Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Rozdział III cz.1  
Autor: MFarley
Opublikowano: 2014/6/23
Przeczytano: 1031 raz(y)
Rozmiar 18.71 KB
1

(+1|-0)
 

W radzie zasiadali najbardziej wpływowi mieszkańcy, wraz z ojcem Lamonta. Niedźwiedź musiał więc udać się w cztery strony wioski, by sprowadzić do Kapliczki pozostałych.

Okazałe domostwo cwanego Corbina wznosiło się nieopodal karczmy, po przeciwnej stronie drogi.
Zaledwie Niedźwiedź zapukał do drzwi, a młody szary Lis otworzył je z impetem, jakby się paliło. Miał na sobie tylko gacie, najwyraźniej szykował się już do spania. Albo raczej dopiero.

− O, Lamont. – Bystre zielone oczy patrzyły na Niedźwiedzia nieco zdziwione. − Co się dzieje?
− Eee… witaj… sołtysie…
Lis zmarszczył brwi i prychnął zirytowany.
− Odpuściłbyś już, co? Bawiliśmy się razem…
− Ja się z tobą w nic nie bawiłem...
Corbin objął swoją funkcję nadspodziewanie wcześnie, a młodszy Niedźwiedź nie potrafił się oprzeć pokusie i brał odwet za wszystkie kawały z dzieciństwa.
− Wiesz… nigdy nie jest za późno… − odciął się Lis.
Lamont zwęził oczy.
− Masz przyjść do gospody, zbieramy radę wioski.
− Teraz? – jęknął – Po kiego chu...
− …ja tylko przekazuję wieści.
Lis mruknął niezadowolony.
− Musiał stary tak szybko odwalić kitę? Musiał? Całe swoje życie przeżył na złość, przekręcić się też musiał na złosć… – marudził znikając w ciemnej izbie. Lamont zarechotał. Corbin powrócił po chwili, wciągając wiązaną na troczki kremową kamizelkę. Odrobinę przesadnie opinała szczupłą lisią sylwetkę.

− To o co chodzi? − spytał Lis doganiając przyjaciela. − Co za dureń kazał ci biegać teraz po wiosce i ściągać nas do gospody?
Ta mina będzie bezcenna – Lamont uśmiechnął się do siebie.
− Jego miłość Wenzel Dormer.
Była.
Corbin zastygł w bezruchu, jakby nie mógł za bardzo zdecydować co robić dalej. Na jego szarym pysku szok zmieszał się z paniką.
− Taaak, przyjechał już po zmroku z oddziałem rycerzy. Idziesz?
Lis położył swe czarne trójkątne uszy. Po chwili jednak wzdrygnął się i zaczął wycofywać w stronę chaty.
− Psia Twoja mać! …z szacunkiem dla Marty. …i dla psich maci… Nie mogę TAK wyglądać! – Szarpnął z przejęciem za połę kamizeli. Zirytował się jeszcze bardziej, kiedy wreszcie zauważył rozbawioną twarz Lamonta. − Powinieneś mi od razu powiedzieć.
− Wybacz sołtysie. To się więcej nie powtórzy.
Lis spiorunował go wzrokiem.
− Wal się. Lepiej zbierz resztę, zaraz tam będę − zapewnił, odwracając się.
− Hej!
Corbin obejrzał się za siebie.
− Nie bój się. Wydaje się… przyjazny. Poradzisz sobie.
− Nie boję się. Znam go, wiesz?
− „Znasz go”? – spytał Niedźwiedź z wymownym uśmieszkiem.
− Wal się.

Chatka starej Łasicy znajdowała się tuż przy świątyni. Wielebny Rodd przywitał swoje „drogie dziecko” po kilku seriach walenia w drzwi.
Choć chodził już lekko zgarbiony, nadal sięgał Niedźwiedziowi aż do piersi. Wezwanie przyjął z charakterystyczną dla siebie flegmą i powłóczystym krokiem, jakby brodząc w niej, udał się w kierunku Kapliczki. Istniały spore szanse, że reszta nie będzie zmuszona na niego czekać.

Lamont skierował swe kroki w kierunku chałupy Slaina. Jeleń mieszkał trochę na uboczu, za linią zagród otulających drogę ramionami drewnianych ogrodzeń. Ścieżka wspinała się łagodnie na małe wzniesienie, gdzie na podmurówce z nieciosanych głazów wznosiła się drewniana sadyba kryta gontem. Drewno wciąż było drewnem, lecz w razie pożaru na pewno nie spłonęłoby tak szybko, jak zwykła słoma. Z kamiennego komina dym unosił się nieprzerwanie.

Slaine powitał go prawie natychmiast, a z chaty buchnął mu w pysk szkwał ostrych zapachów. Woń gorzały zmieszana z krztuszącymi ziołowymi oparami wyciskała łzy z oczu, aż musiał cofnąć się, by móc normalnie oddychać. Gryzący fajkowy tytoń z gospody wydawał się teraz subtelny, niczym morska bryza.
− Ahhh… pomiot Osgara − mruknął Jeleń, skrobiąc o futrynę swym wielkim porożem. − Czego ode mnie chcesz o tej porze?
Stary zawsze był równie sympatyczny, lecz nie miał sobie równych w sztukach medycznych, a w radach celował mądrością. Lamont przekazał mu wieści i ruszył w dół drogi, do strumienia. Czuł się nieswojo z dziwacznym, drwiącym spojrzeniem starego, odprowadzającym go w kierunku młyna. Świadomość możliwego spotkania z Suzette i nieuniknionego spotkania z Mardigiem w żaden sposób nie pomagała.

−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−−

Na widok Lisa Wenzela na dobre opuściły demony przeszłości. Sołtys natychmiast podszedł do ich stołu i opadł na kolano.
− Wasza miłość… − zaczął Corbin, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Dziwnym było dla niego zwracać się tak do przyjaciela. Zdobył się jednak na dokończenie formułki, nim krępująca cisza zaczęła świszczeć w jego uszach.
− Je… jestem do Twych usług − wydukał z przejęciem.
Ostatni raz spotkali się przed czterema laty. Dormerowie mieli wiele wiosek. Wielu sołtysów. Mimo to Corbin wątpił by Wenzel miał z którymkolwiek takie niedokończone sprawy, jakie pozostały między nimi po tym ostatnim razie…

Wicehrabia wymienił z Tancredem rozbawione spojrzenia.
− No proszę! Elegancka tunika, skórzany pas… A może jeszcze kabacik? − skomentował Wenzel wesoło i odwrócił się do Tancreda − Pana nie ma, a chłop hasa! Pan wraca, a chłopa ani widu, bo się już sam w Pana przepoczwarzył, niby owad!
Zaiste, Lis wyglądał niemal zawadiacko w szmaragdowozielonej tunice z żółtymi akcentami i pasem, tak ładnie kontrastującej z szarym i białym futrem i jego sprytnymi zielonymi oczami.
− W istocie, mój panie! Pracowity jak pszczoła, mądry jak sowa i sprytny jak… lis − odparł Corbin zuchwale patrząc na obu rycerzy. − Do usług.
Wilki wybuchły śmiechem, a młodszy z nich wreszcie nie wytrzymał i zerwawszy się z krzesła porwał Lisa w uścisk.
− Dobrze cię znów widzieć, przyjacielu!
− Ciebie również… wasza miłość − odrzekł Lis z trudem łapiąc powietrze.
Tancred obserwował całą scenę rozbawiony.
− Siadaj. − Wenzel wskazał mu miejsce po swojej lewicy. − Tym razem w nowej roli, co?
Dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie tych słów. − Ach! Wybacz… twój ojciec…
Corbin uśmiechnął się uprzejmie.
− Nie żyje, mój panie.
− Bardzo mi przykro Corbinie. Nie pomyślałem…
− Minął już ponad rok. A poza tym… za pozwoleniem… − Lis ściszył głos − stary był wrzodem na tyłku od kiedy tylko pamiętam.
Obaj rycerze roześmiali się ponownie na te słowa.
− Przechera z ciebie! − stwierdził Tancred.
Zawsze taki był − pomyślał Wenzel. Jak wszystko zmieniło się od tego czasu, kiedy bawiliśmy się razem…
− Ależ skąd, panie Tancredzie. Sam wiesz jaki potrafił być.
− O taaak, pamiętam. Jego hrabiowska mość nie miał o nim… najlepszego mniemania.
Lis stłumił rechot.
− Był zrzędą, to nie dziwota. Ale mógł poczekać jeszcze kilka lat. Po prawdzie, to nie czuję się kompetentny… − Corbin spuścił oczy. Bynajmniej nie umknął mu sposób w jaki wicehrabia Wenzel na niego patrzył. Czekała ich długa rozmowa. Albo krótka. Nagle znów poczuł się bardzo spięty.
− Z tego co wiem, ojciec jest bardzo zadowolony z kondycji Raygne. Najwidoczniej radzisz sobie − rzekł Wenzel kładąc łapę na ramieniu przyjaciela.
Lis przeniósł wzrok na silną łapę na swoim ramieniu, a potem na samego Wenzela.
− Dziękuję, panie − na jego pysku pojawił się zakłopotany uśmiech. Co miał oznaczać ten gest? − Lubię tak myśleć, ale to głównie zasługa pozostałych członków rady. I wszystkich mieszkańców…

W tym momencie drzwi gospody otworzyły się ze skrzypnięciem.
− Ach… o wilku mowa − zauważył Tancred spoglądając nad głową sołtysa. Pozostali również zwrócili wzrok w tamtym kierunku.
− A raczej… o Jeleniu − poprawił go Wenzel.
Razem z wysokim bykiem do izby przyczłapała przygarbiona Łasica w kapłańskiej szacie. Gdyby nie pomoc znachora, mogliby czekać do świtu, nim duchowny dotarze do stołu. Wenzel powstrzymał starców, nim zdążyli paść na kolana. Wielebny wyglądał, jakby miał już z nich nie wstać. Mówił cicho i powoli kiedy się witali, a z jego smukłego łasiczego pyska nie znikał uprzejmy uśmiech.

Od wioskowego znachora biła za to krzepkość i zdrowie, jakimi niewielu równych mu wiekiem mogło się pochwalić. Starcze plamy i przebarwienia na jego sierści tylko dodawały mu powagi, podobnie jak nieprzeciętny wzrost i imponujące poroże. Postawą bardzo przypominał Wenzelowi Tancreda, choć był znacznie starszy. Nestorzy zajęli miejsca przy ławie, obok dowódcy gwardii.
Kubek wina później dołączył do nich ostatni członek rady.

Młynarz był czarno−szarym Wilkiem o szerokich barach, siwiejącym pysku i stalowym, nieznającym sprzeciwu spojrzeniu.
Wenzel z zaciekawieniem zauważył, że wraz z jego wejściem, z Corbina uleciał gdzieś w noc jego swawolny nastrój. Stary chłop podszedł energicznie do stołu i opadł na kolano.
− Mardig, młynarz. Jestem do usług waszej hrabiowskiej mości.
− Chyba nie miałem okazji cię poznać, Mardigu − powitał go hrabia. − Miło mi nadrobić zaległości, usiądź proszę. …Osgarze? − zwrócił się do Niedźwiedzia.
− To już wszyscy, panie. − Karczmarz pospieszył do stołu z następnymi kubkami i dzbanem wina, a potem zajął swoje miejsce.
− Mardig, wiesz może gdzie jest mój syn? − rzucił półgębkiem w stronę młynarza.
− Ach, twój chłopak jest u mnie. Nie chciałem zostawiać dziewczyn samych w domu. Słyszałem, że Alan jest w wiosce ze swoją zgrają.
Osgar zarechotał.
− Prędko się tu teraz nie pokaże. Sir Tancred skutecznie go zniechęcił. − Niedźwiedź skłonił łeb w stronę rycerza.
− Była jakaś bójka? − spytał Wenzel.
− Nic z tych rzeczy − zapewnił starszy Wilk. − Kazałeś przygotować gospodę i jest gotowa.
− Jesteśmy ci wdzięczni za lekcję pokory dla Rosomaka, sir − oświadczył młynarz − jednak Alan i jego zgraja wrócą tu po waszym wyjeździe.
− Mardig ma rację − wtrącił nieśmiało Corbin. − Alan jest dla nas sporym kłopotem. Naprzykrza się handlarzom i boją się przyjeżdżać. Tylko jakimś dziwnym sposobem nikt nie chce wnieść na niego skargi. − Szary Lis rozłożył łapy bezradnie. − Nie bardzo wiem jak sobie poradzić z tym problemem. Zdaje się, że nie ma świadków jego rozbojów, albo boją się cokolwiek pisnąć…
− Długo już uzdrawiam, ale jeszcze nie widziałem, by kto mówił z poderżniętym gardłem − mruknął Slaine.
− Ani chybi coś na to zaradzimy − zapewnił Wenzel z optymizmem.
− Będę ci niezmiernie wdzięczny, panie. − Corbin odpłacił mu wdzięcznym uśmiechem, na co właśnie w sekrecie liczył młody Wilk.
− Jak my wszyscy − potwierdził wielebny Rodd, a pozostali mu przytaknęli.
− Oczywiście − rzekł młynarz. − Sądzę jednak, że nie przystoi kazać waszej miłości czekać, z czymkolwiek ważnym do nas przychodzisz.

Wenzel odchrząknął.
− Słusznie. Moi panowie, wierzę że wszyscy pragniemy jak najszybciej udać się na spoczynek, więc postaram się załatwić to szybko. Wbrew temu, co pewnie myślicie, moja obecność tutaj nie jest powodem naszego zebrania, a jedynie wynikiem pewnych planów, w które nie mogę i nie mam zamiaru was wtajemniczać.
Starszyzna słuchała wicehrabiego z powagą. Tancred uśmiechnął się w duchu. Zawsze lubił obserwować, jak młody Wenzel, chłopak, którego wyszkolił… nie wyszkolił… WYCHOWAŁ, dorasta do swojej roli. I wypełnia ją wzorowo. Jeszcze kilka lat wcześniej rycerz miał nadzieję, że Wilk rozwinie swój potencjał, by przejąć hrabstwo po śmierci ojca. Teraz nie miał nadziei. Teraz był już pewien. Żadne blizny przeszłości nie staną młodzieńcowi na drodze. Wyrósł na wspaniałego rycerza, dobrego Wilka, a ludzie go kochali. A że chłopak był beztroski… kto nie był?

− Dość będzie wam wiedzieć − kontynuował tymczasem Wenzel − że pojutrze w Raygne będziemy gościć naszego suwerena…
− KSIĘCIA?! – wypalił Corbin niemal histerycznie. Slaine posłał mu piorunujące spojrzenie. − P−przepraszam − wybełkotał Lis ze spuszczonymi uszami.
Wicehrabia uśmiechnął się.
− Tak jest, Corbinie − potwierdził. − Jego wysokość, książę Nolan, zmierza na wschód ze świtą i liczną eskortą. Postanowił zatrzymać się tu po drodze do Rogazzo. I my musimy zadbać o to, by miał jak najlepszą gościnę.
− Wasza miłość wybaczy, ale to niesamowite! − podekscytował się wielebny Rodd. − Od kiedy pamiętam, nie przyjmowaliśmy nikogo tak ważnego!
− A to będzie ze sto lat − mruknął Osgar dyskretnie.
− Jak wielu, wasza miłość? − spytał Slaine.
− Sześćdziesięciu konnych, kilka wozów, świta księcia i czeladź − odpowiedział na to sir Tancred. − Najwyżej sto i pół setki.
− Najwyżej, panie?! − Corbin złapał się za głowę. − To pół wsi! Gdzie my ich ulokujemy?!
− Za pozwoleniem waszej miłości − wtrącił czarny Wilk − choć desperacja naszego młodego sołtysa jest przesadzona, zgadzam się, że nie jesteśmy w stanie zakwaterować tak wielu.
− Nie będziecie musieli − uspokoił ich Wenzel. − Oddział rozbije obóz pod wsią. Ale potrzebuję kilkunastu miejsc dla księcia i jego służby. Być może również dworzan.
− Mam bardzo dobry, przestronny pokój na drugim piętrze − rzekł Osgar z wahaniem w głosie − ale to zbyt mało… sądziłem, że ty sam w nim zamieszkasz, panie.
− Hmm… nie zrozum mnie źle, Osgarze, twoja gospoda jest wspaniała i JA pozostanę tutaj, ale dla księcia muszę znaleźć bardziej zaciszne miejsce. Bardziej… komfortowe.
− Nim ktoś chlapnie coś krępującego − zabrał głos Slaine i wszyscy spojrzeli na niego − wicehrabia próbuje delikatnie zaznaczyć to, co dla większości z was jest tajemnicą. Jego książęca mość książę Nolan jest chorowitym Psem. Potrzebna będzie cała chałupa. I to porządna − kwatera godna księcia.
− Zgadza się, znachorze − odrzekł Wenzel. − I preferowałbym być jak najbliżej niego.
Corbin wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć.
− Właściciele największych zagród siedzą tutaj… − zamyślił się Mardig. − Byłby to dla mnie zaszczyt, lecz moje obejście i młyn są nad strumieniem. Za daleko, mój panie…
− Świątynia to nie jest dobre miejsce − słusznie zauważył Rodd.
− Często uczęszczana − przytaknął Sir Tancred. − Trudna do strzeżenia.
− Spodziewamy się kłopotów? − zapytał Corbin z zaniepokojeniem.
− Zawsze spodziewaj się kłopotów − Wenzel z rozbawieniem odpowiedział mu mantrą Tancreda. Przejęcie młodego sołtysa mogło wzbudzać sympatię.
− Cóż za przygnębiająca perspektywa, panie − zarechotał Lis.
− Zwykła ostrożność − wyjaśnił Tancred.
− Zawodowe przyzwyczajenie kapitana straży − skwitował wicehrabia z uśmieszkiem. Kątem oka zobaczył, że udało mu się jeszcze bardziej rozbawić Lisa. − Jednak Tancred ma rację.
Sołtys odchrząknął i Wenzel spojrzał na niego, ale jego uwagę natychmiast odwrócił Slaine.
− Z całym szacunkiem, panie, ale nawet gdyby jej nie miał, musiałbym się sprzeciwić − rzekł Jeleń drapiąc się z tyłu głowy. − Świątynia jest pełna przeciągów, a chorzy czasem przychodzą wybłagać bogów o łaskę i uzdrowienie. Roznoszą choroby ze sobą. To nie jest odpowiednie miejsce dla księcia.
Moja kwatera nawet nie wchodzi w grę. Jakkolwiek całkiem spora, to zarazem pracownia i wioskowy szpital. Mało kto chciałby tam mieszkać. W dodatku również jest za daleko.
− Do wioski wracałem z kupcem. Niejakim Davenem… − zastanowił się Wenzel. − wydawał się… dobrze sytuowanym Wilkiem.
Corbin i Mardig zaczęli mówić jednocześnie, lecz po spojrzeniu młynarza Lis oddał mu głos.
− …chciałem powiedzieć, że mógłby to zrobić, panie, ale mieszka jeszcze dalej niż znachor. I musiałby chyba podziać się w stodole ze swoją rodziną.
− Mógłbyś ich przygarnąć na trochę − rzucił Slaine uszczypliwie.
Mardig zmierzył go wzrokiem i wypuścił powietrze przez nos.
− Wstrzymaj się, Jeleniu.
Cokolwiek zaszło, najwyraźniej była to sprawa między znachorem i młynarzem. Korzystając z chwili ciszy Corbin odchrząknął jeszcze głośniej niż poprzednio i wszyscy zwrócili wreszcie wzrok w jego kierunku.
− Myślę, że moja chata się nada, panie. Stoi w pobliżu, nadal w centrum wioski, ale dość daleko od targu i gospody.
− O! W końcu dotarło do ciebie, że zmieścisz w swojej „chacie” garnizon − zauważył zgryźliwie Slaine.
− Wy, starzy, tak lubicie wszystko omawiać, że nie chciałem odbierać wam przyjemności − odciął się Lis.
Znachor prychnął, karczmarz zarechotał, pysk młynarza niczego nie wyrażał, a kapłan… zdawało się, już zasypiał.
− A zatem rezydencja sołtysa, co? − zapytał Wenzel kładąc kres dalszym docinkom. − Corbinie, oprowadzisz nas jutro po swoim gospodarstwie.
− Tak jest, wasza miłość.
− Teraz możecie odejść − oznajmił im hrabia. − Chcę widzieć was tutaj ponownie jutro, o dziewiątej. Mamy dużo pracy i mało czasu.

Kiedy udało się obudzić Łasicę, członkowie rady złożyli wyrazy szacunku i zaczęli opuszczać gospodę.
− Corbinie?
Lis był w połowie drogi do wyjścia, jednak odwrócił się momentalnie. Spodziewał się, że usłyszy swoje imię.
− Tak, mój panie?
− Z tobą chciałbym omówić jeszcze kilka rzeczy.
− …oczywiście, panie − odrzekł Lis po chwili.
Slain i Mardig spojrzeli na nich dziwnie zanim wyszli. Hrabia jednak patrzył tylko na szarego Lisa.

Uśmiechnął się.


 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.
1
(+1|-0)
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Rozdział III cz.1
Wysłano: 23.06.2014 1:56
Wilk
Anthro
W najbliższych dniach reszta, a na koniec rozdziału będzie coś, co od dawna chciałem opublikować ;]

Przyjemnej lektury ;)

1
(+1|-0)
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Rozdział III cz.1
Wysłano: 23.06.2014 13:37
Owczarek australijski
Anthro
Warto było trochę poczekać, bo poprawki tekstu dużo dały ;-)k

1
(+1|-0)
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Rozdział III cz.1
Wysłano: 24.06.2014 8:15
husky / wilk
Anthro
Wszystko pięknie, wszystko cacy :-Dk

Ale dlaczego tylko jedna część? :-(k

0
(+0|-0)
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Rozdział III cz.1
Wysłano: 24.06.2014 11:39
Wilk
Anthro
Żebym mógł dziś wrzucić następną ;)