrało koloru bursztynu, jak futro przybyłego Borelianina, całe niebo wypełniło się bursztynem, byli jak owady zatopieni w bursztynu czasu. Tobias odniósł wrażenie, że ta chwila wypala się teraz ogromnymi, czerwonymi literami w jego świadomości, tak jak wypala się znak właściciela na skórze krów.
- Witam, panie Himmelblau. Przepraszam za spóźnienie! - powiedział Klemens Herzog i uśmiechnął się szeroko uśmiechem, który ma za zadanie odkupić wszystkie winy.
- Nie szkodzi, panie Herzog. - odpowiedział Tobias i również się uśmiechnął i czując przypływ noweje energii i myśląc “no, to teraz już z górki”, przeszedł do omawiania dalszej części ich planów biznesowych, reklamowych, rzucania przez panią Gwyer i pana Herzoga różnych fachowych terminów, jak “świadomość marki”, “klienci docelowi”, “grupa fokusowa”, “marketing wiralowy” i tak dalej. Tak, złoty cielcu. Wszystko, czego zapragniesz, złoty cielcu.

Wreszcie spotkanie organizacyjne dobiegło końca. Gdy Tobias podziękował nowym pracownikom i wypuszczał z sali konferencyjnej, wyszli z niej wszyscy oprócz Klemensa. Siedział on nonszalancko w jednym z foteli, a ogon miał rozwalony na dwóch kolejnych.
- Bardzo miło było pana poznać, panie Himmelblau! - rzucił entuzjastycznie, wstając szybko z fotela, tak szybko, że niemal podskoczył, jakby od środka rozpierała go taka energia, że mógłby teraz wybiec z budynku i obiec cały poligon dookoła.
- Mów mi Tobias. - tym samym wyciągnął rękę Klemensowi, którą ten serdecznie uścisnął. Był pierwszą osobą, która nie robiła tego niewyraźnego, lekko przestraszonego wyrazu twarzy, kiedy podawał swoją dłoń do przywitania. Dotykając futro, ci bez futra czuli się tak, jakby Tobias był hiperrealistyczną halucynacją, symulacją albo jakimś hologramem, a dotyk potwierdzał ich najgrosze przypuszczenia, że jednak ten kudłaty Borelianin istnieje naprawdę, tak inny od nich, ze swoim pyskiem szerokim jak u rekina i kolorach jak kot syjamski, z wystającym, naruszający często ich przestrzeń osobistą ogonem (za co Tobias musiał nieraz przepraszać, muskając nieświadomie ogonem plecy, głowy, a nawet twarze ludzi).
- Klemens. Klemens Herzog. Myślę, że damy radę zrobić całkiem fajny projekt z tego. Atomówki to wdzięczny temat. Energia, moc, błysk.
- Tylko uważaj, żebyś nie oślepł od tych atomówek. Widziałeś kiedyś naziemny test nuklearny na żywo?
- Jeszcze nie, ale nie mogę się doczekać! Trochę czytałem o Waszym małym atomowym miasteczku. Macie jakiś bar?
- Tak, dwa. Zapewne wieczorem jakaś integracja przy piwku?
- Jestem jak najbardziej za. Ale nie możemy przesadzać, jutro zacznę pokazywać was część teoretyczną naszej pracy, może nawet wybierzemy się w małą wycieczkę po poligonie.
- To jutro już będzie jakiś test?
- Jeszcze nie, na to przyjdzie czas. Na razie w grafiku mamy tylko płytki test podziemny, jakieś 20 kiloton. Nic wielkiego, ale wam, nowym, pewnie się spodoba.
Mówiąc te słowa, Klemens poczuł w sobie nieco niechciane, ale wyraźne ukłucie dumy i zadowolenia, że będzie mógł wystąpić w roli eksperta, a oni tylko słuchać. Niech oni mu opowiadają ile chcą o swoim lokowaniu idei, nowym lepszym świecie i milionach (których nigdy nie zobaczą) z reklam (które pewnie nieraz zobaczą). On im niedługo pokaże swój sprzęt, swój świat, miliony ton ziemi wznoszących się w powietrze jednym wciśnięciem przyciska dziesiątki kilometrów dalej, zabawa w tytana. Patrząc na Klemensa Tobias wyczytał na jego pewnej siebie, jakby permanentnie skrzywionej w nieco drwiącym uśmiechu twarzy pewien zawód. Wyczuwając to, szybko dodał:
- Ale nie martw się, pewnie niedługo będzie jakiś test naziemny, tylko jeszcze o nim nie wiem. Nie mówią nam o wszystkim z wyprzedzeniem. Może nawet kilka megaton. Wiesz, Yoyodyne stara się teraz iść w zmniejszanie opadu radioaktywnego, bo mieli jakieś jazdy z ekologami i przedstawicielami rządu. Jest u nas taki żart. Wiesz, co mają wypisane nad łóżkami ci od tworzenia nowych głowic?
- Co?
- “Nigdy więcej Castle Bravo”. Po czym Tobias ryknął śmiechem, a ten nagły wybuch spontaniczności nieco go przestraszył. Miał być chłodny i profesjonalny, a tu sobie żartuje z innym Borelianinem, którego zna dopiero od kilku godzin!
- Ha ha, dobre! - odpowiedział Klemens i również się zaśmiał (choć Tobias nie wiedział, czy śmieje się szczerze czy ze zwyczajnej grzeczności), odsłaniając rząd równiutkich, śnieżnobiałych kłów. Widząc to Tobias speszył się nieco, nieraz z odrazą oglądał przed lustrem swoje nie tylko szarzejące futro, ale i kły żółciejące od kawy i papierosów, których sam starał się nie palić, ale którego zawsze ktoś w pracy poczęstował. Podejrzewał, że gdyby teraz stanął z Klemensem w szranki o serce jakiejś Borelianki, poległby z kretesem.
- No dobrze, Klemensie - Tobias odchrząknął i spoważniał - w takim razie zrobimy sobie jakąś małą integrację wieczorem?. Ja, ty i reszta tych homosi.
- Kogo? - Klemens podniósł jedną z brwi, co dało komiczny efekt.
- Homosi. Tak nazywam ludzi, wiesz, od homo sapiens.
- A ja pomyślałem co innego. Ha ha, Tobias, już cię lubię! - to mówiąć huknął Tobiasa w ramię - to o której się ustawiamy? 20?
- Może być. Trafisz?
- Spokojnie, mam mapę, a jakby co, to mam twój numer telefonu. Najwyżej będziesz naszym przewodnikiem.
- Żeby jeszcze było po czym oprowadzać.
- Spokojna głowa, będzie dobrze. To do ósmej! Ogarnę tych, jak to mówisz, homosi i przyjdziemy.
- Ale nie będziemy pić dużo? Najwyżej dwa piwa?
- Słowo harcerza! - powiedział Klemens, stanął na baczność, jakby kij połknął i wykonał coś, co przy dużej dozie dobrej woli i chęci właściwej interpretacji mogło być salutem.

Tobias wątpił, czy Klemens Herzog był kiedykolwiek harcerzem.
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.