Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział V cz.I (+18)  
Autor: trajt
Opublikowano: 2014/12/8
Przeczytano: 1296 raz(y)
Rozmiar 19.25 KB
5

(+5|-0)
 
W swojej ciasnej norze spędzam dwa dni. Główne zajęcie to picie. Japońskie piwa i teksańskie wina upijają podobnie. Bez różnicy. Nie czuję kontrastu w smaku. Całe dwa dni w plecy.

Pięknie marnowanie czasu i sił.

Niezapłacone mandaty używam jako podpałkę w piecyku. Inaczej się nimi nie zainteresuję. A piecyk to druciany kosz na śmieci. Mocny i trwały. Dotąd bezużyteczny świetnie pracuje. Ostrożnie wrzucam tam płomyczki. Ładnie się fajczą. Ostatnio dużo palę. Popełniam samobójstwo każdej cząstki siebie. Takie zbiorowe samobójstwo. Dla zabicia smutku palę, dla zabicia wstrętnego smaku tytoniu piję. Nic nie pomaga. Z dwojga żadne nie daje pocieszenia. Ani rusz. Został sznur. Ale w pokoju nie znajdę dogodnego na szyję. Pęknie pod ciężarem. I sufit za słaby.

Jestem nikim.

Wuj twierdził, że mój ojciec jest śmieciem i wychowuje mnie na śmiecia. ,,Zostanie śmieciem, nikim, jak TY, do końca swoich dni” – mówił. Może miał, może i nie miał racji? Wylądował w wariatkowie. O czymś to świadczy, nie?

Kiedy to powiedział... Niedługo po wyniesieniu zwłok dziadka z sypialni. Powiedziano wtedy wiele słów. Te zapamiętałem. Były ostatnimi, jakie nam powiedział.

Sanitariusze mieli trudności z zapakowaniem ciała w koc. Pamiętam dwuosobowe łóżko, rozrzuconą pościel. Pierwsza próba nie wyszła. Ręka nie zamierzała wejść. Zawisła w powietrzu z wygiętymi palcami. Wybrała wolność. Jak dusza. Uwiązali ją sznurem, gdy ojciec z matką przytrzymywali babcię. Wyrywała się. Nie umiała przestać krzyczeć. Dotąd umiała zachowywać spokój w marnych sytuacjach.

- Dlaczego mi to zrobiłeś?! Dlaczego tak wcześnie?! Dlaczego nie mogłeś zaczekać?!– zarzucała nieboszczykowi.- Miałeś im wszystko opowiedzieć! Miałeś im pomagać!

Spaliśmy w trójkę w jednym pokoju. Rodzice zajmowali rozkładane łózka w sąsiednim pokoju. Bieda. W nocy usłyszałem płacz. Nic nadzwyczajnego. W tej dzielnicy słyszałem wiele łez. Te brałem właśnie za takie. Płakała babcia. Chciała go okryć. Myślała, że przysnął i zrzucił koc. Noc była ciepła. Ostatki lata. Dotknęła jego dłoni. Zimna i zaciśnięta. Dłoń nieboszczyka. Wystawała ponad krawędź łóżka.. Pysk nieco otwarty, język cofnięty. Jakby spał... Wołała po imieniu. Żeby wrócił. Żeby przestał żartować. Miewał cięty dowcip. Nie przejmował się całym hasałem wokoło niego. Spał zwyczajnie i cicho. Nie oddychał. Nie chrapał, a umiał budzić każdego.

Wreszcie stary kojot poszedł się wyspać. Pożył te 87 lat. Zasłużył na odpoczynek.

Wyskoczyłem z legowiska. Zapaliłem świeczkę. Babcia stała nad ciałem. Ryczała na całe gardło. Szukałem pulsu. Nasłuchiwałem bicia. Cisza. Płuca nie szumiały. Czoło zimne. Zobaczyłem jego zegarek, bogaty, kupiony świątecznego dnia. Leżał na stoliku i wyraźnie pokazywał 1:30. Wryła mi się głęboko.

Pobiegłem po rodziców. Ledwo powiedziałem: ,,Coś jest z dziadkiem”, już tam byli. Na wpół nadzy i ożywieni. Matka pocieszała babkę, ściskając ją, ojciec szukał pulsu i resztek ciepła. Niepotrzebnie. Nie znalazł.

Potem na stoliku płonęła żałobna świeca. Duża i czerwona. Czuwaliśmy... Matka, ja i babcia. Nie mogła usiedzieć. Krzyczała. Nie umiała tego powstrzymać. Mama nie umiała. Ja milczałem.
W pokoju dziennym ojciec dzwonił po wuja, po pogotowie. Nadchodziła godzina 3. Świt nie przychodził.

- Na taką śmierć trzeba sobie zasłużyć, synu – powiedział ojciec.- Śmierć we śnie to najlepszy jej rodzaj. Nie czujesz bólu, a odchodzisz na zawsze. Żaden z nas tego nie doświadczy. Musisz zasłużyć.

Wuj przyjechał niedługo po zabraniu zwłok. Cena jego automobilu przewyższała cenę, za którą mógłby wykupić budynki stojące przy naszej ulicy. ,,A na co bogaczowi slumsy pełne dziwek i pijaków?” - spytałby. Miał głowę do interesów. Nielegalnych i namoczonych krwią. Przynoszą wielkie zyski. A on je uwielbiał.

Wszedł do domu podpierając się ręką o laskę. Dłonie ubrane w rękawiczki ze świńskiej skóry. Bał się brudu. Wariat. Uciekł z rodzinnego chlewu do rzeźni, gdzie został jednym z rzeźników. Nie chciał skończyć jako tarcza strzelnicza. Zwierzyna. Wolał sam strzelać. Krew była dla niego czysta. A rzeźnicy łazili po mieście i wymuszali szmal. Krwawo. Mieli swoje sposoby. Policja nie czepiała się. Wynosili za nich śmieci i z cichym pozwoleniem kosili duże sumy. Taki fach mu odpowiadał. Dziadek go przeklął. I miał rację. Z wuja był kawał skurwysyna. Zostawił rodzinę, łaził z tą bandą ,,czyścicieli” i zgarniał tyle, ile nigdy żadne z nas nie zarobiło. Rodzinę miał gdzieś. Miał nową.

Przed przyjściem wuja ojciec wysłał mamę z babcią do sąsiadów. Mnie kazał schować się w szafie w pokoju dziennym. Dlaczego? Miałem sam zobaczyć, tłumaczył. Byłem ciekaw, co zrobi. Wszedłem pomiędzy poniszczone koszule i marynarki i skuliłem się. Zostawiłem niedużą szparę, przez którą widziałem ojca i wuja.

- Co z tatą?- zapytał na dzień dobry.
- A co ma być?- powiedział ojciec.- Umarł. Matka go znalazła. Herman przyleciał do nas i powiedział, że coś z nim nie tak. Sprawdziłem puls, czoło. Serce nie biło.
- Wiesz jak?
- Przyszedł jego czas.
- Nie gadaj bzdur – szczeknął.- W tym... chlewie, brudzie nie da się żyć. Nie jesteśmy zwierzętami!
Ojciec uniósł głowę.
- I kto to mówi? Popatrz w lustro. Zobaczysz, że się mylisz.
- Gdzie matka?
- Z Matyldą u pani Gomez. Jest w szoku. Obie próbują ją uspokoić.
- To dobrze.– Wuj zdjął kapelusz i usiadł na tapczanie. Zobaczyłem na jego twarzy bliznę ciągnącą się spod lewego oka do szyi.- Musimy pogadać.
- O czym?
- Co zrobimy z mamą?
- Teraz cię obchodzi?- spytał ojciec.- Jakoś nie mogliśmy się ciebie doczekać na chrzcie Hermana, świętach.
- Wiesz, że pracowałem.
- Twoja praca... Chodzenie z bronią i wymuszenia to żadna praca.
- Ale ty takiej sumy nigdy nie zarobisz w fabryce – syknął.
Ojciec jednym ciosem zrzucił wuja z tapczanu na podłogę. Przygwoździł go i chwycił za krawat.
- Przynajmniej nie zrobiłem nikomu krzywdy!... Łazisz i zabijasz tych, których nie stać na dług, a po akcji idziesz do burdelu i rżniesz pierwsza lepsza dziwkę!
Wuj odepchnął ojca laską.
- Przynajmniej jestem coś wart! Coś znaczę w mieście! Wszyscy mnie znają! Nie jestem śmieciem! Nie jestem zwierzęciem! Nie potrzebuję żadnej kurewskiej gadki z ambony!
W szamotaninie przewracali meble. Kilka razy widziałem z bliska ich wściekłe twarze wpatrzone w siebie. Raz mignęło mi przed oczami metalowe zakończenie laski. Miała okucie z małymi guzkami. Teraz je zauważyłem. Oberwiesz jednym i po tobie. Bałem się. Jak nigdy wcześniej.
- Wielkie panisko!- krzyknął ojciec.- Gdyby ojciec miał dług u twojego szefa, nie zawahałbyś się obić mu twarzy! Własnemu ojcu byś nie odpuścił!

Wuj łatwo się wściekał. Pazurami drapnął ojca po twarzy. Ten nie pozostał dłużny. Pięścią złamał mu nos. Uderzali się na zmianę. Krew migiem umazała obie twarze porośnięte szaro-rudym futrem. Przy ciosach wychodziły słowa. Samo okrucieństwo. Gorsze niż ciosy. Patrzyłem i słuchałem tego w niepewności. Wyskoczyć, nie wyskoczyć? Zostać, gdzie byłem i zaczekać aż wuj rozbije ojcu głowę jednym z tych metalowych guzków? Nie mogłem bezczynnie czekać. Wyskoczyłem z szafy wprost na plecy wuja. Dorwałem się do prawego ucha. Ugryzłem.

- Mały skurwiel!- zawarczał i trzasnął mnie pięścią. Bolało. Odczepiłem się. Spadłem na kark. Próbowałem nie zapłakać. Nie wyszło. Wuj chwycił mnie za ramię i uniósł. Miał silne palce. Wyłem z bólu. Rzucił mną o podłogę, krzycząc: ,,Nie wtrącaj się, szczeniaku, do męskich spraw!”. Deski po ostatniej wymianie były twarde. Odtąd miałem zadrapania pod futrem na fragmencie pleców. Pierwsze dowody męstwa w czyjejś obronie.
- Zostanie śmieciem, nikim, jak TY, do końca swoich dni!
Podniósł laskę i wyszedł z pokoju bez słowa. Usłyszałem kroki zmierzające do wyjścia i trzask drzwi automobilu.

Dałem radę wstać. Jakoś. Plecy, głowa, ręce, wszystko mnie bolało. Podbiegłem do drzwi. Otwarte na oścież. Wyjrzałem. W świetle poranka lampy jego auta były ostatnimi gwiazdkami nocy. Widziałem podobne w wesołym miasteczku. Poszedłem z dziadkiem. Dzień przed jego śmiercią wydawał się normalny. Zwyczajny. Poszliśmy popołudniem, pojeździliśmy na karuzeli, pograliśmy w rzutki. Dziadek stracił 20 dolarów na loterii. Zamierzał wygrać nową czapkę. Dla mnie. Dobrze się bawiliśmy.

Ojciec pogłaskał mnie po głowie. Jego podkoszulek był podarty, z pyska leciała mu krew, a oczy miał podbite. Ja byłem w nie lepszym stanie.

- Pamiętaj, Herman, tacy marnie kończą. Ścierwa zawsze wspinają się w górę, by spaść na samo dno.

Tyle pamiętam. Nie zapomnę. Nigdy. Więcej tam nie wrócę… Znaczy chcę wrócić. Ale nie ma do czego. Tamtą budę zburzyli. Teraz miejsce po niej jest puste i niezamieszkane. Po naszej przeprowadzce, dzień po pogrzebie, nikt tam nie zamieszkał. Nie próbowali. Zabobony pozostają. Rozchodzi się fama o czyjejś śmierci i każdy boi się podchodzić. Rudera zostaje i się niszczy. Strach czyni cuda. Stare nawyki pozostają. Mnie zbytnio nie ruszają.

Pojadę na jeden dzień na tamte małe pustkowie, zapalę znicza. Zrobię cokolwiek, by nie zapomnieć.

Za głęboka rana. Te zadrapania nie goją się. White zszywała ten ból. Zapomniałem smaku jej pocałunku. Zapomnienie. Słaba kara. Chociaż... najbardziej kocha się to, co się straciło z własnej winy. Przypadek? Tak mówią.

Sam odmawiam sobie snu. Taką wymyśliłem karę. Za pobicie White zasłużyłem na gorszy los. Popełnianie samobója piciem lub paleniem to długoterminowe zajęcie. Nie dla mnie. Żadna sztuka chwytać promile i nikotynę. Nijak nie utopisz czy zadusisz problemów. Zafundujesz im przemiłą kąpiel w oparach. Zwyczajna niesprawiedliwość. Jeden problem zastępuje drugi.

Co by powiedział dziadek? Ojciec? Wuj miałby gotowe zdanie. A który lepiej skończył?

Dzieciaki z dzielnicy przylatują pod budynek. Wołają. Krzyczą, Z całych sił. Zaczepiają woźnego, pana Iwakashi. Pytają, czy mnie widział. Gdzie jestem? Co ze mną? Stary Japończyk wie, że ,,choruję”. Nikomu nie wolno przeszkadzać choremu. Skośnooki anioł stróż na pół etatu. Warto wypić jego zdrowie.

Siedzę więc samotnie, czekając na czyjeś przyjście. Czyje?... Cieni i koszmarów. Kogokolwiek z nie tego świata. Samego zwierza. Niech przyjdzie. Przyjdź, malutki. Rozwal okno, otwórz paszczę i zacznij mnie żreć. Zanim dojdziesz do serca, odstrzelę ci łeb, bydlaku.

- Urządziłeś sobie własne piekło, brachu. Cierp teraz samotnie za swoje grzechy.

Dzieciaki nie dają za wygraną. Mocne są. Pytają, gdzie jestem. Takie inne z tego rodzaju. Martwią się. Nie mają z kim pograć. Gram z nimi. W piłkę. Dla zabawy. Oni wszyscy przeciwko mnie. Bramką jest brama nieczynnego zakładu. Biegamy, śmiejemy się. Lepiej szczeniaki chować na sportowo. Uzbrojeni wariaci stracą nowych ,,rekrutów”. Starzy ćpuni wzajemnie się naszprycują. Cały tutejszy szmelc odejdzie w zapomnienie, bo stare roczniki nie wypiją świeżej krwi.
Gdzie jestem? Tu i nigdzie. Co robię? Czekam i umieram.

Na ulicy ktoś ryczy:
- BĘDZIESZ MI TU, KURWO, PYSKOWAĆ?!

Niewychowane ścierwo. Słyszę jak drzesz ryja, debilu! Trochę kultury! Ostatnio nie zamykam okien. Przyszły ciepłe noce. Uduszenia się w zakurzonym mieszkaniu nie jest czymś miłym. Jak chodziłem do White, pan Iwakashi przychodził i robił porządek. Teraz zajmuję za dużo miejsca.
- CO SIĘ DRZESZ, CHUJU?! MIELIŚMY UMOWĘ!
- UMAWIALISMY SIĘ NA 20, A TY CHCESZ 50?! POJEBAŁO CIĘ!
- Czy nikt naprawdę już nie śpi w tym mieście?- pytam cicho. Głupie pytanie. Jest 11 rano.

Podrobiony Roleks działa mimo bycia kundlem. Zdobyta na pijanym handlarzu starzyzną podróbka ma się dobrze. Inaczej ze mną. Jestem szczery. Do bólu i prawdziwie. Co mi z tego?
Podchodzę. Najpierw nikogo nie widzę. Nie do końca. Nieopodal kilku biedaków gra w kości w bramie. Jedna grupa dzieciaków gra w nogę, druga w baseball. Kto krzyczał? Nie widzę ani ,,dziewczynki” i opiekuna, ani oszukanego klienta, czy policjanta. Tyle tu zaułków, że nie uciekniesz kanałami. Nie trzeba. Masz duży wybór. Uliczka za uliczką. Dalekie pościgi nie służą policji.

Zaczyna padać. Czuję pierwsze krople. Zamykam okno. Oby ten deszcz przemył ulice. Ważne to? Polowanie i beze mnie idzie naprzód. Zostałem w tyle za całą zgrają wariatów. Biegają po mieście. Przeszkadzają próbującym normalnie żyć. Chciwi partacze. Chorzy z chęci bycia bohaterem.

Nie tylko oni.

Agencja zrobiła wiele, by mnie wyrzucić z obiegu. Nieważne, świadomie czy nieświadomie. Moja wina. Moja własna. Pomagałem im. Byłem nieogarnięty. Jestem. Te miliony przeszły mi koło nosa.

Dlaczego musiałem pobić White?

Włączam radyjko. Przekręcam gałkę. Szukam kojącej muzyki. Wyciągnie z głębi. Picie i palenie wciągnęły mnie za głęboko. Czas na przerwę.
- I przypominamy, że Todd...
Wybiórcze wiadomości o wyborach. Dzięki za takie bzdury. Po mieście lata wściekły zwierzak i morduje kogo chce. Nikt z tym nic nie robi. Wybory idą. To ważniejszy temat. Jak zawsze.
Przekręcam na inny kanał. Prognoza pogody, przygody detektywa Asa... Same niekonkrety. Przypadkowo trafiam na yiff słuchowisko. Coś nowego. Nie żebym tego nie znał, ale takie rzeczy puszczają po 23. Najpóźniej po północy. Jest koło południa. Wpół do. Odbiło gościom z radiowęzła? Zostawione po domach chore dzieciaki będą chciały wysłuchać przygód SuperWolf'a albo Ducha i pobawią się sprzętem. Źle pokręcą gałką i posłuchają jakim cudem powstały. Za wcześnie na uświadamianie. Co z wami? Zostawcie dzieciaki w spokoju. Dowiedzą się w swoim czasie.

Dla ciekawości posłucham. Narrator to męski głos. Nudny. Przyprawia o mdłości.
- We trójkę położyli się na miękkim posłaniu z czystego atłasu. Nie przerywając pieszczenia obydwu sióstr, David ściągnął z Erici stanik, gdy Linda elegancko ssała jego przyrodzenie...

Wyłączam radio. Moja sprawa, co robiłem z White nocą. Poetyckie gadki i udawane odgłosy to przesada wysokiej klasy. Słuchając tego szaleję na samą myśl, że mógłbym te dwa dni spędzić w objęciu White.

Trzeba się napić.

Głęboki łyk i główka pracuje. Zostaje jedno. Wyścigi. Postawię i wygram. Zobaczę. Mało prawdopodobne. Przegrana zdarza się częściej. Potrzebuję cudu.

Dzwonię do Blake. Szybko odbiera. Widać, że spodziewały się mojego telefonu.
- Jak z White?- pytam na powitanie.
- Lepiej. Miała niewiele stłuczeń. Mieszka z nami i pomału wraca do zdrowia. Przeżyła ten szok, ale jest lepiej. Nie musisz się o nic martwić. A co u ciebie?
- Stary smutek. Mogę... - chwile się waham - z nią porozmawiać?
- Jasne, że tak. Zrozum, Hech, że nic takiego się…
- Co nic się nie stało?! Dla ciebie to nic się nie stało?! Jesteś jej siostrą, do cholery!...
Cisza. Cholera, znowu nie trzymam nerwów na wodzy.
- Blake, przepraszam...
- Wiem, że się wściekasz. Masz prawo, ale…
- Powiedz White, że mi przykro… Sam nie umiem. Naprawdę… nie mam odwagi jej tego powiedzieć. Cześć.
- Halo?...

Przerywam rozmowę. Ocieram oczy. Płaczę. Wychodzę na mięczaka. Tchórza. Przed sobą. Lepiej przed sobą niż przed wszystkimi. Banda idiotów wyśmieje płacz u dorosłego. Gorsze przewinienie to udawana odwaga. Robisz z siebie bohatera, a jesteś tchórzem. Ja chyba jestem przeciwieństwem. Udaję tchórza, będąc bohaterem. A kim mam być? Musiałem się wściec?

Dzwoni telefon. Zostawiam jak jest.
Spokojnie, spokojnie, spokojnie...
Nie teraz. Jakoś przetrzymam...

Realny gorący kop ma większa moc niż ten z rąk złodziejskiego sprzedawcy. Zabijanie ciała mało znaczy. Zabijanie woli walki. W tym mam złoty medal. Obie nogi zdrowe, a nie chcę biegać. Tchórzostwo. Nie mam serca, a chce kochać. Głupota.

Będzie trza zakasać rękawy. A kto ci pomoże? Jesteś sam jak palec. Nic na to nie poradzisz. W zanadrzu masz tysiąc pozostały nieszczęść. Przyczepiły się. Nie chcą odejść, odczepić się. Nie dają odetchnąć. Do czasu. Może któregoś dnia je zgubisz. Nie odnajdą drogi do ciebie. Dadzą święty spokój. Skoro moja iskierka nadziei ma niezapowiedziany odpoczynek…

,,Dług” u Zimmermana to inna bzdura odciągająca mnie od polowania. Lichwiarz bezkarnie grozi mi, myśląc, że potrząsam portkami przed nim. Żydowski gnój z niego, jeśli myśli, że łatwo mnie załatwi. Zimerman, Zimerman, Kinderman, Dupoman, jego mać! Oddać ogon, kończyny i compadra za 500$? Za marne 500$? Nisko wyceniają kończyny i fragmenty. Czemu nie 1000$? Okrągła sumka lepiej brzmi. Wytrzaśnięcie kasy będzie trudne. Przegrałeś 100$, żądają 500$, a sam myślisz o oddaniu 1000$.

Wystawiam głowę na zewnątrz. Po deszczu powietrze nabiera świeżości. Przyjemnie zabija nikotynę i promile. Odzyskuję siłę. Na jedną chwile. Patrzę na okolicę. Szaro, smutno, głośno... Gdyby była tu ze mną White, nie dostrzegałbym niczego. Tylko ona. Żaden świat, żaden zwierz. Żaden problem. Tylko ja i White.

Czeka na mnie pusty materac. Dziurawy i ciasny. Własny. Padam. Nużony rozdrapuję pazurami pamiątkę po wczorajszych wszach. Lokatorzy bez zezwolenia. Jedyni. Zaraza. Szybko się zadomowiły. Karakany i pluskwy przeszły na wyższe piętra. Palce mam całe we krwi.
Pukanie do drzwi. Wstaję. W połowie drogi zaczynają boleć mnie nogi... Serce kuje. Ała...

- Już, już.
Otwieram. Na progu stoi dozorca, pan Iwakashi. Obok Terence. Trzyma ręce w kieszeniach ciemnego płaszcza. Dobrze, że mam na sobie spodnie. Goły kojot to kiepskie uzupełnienie na koniec dnia.

- Kolega przyszedł – odpowiada skośnooki siwy skunks w pomiętej flanelowej koszuli .- Mówiłem mu, żeś pan chory, ale on nie chciał słuchać. Uparł się i wszedł tutaj siłą. Próbowałem go powstrzymać. A jak ze zdrówkiem? Jeśli coś dolega, proszę mówić. Żona ma nieco ziół...
Kładę mu dłoń na bark.
- Bardzo dzięki za troskę, ale nic mi nie jest. Może pan spokojnie wracać do siebie.
Kłania się nisko w pasie i zostawia nas samych.
- A ty czego?- pytam jelenia
Z lewej kieszeni wyjmuje paczkę morfiny.
- Pogadać.
Nie wypada odmawiać staremu przyjacielowi.

 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.