Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział III cz.2 (+18 M/F)  
Autor: trajt
Opublikowano: 2014/9/28
Przeczytano: 1737 raz(y)
Rozmiar 22.72 KB
4

(+4|-0)
 
Późna noc. Zegarek wskazuje 22:38. Pora na rozrywkę kosztem frajerów. Nie dziś. Kiedy indziej pooglądam nocne polowania idiotów. Pora zażyć morfinę. Dwu dniowy głód nareszcie się skończy. Nabiorę trochę sił. Jutro pójdę na dalsze polowanie. He, he, jasne...

Z wiszącej na krześle marynarki wyjmuję morfinę. Wracając od Blake natkałem się na Morrisa. Czekał niedaleko baru Blake. Podejrzane. Czekał po kiepskim dochodzeniu. Nadal mu nie ufam. Ale umowę dotrzymał. Uczciwy choć raz. Szybko wytrzasnął towar. Wręczył go z całusem. To mówi samo za siebie. Pięści same się zacisnęły. Zapłatę zostawiłem na przyszłość. Byłem zbyt zmęczony i zbyt pijany, by dać mu lekcję pokory.

Sprawdzam ilość. Dziewięć porcji. Dzielę je na osiemnaście. Puste buteleczki stoją przygotowane na stoliku. Równo, nierówno, będzie starczyć na dłużej. Oszczędzam. Jak się postaram, dożyję 50-tki. Pewnie i 60-tki. Zobaczę. Nie zamierzam zostawić White samej. Grzech śmiertelny pozostawić miłość. 33 na karku, a wyglądam na 45. Nieźle, co? Jedna z cech nabywcy lewego towaru. Handlarze z Bunker Hill umieją każdemu wciskać śmieci.

I weteranom zdarzają się owe ,,nabytki”.

Raz wziąłem naraz dwie igły ,,gorącego kopa”. Strychnina, ewentualnie inna trutka, sprzedawana jako zwykły towar. Podawana w celu pozbycia się kapusiów i natarczywych klientów. (Dobry sposób na karaluchy). Po dwóch dniach przepełnionych obowiązkowymi dreszczami i bólami poczułem się wyróżniony. ,,Gorącego kopa” przeżyło niewielu. Straciliśmy parę ładnych lat. Fizycznie. Wyłącznie to. Mała strata.

Nie jestem ćpunem z Centralnego. Brudasy z dobrych domów o zmarnowanej przyszłości. Inna sprawa z korzystaniem z jednej igły. Po każdym użyciu czyszczę ją spirytusem i denaturatem. Zaćpani młokosi dla szpanu i respektu zażywają towar tą samą i nie oczyszczoną igłą setki razy. Tysiące razy. O jedno ukłucie za dużo. Szpanują i umierają w marnej chwale, zdobywając respekt mniej ,,odważnych”. Gówniarzeria bez polotu. Ci dwaj małoletni, z którymi zabawiał się Morris, ćpa. Bez dwóch zdań. Trudno byłoby im przeżyć w tanich dziurach. Dupa za szmal, działka za szmal, wzlot za szmal. Wszystko na sprzedaż. Poza życiem i cierpieniem. Od niepamiętnych czasów. Takie jest to miasto.

Igłę i cały sprzęt trzymam u White. Policja za często odwiedza moją dzielnicę. Nie tyle ona jest powodem. Sąsiedzi często przyłazili (ciągle przyłażą) z prośbą o drobne. Na drobne zachcianki. Raz któryś wyłamał zamek. (Łeb rozwalę, gdy znajdę gnoja). Niewiele ukradł – zapasowy płaszcz i fajki. Dobrze być biednym. Mało stracisz, ale uważać trzeba. Kapuś doniesie komuś z agencji czy policji i odwyk w wariatkowie na Walker Island murowany. Niemiła perspektywa. Pokój obity poduszkami i kaftan bezpieczeństwa na dzień dobry. Potem będzie gorzej. Banda odzianych w kitle ocalałych nazistów z krzywizną na gębie będzie tłumaczyć, że pomagają. Naszprycują ,,lekiem” - tanią odmianą haszyszu – i przywiążą paskami do łózka. - To dla pańskiego dobra – powiedzą gapiąc się na twoje męczarnie zza grubych szkieł, zachwyceni nowym okazem.

I jak tu wierzyć w nieomylność prawa?

Siedzę ubrany na łóżku. Spodnie nie zdjęte, koszula nie zdjęta, skarpetki, niewyprane, niezdjęte. Czuję przez nie miękkość dywanowej wykładziny. Przyjemne. Dzisiejszej nocy odpuszczam sobie seks. Chciałbym w to wierzyć. W tej kwestii mam słabą wiarę. Zdarza się. Nie inaczej.

Chciałbym porozmawiać z White o dziecku. Muszę. Poważane rozmowy wymagajś skupienia. Dlatego zażywam morfiny. Uspokaja i daje wytchnienie. Natychmiastowe. Za drogie. A utrzymanie dziecka? Kosztuje o wiele więcej. Ale dziecko to taka iskierka nadziei na lepsze jutro. Opiekujesz się nim, bawisz je, chronisz. Odpowiadasz za nie. Tyle że jaki byłby ze mnie ojciec? Kiepski. Jedyny dyplom to dokument ukończenia podstawówki. Z drugiej strony moja kochana zebra we mnie wierzy.

Moja iskierka dzisiejszych dni.

Z łazienki dobiega jej głos. Skończyła brać prysznic.
- Widziałeś się z Blake? Rozmawiałeś z nią o włoskim komplecie?
Opowiadam, że siostra nie odda..
- Nie szkodzi – mówi White.- Mam coś lepszego.
Wychodzi goła. No prawie. Kto nazwie ubraniem prześwitujący szlafrok, pod którym wszystko widać jak na dłoni?
- Jak ci się podoba?- Obraca się na kopytkach.- Przyszedł pocztą dzisiaj po południu. Ciocia ma dobre oko.

Miła ta ciotka. Posiada w San Fernando hurtownie odzieży i czasem przysyła siostrzenicom fajne materiały z nadwyżek – bieliznę, pończoszki, bikini, wdzianka. Obie mają tego pełno. Co zrobić z tyloma fatałaszkami? Większość garderoby oddają koleżankom. Szykowniejszą część zostawiają sobie.

Korzystam na tym.
- Proszę, obróć się jeszcze raz.

Obracając się, White odwiązuje sznurek. Opadające coraz niżej fałdki materiału krążą wokół niej. Widzę każdy detal i kontur zebry. Każdy kształt. Każdy pasek na tym ciele. Czarne promyczki białego słoneczka, gwiazdy fortuny. Tak wygląda piękno. Naturalnie i słodko. Prawdziwy cud stworzenia. Rację prawił jeden polski ksiądz ze Świętego Jana mówiąc:,, Szanujmy boże dzieło stworzenia, albowiem jest ono wyrazem jego potęgi i mocy”.

Jedyny raz w życiu byłem w kościele. Jeden raz. Natychmiast stałem się wierzący. Nie żartuję. Prosiłem Boga o wieczną młodość dla mojej zebry. Niech zachowa tą delikatność i powab. Niech zachowa tą słodycz. Nieśmiertelne piękno. O nic więcej się nie modliłem.

Były i inne prośby. O mniejsze i większe cuda. O wygraną na wyścigach, o szybkie zniknięcie kaca... O byle co. Czasem opłaca się modlić. Bóg nastawi ucho i zrobi swoje.

Jeden cud właśnie się zdarza. Compadre staje sam z siebie. Powstaje do walki. He, he, robi się za duży. Zobaczymy jak ta noc potoczy się dalej. Trzeba wierzyć, że jednego dnia, po wielu godzinach zmarnowanych na klęski, przyjdzie jedna godzina szczęścia. Się wierzy, się modli, się czeka. Czary-mary i coś miłego przychodzi. Czasami.

Porównanie White z Blake wychodzi na korzyść obydwu. Obie są bliźniaczkami. Nogi, biodra, talia, brzuch, piersi, ramiona, szyja, głowa. Prócz namaszczenia ciała, wszystkie rozmiary takie same. Chcąc sprawdzić mą słuszność, nie muszę być zwyrolem i śmigać pod okno Blake. Co bym zobaczył? Pokolorowaną White baraszkującą z jaguarzycą. Jaguarzyca? Pamiętam, że kotka... ale jaka? A imię? Amelia?...Florence! Ma się tę pamięć do nazw. Patrząc na obydwie nie byłoby potrzeby poznania imion.

White siada na pościeli i pomaga mi w zażyciu. Lepiej by brało jedno. Mniejszy koszt utrzymania i zamartwiasz się wyłącznie jedną osobą. Użalanie się nad sobą to ciężar.. Mój główny problem to ja sam. Ciekaw jestem, czy kogoś rozśmieszy ten dowcip?

Zaciska pasek na moim ramieniu.
- Nie za mocno?
- Wystarczy – mówię.- Podaj strzykawkę.

Podaje. Stukam w igłę. Zaciskam pięść i szukam żyły. Jest. Wbijam igłę.... Mhmm-m-m... Trafiłem...Ymmmm..... Idzie... i ciągły ból... Powoli... Za każdym razem tak jest. Powoli... Po tylu nakłuciach boli. Dobra. Wstrzykuję pomału. Aaa-a-a...

- Boli?- White masuje mi kark.
- Jak diabli.
- Mogę ci ulżyć.
Mija kawał czasu. Nie wiem ile... Głowa nabiera ciężaru... Sił mi starczy na pytanie.
- Pomożesz?

Schodzi z łóżka. Popatrzyłbym na nią, gdyby nie... Kuuuurde... Opadam na poduszkę. Zaczyna działać... Serce bije pomału. Spokojnie. Spokojnie. Luzik, brachu.... Wyluzuj się... Jesteś w Raju. Rajski Ogród pełen ciepła... We łbie mi wiruje... jak jasna cholera. Serce... nabiera większej mocy. Krew wściekle bije o ściany komory... Wali falami... Chce mnie rozszarpać od środka... Nie przestaje... Mięśnie palców łamią się... i... wykrzywiają... Zaczynam ostro opadać z sił.... Spadam... na same dno... nie wiadomo czego... W suficie widzę czarną dziurę...Czuję nagły gorąc. Uff.... Za szybko...

Poproszę White o włączenie wiatraka.... Ten gorąc mnie dobije. Podnoszę wzrok... i doznaję szoku... Dwie White?... Identyczne... Kropka w kropkę. Mam zwidy?... Obydwie takie same. Obie stają przede mną... Uśmiechają się...

Cudowne rozmnożenie boskiego stworzenia?... Niech się boże dary... nie marnują... Chodźcie... moje miłe...

Klękają... Rozsuwają mi nogi i rozpinają guzik. Z morfiną czy bez... mogę przeżyć cudowne chwile. Cóż, Compadre... pora ponownie ruszać na odsiecz damom. He, he. Obyś miał dość sił na nadchodzącą walkę. Bądź dzielny... Jesteś płomieniem... trzymanym na nagłe zwroty.

Nie poprzestają na guziku... Pomagają ściągnąć spodnie, potem gacie. Morfina robi ze mnie słabiaka. Twardziel zdany na łaskę kobiet. Nieźle.

- Mała...
Przykładają palce do koniuszka mego pyska.
- Ciii, Hech, zaraz otrzymasz fachową pomoc.

O cholera... Za momencik umrę ze szczęścia... He, he, he... Może już umieram... Opadam na poduszkę. W głowie mi szumi. Nie przestaje wirować. Puls przyspiesza. Obraz się rozmywa. Tracę słuch. Nie teraz. Błaga-a-a-a.... White ostro.... U-u-u-u... smakuje... Mhm... Jej język... czyni cuda. Kocham ją... jeszcze bardziej... I nie muszę... A-a-a-a-a... tego widzieć. Muszę-ę... Yy... Muszę to czuć... Tylko czuć... tą miłość... Jakbym dochodził... I nic?... Co jest?! Te gówno musiało... wpłynąć na moją erekcje. Morris...chuju...zapłacisz... mi za to!

Ale gorąc... Krople potu... spływają czołem i spadają z czubków włosów... Unoszę głowę... Jest mi trudno... Waży z tonę!... Ze wzrokiem... równie kiepsko... Widzę... mglisty zarys... zebry. Skupiam się... Mgiełka... nabiera kształtów. Talia... piersi, ramiona... głowa, twarz... Jedna, jedyna cudowna White, w obronie której... zajebie... Nabieram powietrza … do krzyku.

- Słyszycie, zwyrole i zboczeńcy?! ... Zabiję... was... wszystkich...

Z krzykiem przybywa nagły przebłysk trzeźwości. Wezwałem ją.

- Spróbujemy inaczej, zgoda? – Słyszę propozycję White.- Nie wiedziałam, że tak zareagujesz.
Rzucam okiem na jej kolejny ruch, na który przyzwoliłem milczeniem. Dosiada mnie. Przy cieple jej ciała jestem zimnym trupem. Jestem nikim. Nie istnieje... mój ogień... zgasł... lecz przybył nowy płomień...

Po prysznicu staje się... cudownym stworzeniem... Ma gładkie futerko... Mięciutkie... Żałuję, że... nie kąpaliśmy się razem. Uhm... Kiedyś kochaliśmy się... w ten sposób... W hotelowej łazience. 40 dolców za namiętność... ale czego... się nie robi... dla miłości w Walentynki... Teraz mam... Umm... za darmo. Pieści piersi, gdy głaskam czarno-białe nogi...

Jezu Przenajświętszy!... To objawienie! Bogini wiecznej rozkoszy przyszła do mnie! Teraz... się postaraj, brachu! Skup siły! Bądź delikatny. O te piękno należy dbać. Nie wolno tego niszczyć... To twoja iskierka nadziei.

Schyla się i wymienia ze mną pocałunek. Głęboki i z języczkiem... Mmm... Wewnętrzny seks... Wtedy oplatam ją rękami... Niech mają zajęcie.... Ręce White dotykają moją głową. Masują Palce, dłonie, ręce... cuda natury.

- Może być?
- Jeszcze jak – odpowiadam. Zamykam oczy.
Palcem rysuje kółka na moim torsie.
- To dobrze, bo zabawa dopiero się zaczyna.

Tracę przytomność. Albo tak mi się zdaje... Jeszcze czuję perfumy White... White… White… milutka jesteś. Opiera ręce o moje barki. Przyjemny ciężar. Słodki.
Żebyśmy…. tak zostali… na zawsze…

***
Kiedy wstaję, świeci pełnia. Jasna tarcza księżyca wisi nad Miastem. Ten srebrny pysk czuje się podobnie jak ja. Jest zwiedzony. Ulice wypełnia głucha cisza przeplatająca się z mgłą. Nikogo. Ani patroli, ani cwanych piskląt, ani przypadkowych, łażących nie wiadomo po co i nie wiadomo dokąd. Sam zwierz zniknął. Poczekajcie na mnie. Za dzień, dwa, może trzy umówię się z nocą pod okiem księżyca.

Serce bije wolno, za to w głowie ciągle wiruje. Resztki tego gówna dalej krążą w mojej. Mój organizm dosyć się nadźwiga w następnym tygodniu. Da radę. Musi.

Z tego, co wyrabiałem z White, niewiele pamiętam. Cokolwiek z nią wyprawiałem, jestem po tym zmachany. Ciężka harówka. Jakbym wracał po wielu latach ciężkich robót. Nigdy dotąd nie czułem takiego sflaczenia w kroku. Compadre przypomina zużytą wąż ogrodowy. Parę razy stukam go palcem. Próba ponudzenia czy też reanimacji. Jak zwał tak zwał. No, stary, wstaniesz? Zmęczyłeś się? No dawaj! Tyle bitew wygrałeś! Morris! Dałeś podróbkę! Świństwo! Jak przyjdziesz, przypierdolę tobie. Nie żartuję. Teraz dopiero tracę zmysły! Taki moment i nawet nie brałem w nim świadomie udziału! Wszystko przez szopa!

White śpi. Jest równie zmęczona po wysiłku. Co z nią wyrabiałem? Opuszczona, zmęczona, ale szczęśliwa. Widać, że śpiąc delektuje dalej. Uśmiechnięta macha nieświadomie ogonkiem w powietrzu. Lata jak miotełka. Ogony lisic albo kić tak nie czaruję. Ale to moja opinia. Na wpół sennym wzrokiem spoglądam na te bielusieńkie krągłości w czarnych pasach. Czemu ich nie obejmuję? Wstydliwy jestem?

Użalam się nad sobą, choć istnieje ważniejszy powodów do tego. Odstawiliśmy na bok rozmowę o dziecku. ,,Nigdy nie zażywać morfiny przed rozmową z White ani przed seksem, inaczej traci się główny wątek” – zapisałem w głowie.

Siedzę przy oknie. Palę papierosa. Grzeszę. Wybacz, White.

***

Ładny początek dnia. Wstając już czułem satysfakcję odegrania się na szopie. Nie tylko z tego. White leży z odsłoniętymi piersiami. Widok nie z tego świata. Ręce trzyma pod poduszką, a linia kołdry dosięga pępka zebry. O, za taki widok zabiłbym. Także Śmierć. ,,Nikt mi go nie odbierze” - obiecuję solennie.

Sięgam dłonią tych pięknotek .Zdobywam oba szczyty. Miękkie i słodkie. Z piersi przechodzę niżej. Masuję brzuszek. Delikatnie. Czuję to. Śpiąc uśmiecha się. Krótki powrót na piersi. Wyczuwam bicie jej serca. I z powrotem na brzuszek. Gdy na nim jestem, udaję, że czuję kopniaki dziecka. Fajnie byłoby zostać ojcem. Tylko w marzeniach. Ironia. Z brzuszka coraz niżej. Nie wypada zwlekać. Grać musi potoczyć się dalej. Postępuję inaczej. Zabieram rękę. Kończę grę.

W nocy za bardzo poszaleliśmy. Przesadziłem. Dam jej odpocząć. Zobaczymy, czy coś z tego wynikło. Byle coś dobrego.

***

Morris przychodzi punktualnie ze swoim nieśmiertelnym uśmiechem. Ma go zawsze jak przynosi i dobre wieści i złe.

- Treserka nie żyje – mówi.- Znaleźli ją rozerwaną od pasa w górę niedaleko centrum. Znowu robota zwierza. Twarz obdarta do gołej kości. Nikt nic nie widział. Nikt nic nie wie.

Że nie traci humoru, gdy to opowiada. Chore.

Opróżniam szkło.
- Szukacie już komu by tu przypisać winę?
- Czemu tak myślisz?
- Bo takie jest tutaj życie. Wykorzystujesz ich albo oni wykorzystują ciebie. Prosty rachunek.- Unoszę pustą szklankę. Proszę o dolewkę. Muszę nabrać sił przed daniem łomotu. Barman nalewa do wcześniej przygotowanych szklanek. Jedną z nich podaje mnie.- To sprawa idzie nowym torem?
- Coś ty. Wciąż idziemy starym Z pewną różnicą. Dają cztery miliony. Widziałeś kiedy taką forsę?
- W filmach.

Szop wyjmuje grzebień i przeczesuje włosy. Robi to z nadzwyczaj kobiecym wdziękiem. Pedał. Szykuje się na następną niemożliwą randkę z przeznaczeniem o znanym mi imieniu.

- Nie ma dziś Terence’a?- Zasmucony rozgląda się wokoło. Byle jaki grymas udręki nie przesłania jego szpetnego humoru.
- Po co on ci do szczęścia? Masz na głowie inne interesy.
Chichra się.
- Oj, widzę, że nie masz się czym na razie smucić.– Kładzie łokcie na blacie, wpatrując się we mnie.- No cóż, zostałeś sam w towarzystwie tylu…
- Nie mów, jak mam postępować. U Blake zachowywałem się kulturalnie. Lesby czy nie lesby, to przecież kobiety. Wypiliśmy sobie i pogadaliśmy na ogólny temat.
- I jak poszło?
- Treserka powiedziała, że zwierzowi udało się samemu otworzyć kłódkę. Mówiła, że jest dosyć inteligentny i zwinny. To bardzo utrudni wam polowanie.
- Nie było niczego więcej?- pyta.
,,Trzeba było samemu zostać, myślę. Jak nie umiesz zachowywać się wśród kobiet, nie dziw się, że potem ci natłukę”.
- Wspomniała o kupnie tego zwierza – mówię.-Właściciel cyrku nabył go od jakiegoś dziwnego typa w Europie. Nie podała ceny.
- Masz coś jeszcze dla mnie, Hech?

Pod byle pretekstem kończę rozmowę i wyciągam go na zewnątrz mówiąc: ,,Taką jedną, małą rzecz do omówienia”. Kłamię. Co robić. Robienie komuś kłopotów to moja specjalność. A robienie kłopotów Morrisowi to czysta przyjemność.

Idziemy w stronę wyjścia, gdy drogę zagradza szarawy wilk. Nie taki szarawy. Widać, że przyjezdny gość z innej dzielnicy. Jego łachy, elegancko uszyte granatowe spodnie i marynarka w pomarańczowe pasy, nie wyglądają na tutejsze. Za czyste i nie szemrane. Niedługo sam wybiorę się do pralni. Dzięki, wilku, za przypomnienie.

Inaczej z jego mordą. Wstrętnie pospolita. Swojska. Do pewnej granicy. Żująca pod szarym kapeluszem, który zasłania oczy, wykałaczkę. Pod nosem widoczne prostopadłe rozcięcie. Na mój gust kiepsko zszyte. Strupki wyglądają na świeże. Skutki szukania pomocy u tanich lekarzy. Z czymś takim nie pokazywałbym się na ulicy. Straszyć przechodniów samym widokiem to już wykroczenie.

- Pogadamy?- kładzie dłoń na moim barku. Mocny uścisk. Odpowiedni do głosu.
- Zły adres, kolego. Szop ma większy asortyment.
- Ja w poważniejszej sprawie. Chodzi o wyścigi.
- O, to można pogadać.

Zostawiam Morrisa samego i idę za nim zza róg. Sprawdzam, czy agent nie polazł. Tylko jego brakuje do trójkącika. Został na miejscu.

- Czego chcesz?

Wilk unosi wzrok. Kolorowy zez. Prawe oko jest niebieskie, lewe brązowe. Oba wydaja się zatopione w zmęczeniu. Pozbawione krwi zimne ogniki.

- Wisisz panu Zimmermanowi 500 $ za ostatnią przegraną.

Co, facet, pieprzysz? Jakie 500$? Ojojoj, znowu pomylili czyjeś nazwisko z moim. Często się zdarza. W książce telefonicznej Miasta pod moim nazwiskiem znajdzie się 98 zwierzaków. Nieznanych mi ,,krewniaków”. Poczta często się myli z tego powodu. Nie patrzą na imię, ba, także na adres, i pod moje drzwi przychodzą listy na Johna Hechixosa. Zaproszenia na wesela, bale i rauty. Nie skorzystam. Kto wie... nazwisko czasem przeszkadza. Bym poszedł, bym popił szampana, bym narozrabiał, a niewinny pędrak by dostał wyrok. Robienie komuś kłopotów to moja specjalność. A robienie kłopotów nieznajomemu o twoim nazwisku to czysty grzech. Jakbyś wiązał pętle na własnej szyi. Żal.

Teraz wracam do rzeczywistości. Niemiły powrót.

- Jakiemu Zimmermanowi? Jakie 500$? Przegrałem jedną stówkę.-Unoszę kciuk.- Jedną. Tylko tyle.
- Kolego, 500 $ dla pana Zimmermana albo...
- …odetniecie kutasa? Za 500 $ będziesz mnie rozkrajać? Za marne 500 $? Więcej zarabiałem w rzeźni robiąc tasakiem 4 godziny.

Wypluwa wykałaczkę, która ląduje w kałuży, i wyciąga nóż sprężynowy. Włoski, z ładnie wykończonym drewnianym uchwytem. Ostrze wyskakuje w mgnieniu oka. Za ostro pogrywasz, kolego.

- Nie próbuj zadzierać z nieznajomym.
- Pomalutku – wilk czyści ostrzem pazur.- Jeśli dłużnik nie ma pieniędzy, odbieram co tydzień rekompensatę Zaczniemy od ogona, uszu, noska. Twój ptaszek doczeka końca.
- Miło słyszeć.
- I miło patrzeć na swój koniec – dopowiada.- Mam w zwyczaju ,,usypiać” przed zakończeniem dłużnika, czyli na początku przebijam jego serce, a dopiero potem kastruję. Panu Zimmermanowi to się nie podoba. Zazwyczaj dłużnik ma cierpieć, tłumaczy. Ja uważam, że musi odejść z resztką godności. Zasypia świadomy, że przechodzi na tamten świat w pełni sprawny w jednym miejscu.
- Miło słyszeć.

Wilk chowa ostrze. Cieszyć się?

- To jak będzie? Masz pieniądze?
- A czy wyglądam na takiego?
- Nigdy nic nie wiadomo. W tym mieście żyje wiele przeróżnych ogonów.- Odwrócił się.- Dzisiaj ci daruję, ale jutro masz już mieć forsę. Do zobaczenia.

Do zobaczenia? To nie zabrzmiało jak pożegnanie. Zaczynam się bać. Naprawdę. Słyszałem o klątwach, przekleństwach, ale przepowiednia o nadejściu złych czasów to nowość. Ostrzeżenie o stracie w kolejności tego i tamtego pobudziłaby do działania. Ale nie mnie. Chce mi się śmiać. Nie czas i nie miejsce.

Wracam do Morrisa. Stęsknił się, bo na mój widok przybrał minę kogoś spragnionego czyjegoś widoku. Patrzy maślanymi oczami, pragnąc mnie udobruchać. Błagam, przestań.
- I jak towar?- pyta.

Odpowiedź mam gotową. Uderzam go znienacka w twarz, biorę za kark i przyciskam do ściany. Wydaje się zachwycony tą torturą. Oj, będziesz miał, co potem wspominać. Będziesz potem wspominać, że żałowałeś naszego spotkania
- Dałeś mi lewy towar – warczę.- Gorący kop albo inne gówno. Prawie umarłem i to w jakiej chwili.
- Hech, bądź kolegą. Jesteśmy przyjaciółmi...
Na drugiej ścianie przyciskam go mocniej. Niech ma nauczkę.
- ,,Przyjaciółmi” nazywaj tych, którym lubisz kisić ogórka. Z nimi zabawiaj się takimi używkami!
- Kiepski…
Rzucam nim o ziemię. Pysk Morrisa ląduje tam, gdzie jego miejsce. W kałuży.
- Lubisz takie.- Kopniakiem wybijam go z niej jak zawodowy futbolista- A to od Blake. Nie obraża się kogoś u znajomego.

Odchodzę do baru. Jestem na chodniku, gdy słyszę jego głos. Przeplata się z jego szaleńczym śmiechem.

- Aresztowali tą twoją lesbe, Blake. Aresztowali ją, bo jest podejrzana o zabójstwo tej lesbijskiej treserki, z którą gadałeś wczoraj. Zabawne, co?

Odchodzę bez słowa.
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.
0
(+0|-0)
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział III cz.2 (+18 M/F)
Wysłano: 29.09.2014 21:18
Efekt romansu wilka i lisicy
Anthro
no i już poprawa w opisach scen seksu
jeszcze jakbyś zrezygnował z tych trzech kropek co chwila. a wiem że to po to aby pokazać intensywność sceny ale zbyt częste używanie tego trochę kole w oczy

masz plusa za poprawę i to widoczną :D