Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział IV cz.3 (+18)  
Autor: trajt
Opublikowano: 2014/11/9
Przeczytano: 1426 raz(y)
Rozmiar 15.08 KB
1

(+1|-0)
 
Blake wraca z wysoko uniesionym czołem. Dumnie stawia krok. Ja idę obok z rękami w kieszeni. Przypominam ulicznego cwaniaka. Patrzcie, drodzy państwo, oto idzie szuler dnia, kłamca miesiąca. Oszust roku. Wieczysty suczy syn. Kości do gry trzymam w kieszeni, koszulę wypcham asami. W ciągu dwóch dni załatwiłem dwóch cwaniaczków. Tymczasowy skutek to spokój. Dzisiaj tego nie czuję.

Dziwny ten nasz triumf. Kulawy. Niepewny. Po powrocie do pokoju przesłuchań zastaliśmy pozostawiony widok. Kolorowa zebra ze skutymi rękami kopała szopa. Krzyczeli. Klęli na siebie. Pozostawiony na straży Wally nie ruszał się z miejsca. Podpierał ściany i wysłuchiwał kłótni. Spodziewałem się najgorszego. Miałem słuszność. Za pobicie agenta CO jest niemała kara. Jaszczur coś kombinuje, skoro bezczynnie czekał.

Wściekły byk wkroczył w samą porę. Byczkowski rozdzielił walczących. Przeprosił Blake i zgnoił Morrisa. Trochę wyszedł ponad kompetencje. Policjant nie ma prawa wytykać niekompetencji agentowi CO. Nieważny stopień – sierżant, kapitan, komisarz. Masz trząść portkami przed Agencją. Tego zrządzają i burmistrz i prasa. Sama Agencja.

A tu proszę...kobieta, i lesbijka, pokazuje, że ma wiele ikry. Oby tego nie wykorzystali. Wymuszenia to chleb powszechny. Weźmiesz durny pyłek kłamstw, znajdziesz jego autora i, korzystając z okazji, zarobisz na niszczeniu komuś prostej układanki.

- Trochę przesadziłaś – mówię.- Morris'owi mogłaś dać bęcki kiedy indziej wraz z Florance. Kiedy nie będzie się tego spodziewał.
- Nie kłam. Pamiętam, co powiedziałeś jak weszłaś. Sam masz ochotę mu przyłożyć.
- Już to zrobiłem. Wczoraj rano. Pysk w ścianę, potem łeb w kałuże i dosadny kopniak.
Pomijam, że był uszczęśliwiony tą grą. Wolę unikać takich obleśniej historii.
- Miło to słyszeć. Gdzie jest White?
- Z Florance. Gdy nas wezwali, nie chciała pójść. Bałem się ją zostawić w takim stanie. Wiadomość o twoim aresztowaniu...
- Czy ktoś nas śledzi?-pyta Blake.
Odwracam głowę. Pusty korytarz.
- Jak na razie to nie.
- Dobrze.– Przystaje.- Chcesz wiedzieć, czego nie widzieli gliniarze i agenci?
- Zgaduję, że za pytaniem stoi zwierz.
- Jasne – odpowiada Blake. - Zaraz po zabiciu treserki spotkałam go.
- Ze względu na naszą przyjaźń nie uznam ciebie za wariatki. Mów w czym rzecz.
- Właśnie ci mówię – syczy.- Ten zwierz gada. Rozmawiałam z nim. Byłam bliska śmierci, ale nie zwariowałam.
- W całym tym...

Nagle Blake przykleja się do mnie i całuje. Z języczkiem... Kto by się spodziewał... Kurde... Robi to lepiej niż White... U-u-u-u-u... Gorący pocałunek zdrady? Naprawdę zaczynam zazdrościć Florance. Miej się na baczności, stary... Masz dziewczynę. Jej siostrę. Tym gorzej...

Poznaję przyczynę nagłej namiętności Blake. Obok przechodzi dwóch policjantów. Zawieszone na pasku kajdanki uderzają o spodnie.

- Ty, to nie ta lesba, co ją przesłuchiwali – pyta łasic.
- Może – mówi ocelot.-A kto to wie. Dziwka każdemu odda się tanio.
Łasic chichra się. Blake chętnie postąpiłaby z nim jak z Morrisem. Nie muszę czytać w myślach. Takie obelgi dodają każdemu więcej sił. Na spuszczenie łomotu.
- Nie mów o tym Florance, okay?
- Zamilknę, jak ty nie powiesz White.

I to nazywam uczciwą umową.

Blake dopowiada resztę. Po moim wyjściu wyszła treserka. Zauważyła, że nosorożyca zostawiła portfel. Poszła za nią.

- Wyszłam z zaułka i...
- ...spostrzegłaś, że z treserki zostały resztki – dopowiadam.
- Jakie resztki? Same kości i strzępy ubrań. A nad nimi stał zwierz. Było pod wieczór, lampy migotały, ale dość dobrze widziałam.
- To jak wyglądał?
- Strasznie wysoki. I blady. Żadnego owłosienia. Stał do mnie plecami, ale zaraz się odwrócił. Spojrzał czerwonymi ślepiami. Pamiętam to dokładnie. Przypominały czerwone kropelki krwi zawieszone w powietrzu. I te zęby.- Drży.- W ciemności wydawały się leżącym i ociekający krwią pół księżycem.
- Krzyczałaś?
- Nie dałam rady. Znasz te uczucie, gdy nie możesz wykrztusić z siebie żadnego krzyku?
- Coś takiego przeżyłem. Dawno… Lepiej mów dalej.
- To tyle. Uśmiechnął się w moją stronę i powiedział: ,,Ciebie sobie odpuszczę. Na razie”. Śmiejac się, wskoczył na dach najbliższego domu. Żebyś widział jaki skok wykonał. Nie wiem czym był, ale pewna jestem, że to coś, ten zwierz, jeszcze namiesza.

Niczego nowego i niczego więcej się nie dowiaduję. W moim fachu tak bywa.

Jakoś trzeba przez to przejść. Policja, agenci CO, szaraczki, oszuści, naciągacze, obciągacze stanowią zagrożenie. Nie przejdziesz drogi prosto, idąc przed siebie. Głupszy z brzegu palant ci wyskoczy i zacznie krzyczeć, żebyś wypierniczał stąd daleko, daleko. Omijanie takich szerokim łukiem niewiele pomoże. Sami przychodzą. W nietrzeźwym stanie zaciągnąłeś u nich dług. Nie wiesz kiedy, nie wiesz jak, nie wiesz dlaczego. Oni znają odpowiedz na każde z 3 pytań.

Wchodząc na główny korytarz napotykamy grupkę żydowskich spekulantów. No dobra, po części żydowskich. Pejsowate lwy w ciemnych strojach trzymają się razem kłócąc się pomiędzy swymi. Nawzajem targają się za brody i wykrzykują epitety pod sąsiada. Braterska więź, nie ma co. Okienko informacyjne okupują głównie kitajce z japońskiej kolonii i zamieszkujący południowi dzielnice Metysi. Żywa krew Miasta przychodzi się upadlać. I to przed kim? Żywymi Judaszami, tyle że 30 srebrników to dla nich za mało. Pozostaje jeden uczciwy Byczkowski. Szkoda byka na taki burdel.

Dalej idziemy otuleni tym smrodem. Jezu… dłużej tego nie zniosę!

***

Przyjście Blake wprawiło White w histerię. Płacząc rzuciła się siostrze na szyję i przytuliła. Nieogarnięci z poczekalni spojrzeli na nie z zainteresowaniem.

- Liczyłeś na taki obrót sprawy?- spytała Florance.
- Nie całkiem. Liczyłem na porażkę. Jesteś prawniczką, więc wiesz, z kim się użerałem.
Jaguarzyca pocałowała mnie. ,,O cholera, pomyślałem, chyba dzisiaj nikt nie jest trzeźwy”.
- Ty chyba nie....
- Nie licz na więcej. Jesteś porządnym kojotem i dlatego dostałeś takie podziękowania.

Tyle dobrego zdziałałem na komisariacie. Mam w sercu trochę dobroci. Starczy akurat na rozmowę… Sam nie wiem. Poważne rozmowy wymagają sił i odwagi. Poświęcenia. A gdzie je znajdę? Dzisiejszego dnia będzie o to trudno. Po powrocie oboje jesteśmy skołatani. I to mocno. Straciliśmy mnóstwo czasu. Wszystko przez paragrafy i odgrywaniem ważniaka. Nadgryźli nas. White kiepsko wygląda. Aresztowanie kogoś bliskiego każdemu wywraca dzień. Życie też. Wymaga czasu oraz pomocy brukowców.

Jeśli nawet puścili Blake, znaczy, puścili obydwoje nas, naszą trójkę, ewentualnie czwórkę, w domyśle. Puszczą za nami suki, radiowozy. Patrole i uliczni zwiadowcy wyjdą w miasto. Na następne dni i noce zgarnęli role naszych cieni. Będą węszyć, będą truć. Będą płacić łasym grubymi plikami, aby mieć wszędzie oczy i uszy otwarte.

Stróże prawa, gdzie was nie się? Szukajcie gdzie indziej. Szukajcie, a znajdziecie.
White siada na łóżku. Przykucam i biorę jej dłonie. Cieplejsze od moich. Delikatniejsze. Żebyśmy umarli tego samego dnia.

- Pogadamy o dziecku?-pytam.
Unosi wzrok.
- Sądzisz, że byłabym dobrą matką?
- Pewnie.

Głaszczę jej grzywkę.

- Pamiętam jak to było u nas – mówi.- Ojciec całe dnie w straży nabrzeżnej, mama w biurze, a ja i Blake lataliśmy na ulice i tłukliśmy się z dzieciakami z całej dzielnicy. Czasem ją broniłam, a czasem ona mnie. Jakoś nam to do dzisiaj zostało. Na samą myśl, że coś jej się stało słabnę.
- Bywa.- Odwiązuję krawat.
- A jak u ciebie?
- Samotność. Żadnego brata czy siostry – odpowiadam.- Nie mam nikogo.
- Ale masz mnie.
Wreszcie tego dnia widzę uśmiech White. Natychmiast ląduję w jej objęciach. Mocno wtulam się w te cudne ciało. Miękkie piersi.
- Śmierdzisz, kojocie. Najpierw się umyj.

White nie kłamie. Cuchnę. Futro mam tłuste od potu. Lepiej tego nie wąchać ani dotykać. Niechlubna pamiątka odziedziczona po pradziadku Hieronimie. Aż do śmierci ten 100 latek mył się każdego poranka. I każdego dnia pocił się ponad miarę. Dlatego przepracował do 90 gdzie popadnie. Był posłańcem w 30 firmach, listonoszem w stanowej i raz szukał miejsca w Argentynie. Smród ciągnął za nim wszędzie. Po drodze spłodził dziadka i zostawił żonę. Wrócił do Miasta i tu został. Nie znalazł niczego oprócz śmierci. Prababcia zapłaciła za pogrzeb. Dochowała wierności. Wiem to z opowieści dziadka. Mówiłem, życie lubi zaskakiwać. Czy dobrze, czy źle, zależy punkt widzenia.

,,Do łazienki i brać prysznic, kolego”.

W łazience zdejmuję ciuchy i odkręcam prysznic. Ciepła woda, zimna mi nie służy. Najgorzej, że nie przewidziałem jednego. Zmyję smród posterunku i na powrót założę rzucone w kąt brudy. E, się wymyśli wyjście. Pójdę do pralni. Poszukam po kieszeniach garści drobniaków i znajdę odpowiedni adres. Niektóre pralnie używają proszki z tyloma świństwami, że lepiej chodzić nago.
Dźwięk szlauchu przypomina mi, gdzie najprzyjemniej kochało się z White. Żadne zwykłe ruchanie, że się wyrażę. Czysty romantyzm. (Znam takie słowo). Seks pod prysznicem to fajna odskocznia od rutyny. Fajnie jest wejść pod prysznic ze swoja miłością. Czujesz strumień chłodzący twój niepohamowany ogień. Chciałby wyskoczyć ponad normę, hę. Nic z tego. Jeden żywioł zwalcza drugi.

Lepszego miejsca na miłość nie znajdę.

- Wyjdziemy wieczorem? - pytam.
- Nie mam ochoty.

Nie dziwię się. Współczuję. Dotykam mokrymi dłońmi kafelki. Zimne. Ręcznik zawiązuję wokół bioder.

- Boże, czemu jesteś takim...

Na granicy łazienki i sypialni staję wryty.

White leży z podwiniętą spódniczką na łóżku i wbija w odsłonięte udo igłę. Poznaję czarną zawartość strzykawki. To nie morfina. To zwykły kisiel – najgorszy z możliwie najgorszych towarów – mieszkanka . Dobre 10 lat z okładem unikam tego świństwa. Omijałem handlujących tym śmieciem. Łatwo jest ich rozpoznać. Łażą po mieście w szyku rodzaju sieć i łapią ,,potrzebujących” tanim kazaniem:,, Masz problem, przyjacielu? Mam coś na twoje problemy. Za niedrogą cenę”. Tyle, że ,,potrzebujący” potrzebuje dużej mamony z nie wiadomo skąd, by nabyć ,,lekarstwo”. Najgorsze jest pierwsze zażycie. Zaczyna całą masakrę. Chcesz więcej i więcej. Nie wiesz kiedy przestać.

A teraz White bierze te świństwo na moich oczach.
- Skąd to masz?- pytam ponuro.
Wpatruje się we mnie szklistym spojrzeniem.
- Skąd to, kurwa, masz?
- Kupiłam jakiś czas...
Chwytam ją i podnoszę z łóżka.
- Nie kłam! Wiesz jak kończą ćpuny z Głównego! Skąd masz ten towar?!
- Przepraszam...
- Myślisz, że jak ja biorę to jest zabawa? Widziałaś, ile tracę sił na takie gówno?!
- Hech, przestań...

Coś we mnie pęka. Nie powstrzymuję pięści. Cios prowadzę z wyczuciem,. Na ślepo. White upada bezwładnie na pościel.

Uderzyłem kobietę. Uderzyłem White.

Z góry widzę własnoręcznie dokonany grzech. Powietrze łapię łapczywie. Co ja zrobiłem?! Nie wierzę... Skrzywdziłem zebrę, którą kocham, dzięki której nie traciłem sił... i je odzyskiwałem, gdy znikały... Wszystko przepadło. Myśl spokojnie... Czuję dreszcz na całym ciele. Przechodzi z ogona na głowę. Wcześniej proponowałem jej wyjście na miasto. Musiała zapomnieć o aresztowaniu Black. Spokojnie... O durnocie policji nie wspominając. Teraz zadałem jej większe cierpienie.

Tylko spokojnie...

Ostrożnie potrząsam za głowę.

- White... Mała... przepraszam... Nie chciałem.

Wyczuwam wydech. Przeczuwałem najgorsze. Jeżeli byłoby inaczej, rzuciłbym się z okna. Gdyby to nie skutkowało, mógłbym skoczyć pod samochód. Wyjść prosto na ulicę. Bez ostrzeżenia wyskoczyć komuś na maskę.

Jest inaczej. Na całe krótkie szczęście. Śmierć umie wyczuć, kiedy nie powinna przychodzić. Wiedziała, że to nie jej czas.

Staję tyłem do łózka i wykręcam numer Blake. Odczekuję potrzebny czas.
- Słucham – słyszę.
- Tu Hech. Słuchaj uważnie, bo nie powtórzę. Uderzyłem White.- Przerywam, by stłumić płacz.- Nie wiem... co we mnie wstąpiło. Naprawdę... Jest nieprzytomna i leży na łóżku.
- Co ty wygadujesz, Hech? Co zrobiłeś? Co się tam właściwie dzieje?
- White leży na łóżku. Jest nieprzytomna. Drzwi zamknę, a klucz schowam pod wycieraczkę. Przyjeżdżaj jak najszybciej. Ja się zmywam.
- To ma być żart?- pyta.
- Przyjeżdżaj. Cześć...

Odkładam słuchawkę. Odwracam się do White. Wciąż nieprzytomna.

Nienawidzę siebie! Nienawidzę! Nienawidzę! Nienawidzę! Chciałbym zniknąć! Przestać istnieć! Zgrzeszyłem.

Gdy nabroiłem, babcia mawiała: ,, Christo oddał życie za nasze zbawienie”. Powtarzała te słowa za każdym razem. Była religijna i uczciwa. Za złe zachowanie karała sprawiedliwie. Czasem przesadzała. Czasem.

Kto mnie teraz zbawi?

Wpatrując się w sufit, czekam na cud. No, Boże, czasem ciebie proszę o drobne sprawy.... No, zrób że coś, żebym dalej wierzył. Żebym nie musiał patrzeć sobie w twarz. Napluć sobie. No, przyjdź, pogadamy...

Jak mogłem uderzyć White? Nie ogarniam.

Ubieram się. Rękawem płaszcza ocieram łzy. Jak najszybciej ma mnie tu nie być.
Zamykam mieszkanie. Klucz chowam pod wycieraczką. Ktoś pomyśli, że zostawiając White wychodzę na totalnego chuja. Coś w tym jest. Ale brała najgorszy z możliwych towarów. Chciałem ją chronić. Nie chciałem, by skończyła jak ja. Schodami na samo dno. Klatka schodowa. Kto na podstawie tego mnie osądzi?

Czy dzisiejszy koszmar nigdy się nie skończy?
- Szukasz towarzystwa, kojocie?
Pod drzwiami stoi zielonofutra tygrysica z przystrzyżonym czarnym irokezem. Pali krótkie cygara. Naraz puszcza kółka z dymu i oczko do mnie.
- Zainteresowany?
- Nie dzisiaj.
Zaczynając od góry, odpina guziki zasłaniającego kocie ciało płaszcza. Pod materiałem kryje nagie ciało. Najczystsza forma pokusy. Pewny znak. Stwórca poddaje mnie wyraźnym próbom.
- Na pewno?
Nie odpowiadam. Idę przed siebie. Czeka mnie długa droga do domu.
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.