Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: Vaalandil Númen "Pustkowie Ludzkości - Rozdział I  
Autor: Vaalandil
Opublikowano: 2015/5/14
Przeczytano: 827 raz(y)
Rozmiar 31.18 KB
0

(+0|-0)
 
Rozdział I
Eliza


Wzdrygając się od panującego wewnątrz zimna i klnąc pod nosem na własną głupotę i gruby koc, który się z niego zsunął, popielato – czarny samiec wstał z fotela i rozcierając zesztywniałe łapy, ruszył szybko w stronę całkowicie wygasłego już kominka. Zapominając wczoraj wieczorem o dołożeniu do niego drewna, teraz odczuwał tego skutki – mieszkanie było niemalże kompletnie wyziębione. Gdy w końcu udało mu się ponownie rozpalić ogień, wilczur na moment przykucnął przy wesoło tańczących płomieniach, ogrzewając swoje ciało – może i miał futro, ale kilka godzin skutecznie oziębiło zarówno apartament jak i jego samego. Tym bardziej, że warunki zewnętrzne nie dawały Anthrenom zbyt wielkiej nadziei na choć odrobinę ciepła od Matki Natury. Odchodząc od kominka, samiec podszedł do niewielkiego stolika i chwytając w łapę butelkę po whisky stwierdził z przekąsem, że jest już pusta, a więc z dodatkowego ogrzewania nici. Przyglądając się brązowemu szkłu zastanawiał się, czy nie przedrzeć się do sklepu i nie kupić kolejnej, ale po chwili ostawił ją – i tak ostatnio zdecydowanie za dużo pił. Zupełnie jakby miało to mu w czymkolwiek pomóc… Idąc do łazienki, zafundował swojemu pyskowi kąpiel w brutalnie zimnej wodzie, prychając głośno.
Wychodząc z niej i zerkając na wyświetlacz budzika, stwierdził że jest lekko po dziewiątej rano. Uznając to za rozsądną godzinę na pobudkę, podszedł do okna, by niemal jak co dzień spojrzeć na widok, który się z niego roztaczał. Zasypane dość pokaźną jak na połowę lutego ilością śniegu ulice co chwilę przecinał z trudem jakiś Anthren, osłaniając pysk od zacinającego białego puchu. Nawet samochody ostrożnie parły naprzód, mimo iż chłopcom udało się trzy dni temu skombinować dwa pługi z innej dzielnicy Londynu. Co prawda mocno już podrdzewiałe i obdrapane, ale wciąż pełniły swoją rolę, ułatwiając komunikację po pogrążonym w zimie mieście.
Na drugim brzegu Tamizy zaś piętrzył się jak zawsze budynek Parlamentu, obecnie służącego za skład żywności, amunicji i siedzibę przywódców bastionu oraz jednostkę organizacyjną. Nadgryziony już nieco zębem czasu, zawsze wydawał się wilkowi ponurym miejscem, do którego udawał się tylko wtedy, gdy musiał. Dalej zaś, obecnie ukryty pod ciężkimi śniegowymi chmurami, wznosił się jeszcze bardziej ponury, ogromny betonowy mur, ciągnący się przez cały horyzont i zakręcający z obu stron, by zatoczyć koło wokół dzielnicy Londynu, stanowiącej bastion nr.231, zwany pieszczotliwie przez mieszkańców „Elizą”.
Głośne burczenie w brzuchu uświadomiło samcowi, że jego żołądek rozpaczliwie domaga się napełnienia. Odchodząc w końcu od okna i ruszając w stronę kuchni, zatrzymał się na moment w przedpokoju, by ubrać spodnie i narzucić na siebie ciepłą bluzę. Sięgając do kieszeni spojrzał na wyświetlacz komórki tylko po to, by po chwili odłożyć ją z powrotem na blat szafki w kuchni – już od dwóch dni ekipa zmagała się z oblodzonym nadajnikiem. Niestety bezskutecznie, sądząc po braku kresek zasięgu.
Siedząc przy stole, zajadając się wczorajszymi bułkami z tanią wędliną (samiec tęsknił za choćby odrobiną pomidora czy ogórka, ale że najbliższa ocalała cieplarnia znajdowała się w Bristolu, Eliza cierpiała na niedobór warzyw i owoców w zimie) i słuchając jakiegoś świeżego rockowego kawałka w radiu, Vaalandil z niechęcią pomyślał o tym, że w końcu wypadałoby wychynąć z mieszkania i rozglądnąć się za jakimś polowaniem. Od ostatniego minęło już kilka dobrych miesięcy, a nie wyobrażał sobie siedzenia na tyłku w mieszkaniu przez kolejne dwa bądź trzy.
Nigdy nie lubił zimy i przedzierania się przez śnieg sięgający nie raz do pasa, a tym bardziej zamarzających od długiego trzymania broni łap – ale bezczynności wręcz nienawidził. Ponadto jego Land Rover Discovery rozpaczliwie domagał się gruntownego remontu i wymiany części, a te bynajmniej nie były dostępne za darmo, chyba że chciało się samemu zapuścić poza bastion w poszukiwaniu starych warsztatów i salonów samochodowych… Co oczywiście było samobójstwem. Można też było pokusić się o podróż starym londyńskim metrem, ale nikt nawet nie wiedział, przez jak długi odcinek jest ono przejezdne. Mało kto odważył się, by zaciągnąć swoje cztery litery pod miasto, by je sprawdzić i ponownie wprawić w ruch lokomotywę i wagony.
Uznając w końcu, że nie ma zbytniego wyboru, Val odrzucił na talerz niedojedzony kawałek bułki i wychodząc do przedpokoju narzucił na siebie długi płaszcz, owinął szczelnie szyję szalikiem i przeglądnął się w lustrze stojącym w przedpokoju. Poprzez szkło spojrzał na niego jedynym, pomarańczowym i nieco podkrążonym ślepiem wilk, który już dawno osiągnął dorosły wiek i powoli zbliżał się do trzydziestki. Liczne blizny, a szczególnie ta biegnąca przez ślepe lewe oko sprawiały, że wyglądał na doświadczonego przez życie i nieco groźnie, co bardzo pasowało nie tylko jemu samemu, ale także samicom, od których zazwyczaj nie stronił. Niedbale poprawiając palcami sierść na głowie i prostując kołnierz, wilczur uznał że jest gotów na ponowne spotkanie ze światem zewnętrznym.
Po chwili namysłu wsuwając także za pasek spodni niewielki nożyk ukryty w skórze, Val opuścił swoje mieszkanie i schodząc po schodach, wyszedł na zewnątrz kamienicy, gdzie mieszkał jeszcze z czwórką innych Anthrenów. Rzadko ich widywał, ale ten fakt jak najbardziej mu odpowiadał – im mniej zna się swoich sąsiadów i ich problemy, tym lepiej. Odmachując od niechcenia jednej z sąsiadek, starszej tygrysicy, która przywitała go z uśmiechem przy wyjściu na ulicę, ruszył w stronę Parlamentu żwawym krokiem, zostawiając w głębokim śniegu wyraźne ślady wilczych łap. Rzucając nieco zaniepokojone spojrzenie na coraz ciemniejsze chmury snujące się po niebie, modlił się w duchu by chwilowo wyciszona śnieżyca go oszczędziła, przynajmniej na najbliższe dwie godziny.
Z drugiej strony jednak zaniesione ciężkimi chmurami niebo miało swoją zaletę – przynajmniej nikt nie musiał się lękać, że jakiś samotny drapieżny ptak zechce zapolować pomiędzy starymi londyńskimi budynkami. Oczywiście dość szybko zostałby poczęstowany ołowiem… Ale wilczur doskonale wiedział, że to nie ptaki są powodem lękliwych spojrzeń, które większość Anthrenów co pewien czas rzucała w stronę nieskończonego błękitu. Jeśli wierzyć plotkom, które coraz częściej dało się słyszeć w pubach…
- No proszę, w końcu wygoniło Cię z tej Twojej przytulnej norki! Słyszałem, że ponoć przyrosłeś do krzesła i zapuściłeś korzenie.
Zatrzymując się tuż przed połową mostu na Tamizie, Val nie odwrócił się w stronę, z której doszedł go znajomy głos. Zamiast tego, westchnąwszy ze zrezygnowaniem oparł się na barierce, patrząc na ściętą lodem rzekę. W oddali kilku Anthrenów siedziało przy przeręblach i łowiło ryby, co chwilę podchodząc do siebie i rozmawiając o czymś.
- Powiedzmy, że pewne sprawy nie mogą już dłużej czekać, a mnie znudziło oglądanie telewizji wieczorami. – Mruknął wilczur w odpowiedzi, dopiero po chwili rzucając ukradkowe spojrzenie na samca, który stanął obok niego. – Zgaduję, że w przeciwieństwie do mnie ty masz łapy pełne roboty, skoro ściągnęli Cię aż z Glasgow… A raczej z bastionu Karin.
- Wasz cholerny nadajnik ma już swoje lata i nie chce współpracować, ale wyduszę z niego siódme poty razem z chłopakami. Znajomy zdobył części, więc do wieczora damy radę… Najgorsze jest jednak to, że skończyła się kawa. – Śmiejąc się cicho, pancerny kot trącił pięścią ramię Vala, co zmusiło go do spojrzenia na starego znajomego. Wyglądał tak, jakby nie spał od co najmniej kilku nocy, a mimo to na jego pysku gościł uśmiech.
- A więc idziesz jak zawsze sprawdzić tablicę, hm? – Mruknął po chwili Jinx, gdy obaj wspólnie ruszyli w dalszą drogę, zbliżając się powoli do Parlamentu i mijając kilku przechodniów. – Zgaduję, że będziesz potrzebował technika, wybierając się na dłuższą wyprawę.
- Skąd Ci w ogóle przyszło do głowy, że gdziekolwiek się wybieram? – Warknął wilczur. – Albo tym bardziej, że potrzebuję jakiegokolwiek towarzystwa?
- Może dlatego, że zazwyczaj zbierasz na takie polowanie co najmniej czteroosobową grupkę? Pomijając już zasadniczy fakt, że wyruszając poza bastion samemu, skazujesz się na śmierć… - Odparł Jinx takim tonem, jakby Vaalandil go uraził. – No chyba, że zamierzasz się dla odmiany dać zabić z nudów i zjeść. Uważasz, że wtedy będzie z Ciebie większy pożytek?
- Bardzo śmieszne. – Prychnął wilk i na chwilę zapadło milczenie, w trakcie którego minęli już większą część mostu. Parlament piętrzył się teraz przed nimi swoimi wysokimi ścianami, nieco strasząc w większości pustymi i brudnymi oknami.
- Przyjechałeś może swoim Freelanderem? – Zapytał po chwili Val, przypominając sobie o tym, że swego czasu Jinx wyjeżdżał w teren samochodem podobnym do jego. – Potrzebuję kilku części i…
- Niestety, ale musiałem zmienić go na Jeepa. – Tygrys wyraźnie się zasępił. – Tyle modyfikacji i spędzonego nad nim czasu, by go wzmocnić i doposażyć… I wszystko poszło w cholerę zaledwie miesiąc temu bo nikt mnie nie uprzedził, że na zewnątrz od dwóch dni poluje grupa trzech dzikich orłów… Cudem jest to, że nie odjechałem daleko od bastionu i zdołałem wrócić tam w jednym kawałku na własnych łapach.
Wilk syknął cicho, wiedząc doskonale co stało się z samochodem, gdy ptaszydła dorwały się do niego szponami i dziobami.
W końcu opuszczając most, obaj dotarli do bramy, odgradzającej Parlament od reszty miasta. Stojący w niej strażnicy rzucili jedynie pobieżnym spojrzeniem na dwóch samców i najwyraźniej poznając Vaalandila, skinęli mu głowami.
- A już myśleliśmy, że zapomniałeś drogi. – Rzucił z rozbawieniem corgi, odstawiając na murek termos z ciepłą kawą, którą akurat sączył. – Miałem się już z Edem zakładać o to czy w ogóle wrócisz, ale widzę że przegrałbym w ten sposób pokaźną sumkę.
- I tak już mi wisisz kilka przegranych w kości, więc może lepiej się nie odzywaj Jack. – Warknął wyższy od niego owczarek niemiecki i podchodząc do wilka, uścisnął mu łapę po koleżeńsku. – Doszło sporo nowych zamówień… Rzadko kto podejmuje się polowania zimą, a w dodatku brakuje odpowiedniego sprzętu. Ponadto słyszałem, że mają ponoć coś ekstra dla najlepszych Łowców.
Val spojrzał na niego z zainteresowaniem, czując przebiegający po plecach dreszcz, niemający nic wspólnego z chłodnym wiatrem. Aż nazbyt doskonale wiedział, że „coś ekstra” oznacza nie tylko dodatkowe pieniądze, ale o wiele ciekawsze i bardziej niebezpieczne zadanie. A jeśli wracać do dawno wykonywanych czynności, to tylko z pompą.
- Dzięki za informację, na pewno sprawdzę. – Mruknąwszy, uścisnął łapę Eda jeszcze raz i skinąwszy Jackowi, razem z Jinxem przeszedł przez bramę i wszedł na niewielki plac, gdzie przy wejściu do Parlamentu stało kilkanaście zaparkowanych samochodów.
- Stara ekipa wciąż stoi na straży… Nic się nie zmieniło od czterech miesięcy. – Przyglądając się nieco zaśnieżonym rejestracjom pojazdów, wilczur zaśmiał się cicho, po czym spojrzał na kota. – Jak zgaduję, masz tu jakieś własne interesy.
- Raczej nie tłukłem się z Glasgow jedynie po to, by przejść się z Tobą na zimowy spacerek, albo żeby postukać młotkiem w zamarzniętą puszkę od nadajnika. – Zaśmiawszy się, Jinx jako pierwszy przeszedł przez drzwi budynku. – Potrzebuję nowych podzespołów i nieco sprzętu naprawczego, w który Eliza jest o wiele bogatsza niż Karin.
- Ostatnio i tak jest coraz ciężej. – Rozglądając się po wnętrzu, Vaalandil dostrzegł już kilka znajomych pysków. – Rzadko kto chce się wypuszczać poza bastion w poszukiwaniu elektroniki i części do samochodów bądź sprzętu.
- Wszystko twoja wina! Trzeba było częściej wystawiać nos z mieszkania! – Patrząc na Vala z udawanym wyrzutem, tygrys podszedł do niego i uścisnął mu łapę. – Idę w inną stronę, także do zobaczenia, mam nadzieję. Jeśli nie na polowaniu, to może chociaż na jakimś dobrym piwie w pubie obok Ciebie? Chyba nie odmówisz, co?
- Nie za dużo byś chciał? – Unosząc brew, wilk odwrócił się i ruszył korytarzem prowadzącym do głównej Sali Obrad, gdzie urządzono główną jednostkę zarządzającą Elizą. Idąc powoli nie minął po drodze nikogo, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego – zbliżało się piątkowe popołudnie i wszyscy zapewne szykowali się już do weekendu po ciężkim tygodniu pracy.
Zatrzymując się na chwilę przy wejściu do sali, Val spojrzał na dużą korkową tablicę, wiszącą tuż przy podwójnych drzwiach. Jak zawsze była zapełniona setkami karteczek, zawierającymi oferty sprzedaży i kupna niemalże wszystkiego, wykonawstwa przeróżnych usług, a nawet propozycjami matrymonialnymi zdesperowanych Anthrenów. Jednakże samca interesowała osobna grupa kartek, wyraźnie ogrodzona od innych i skupiona w lewym rogu tablicy. Znajdowały się tam bowiem zlecenia na polowania, a dotyczyły one przeróżnych gatunków zwierząt i owadów, od tych mniejszych i mało groźnych do zabójczych olbrzymów, gdzie zalecano wyprawy grupowe. Można się było także doszukać zamówień na konkretne części mechaniczne oraz elektroniczne, marki samochodów czy też inny, trudno dostępny sprzęt.
Przyglądając się zawartościom karteczek, Vaalandil musiał przyznać że kilka zleceń było dość ciekawych, szczególnie ze względu na przyzwoite sumy, jakie oferowano za ich wykonanie. Zima sprzyjała Łowcom w zarobkach, ponieważ tylko nieliczni decydowali się na wypady poza bastion w tak paskudną pogodę – wiele dróg było całkowicie zasypanych, a bez odpowiedniego wyposażenia można było łatwo zginąć od zdradzieckiego zimna… Jak i od dzikiej zwierzyny.
- Znalazłeś coś dla siebie?
Słowa, które rozległy się za jego plecami sprawiły, że wilczur poczuł jak serce podchodzi mu do gardła. Mimo iż korytarz świecił pustkami i jedyne co było w nim słychać to przeciąg, ktoś najwyraźniej zakradł się od tyłu samca, korzystając z chwili jego nieuwagi. Odwracając się błyskawicznie, sięgnął łapą pod płaszcz i kładąc ją na nożu, przyjął pozę gotową do ataku…
- Spokojnie! – Wpadając w panikę, kary koń ubrany w schludną marynarkę i spodnie wyrzucił szybko ramiona w powietrze, trzymając w jednej z łap zaciśniętą teczkę. – Chryste Panie, wyluzowałbyś czasami! Kiedyś dostanę przez Ciebie zawału.
- NIGDY… WIĘCEJ… SIĘ… DO MNIE…NIE SKRADAJ. – Warknąwszy ze złością, Val zdjął łapę z ukrytego ostrza i wyprostował się. – Poza tym świat zbytnio by za Tobą nie płakał, Haris. – Prychnął, po czym dodał:
– Słyszałem, że macie coś specjalnego dla zainteresowanych. Może zechciałbyś nieco szerzej naświetlić sprawę.
Patrząc na wilka z wyrzutem, koń opuścił w końcu ramiona i odchrząknąwszy, otworzył drzwi do Sali Obrad i sugestywnym skinięciem łba zaprosił Vala do środka.
- Co Cię zmusiło do powrotu? – Zapytał, przyglądając się z zaciekawieniem wilczurowi, nim ten wszedł do środka. – Zaczynałem już myśleć, że załamałeś się całkowicie i zrezygnowałeś z polowań. Krążyły nawet plotki, że zacząłeś pić więcej niż powinieneś…
Przez pysk wilczura przebiegł cień, ale dość szybko zniknął, ustępując miejsca nieco wymuszonemu uśmiechowi.
- Dopadł mnie sen zimowy, ale jakoś się z niego wyrwałem. W mieszkaniu zrobiło się aż nazbyt zimno bez ciepłego ciała samicy obok. – Odpowiedział mu z rozbawieniem w głosie Val, wchodząc do Sali Obrad. Nie dało się jednak nie dostrzec, że unika bacznego spojrzenia Harisa.
Wnętrze niewiele się zmieniło od czasów, gdy Anthreni pojawili się w bastionie Eliza po raz pierwszy. Minęło ponad 250 lat, a Parlament wciąż pozostawał taki sam, może za wyjątkiem podziału – wiele siedzących miejsc usunięto i utworzono kilka większych jednostek, złożonych ze skupiska biurek i otaczających je krzeseł. Wokół zaś przewijało się kilkudziesięciu przeróżnych Anthrenów, zarówno pracowników jak i interesantów. Część z nich Vaalandil znał i gdy tylko zobaczyli go idącego obok Harisa, pomachali mu łapami, na co wilk uśmiechnął się niezbyt entuzjastycznie, bardziej zwracając uwagę na nowych. Siadając przy stoliku należącym do konia, samiec słyszał teraz strzępy kilku rozmów, z których mógł wywnioskować pochodzenie gości. Kilkoro z nich, jeśli zrozumiał dobrze, przyjechało tutaj z bastionów w Irlandii i odległego Thurso, ale nie brakowało także zagranicznych głosów, w tym niemieckiego i włoskiego. Odwracając się nieco na krześle, Val przyjrzał się im z ciekawością – minęło już sporo czasu, odkąd widział kogokolwiek z Europy. Jego wzrok zatrzymał się na młodej i smukłej klaczy, która uchwyciwszy spojrzenie wilka i jego nonszalancki uśmiech, spłonęła rumieńcem i wypuściła trzymany w łapach stos kartek.
Głośne chrząknięcie za plecami Vaalandila sprawiło, że chcąc nie chcąc musiał się odwrócić do Harisa, który patrzył na niego spode łba.
- Mógłbyś z łaski swojej choć na chwilę powstrzymać swoje zapędy i skupić się na tym, po co tu jesteś? – Zapytał nieco zażenowanym głosem, sięgając do szuflady w biurku i wyciągając z niej kilka kartek. – Za chwilę będę jechał już do domu, a nie zamierzam wracać w szalejącej śnieżycy. Ponadto… - Jego oczy zwęziły się, a palce nieco mocniej zacisnęły się na papierze. – Patrzysz na moją córkę, która przyjechała do nas na praktyki z Bristolu.
Teraz to wilczur odchrząknął i przyjmując przepraszający wyraz pyska, wziął od Harisa zapiski i zaczął je nadzwyczaj gorliwie analizować.
- To są zamówienia specjalne z ostatniego miesiąca. – Mruknąwszy, koń odchylił się na fotelu i przyglądał się czytającemu Valowi. – Głównie na trudne do zdobycia części i sprzęt… Kilka na samochody terenowe i mocniejsze osobówki… No i coś, co Cię zainteresuje najbardziej, czyli dzika zwierzyna.
Wilk zaśmiał się cicho pod nosem, przerzucając kartki i od razu przechodząc do ostatniego typu zleceń. To właśnie one zawsze interesowały go w pierwszej kolejności – reszty podejmował się tylko wtedy, gdy nie mógł znaleźć dla siebie nic ciekawego bądź odpowiednio płatnego.
Surale , dzikie koty, lonki , rzadkie okazy owadów, kilka gatunków ptaków… Wszystko to już było i nie stanowiło dla samca większego wyzwania. Czytając kolejne zapiski, powoli tracił nadzieję na ciekawą propozycje i zaczynał nawet poważnie rozważać ofertę 20 tysięcy euro za sprowadzenie jednego z londyńskich autobusów piętrowych… Kiedy nagle jego uwagę przykuła nieco już sfatygowana i zatarta kartka. Podsuwając ją bliżej siebie, pochylił się nisko, by przeczytać jej treść. Jego pomarańczowe ślepie rozszerzało się coraz bardziej w miarę tego, jak raz za razem wodził nim po tej samej linijce. Dostrzegając to, Haris uśmiechnął się pod nosem.
- Tak myślałem, że przyciągnie twoją uwagę. Mamy je tutaj już od dwóch miesięcy, bo nie ma nikogo, kto by się podjął tak trudnego zlecenia. Wielu uznało to po prostu za otwartą propozycję śmierci. – Wciąż obserwując Vaalandila, koń zaczął zbierać pozostałe kartki z biurka tak, jakby z góry znał już decyzję samca.
- Nie dziwię się im… - Odchylając się w końcu na krześle i wciąż trzymając zapiski w łapach, wilczur aż odetchnął głośno z wrażenia. – Ale ta suma… Jak to w ogóle możliwe, by ktoś w okolicach Elizy posiadał takie pieniądze?
- Pytaj mnie, a ja Ciebie. Jestem tylko od zbierania zleceń i zarządzania nimi, a nie od spraw skarbowych. – Zaśmiawszy się, Haris zamknął szufladę i wstał. – A więc rozumiem, że decyzja podjęta.
Popielaty samiec spojrzał na niego, a koń po raz pierwszy od dawna dostrzegł w jego oczach wątpliwość. Nie był tylko do końca pewien, czy jest ona wywołana przeszłymi wydarzeniami, czy też lekkim lękiem przed tym, co może go czekać po podjęciu zlecenia. Trwało to jednak dosyć krótko, bo po chwili również Val wstał z krzesła, uśmiechając się szeroko.
- Raz się żyje. – Mruknął, chowając kartkę ze zleceniem do kieszeni płaszcza i uścisnął Harisowi łapę. – Przynajmniej będę mieć okazję, by porządnie się rozruszać.
- Jeśli takie zlecenie nazywasz „rozruszaniem się”, to aż strach pomyśleć co się dzieje, gdy jesteś w pełni formy. W każdym bądź razie pozostaje tylko życzyć Ci powodzenia. – Chichocząc, koń poklepał wilka lekko po ramieniu i zamierzał odejść, ale nagle zatrzymał się i znów spojrzał na samca. Tym razem jednak na końskim pysku odmalowała się powaga.
- Pamiętaj o jednym, kiedy już będziesz na miejscu. Nie daj się zabić. – Powiedział cicho, patrząc prosto w pomarańczowe oko. – To już nie jest ani zabawa, ani próba sił. Tutaj możesz tylko wrócić z tarczą… Lub w kawałkach.
To powiedziawszy, Haris chwycił leżącą na biurku teczkę i ruszył szybkim krokiem w stronę współpracowników, który najwidoczniej też zamierzali już udać się do swoich domów. Tymczasem wilczur, wciąż będący pod wrażeniem zlecenia, którego się właśnie podjął, ruszył szybkim krokiem w stronę wyjścia z Sali Obrad. Mijając młodą klacz na moment zatrzymał się, po czym oglądnąwszy się szybko i stwierdziwszy, że jej ojciec zajęty jest rozmową, podszedł do niej i szepnął coś do ucha, uśmiechając się nieco zaczepnie. Samica spojrzała na niego kompletnie zawstydzona i nie wiedząc co odpowiedzieć, znów z wrażenia upuściła papiery na podłogę. Pomagając je pozbierać, Val puścił do niej oczko i prostując się, wyszedł na korytarz.
W jego głowie rozgrywała się teraz wielka gonitwa myśli. Zlecenie tego pokroju wymagało dobrze dopracowanego planu i udziału co najmniej kilku innych Łowców. Nie wspominając już o konkretnym arsenale i odpowiednim środku transportu, odpornym… Na dość brutalne formy ataku.
- Sądząc po tej minie, znalazłeś coś odpowiedniego dla siebie.
Wzdrygnąwszy się, kompletnie zamyślony i planujący już powoli schemat działania Val nagle zorientował się, że znajduje się tuż przy drzwiach wejściowych do Parlamentu. Jinx, stojąc obok niego ze sporym tekturowym pudełkiem, szczerzył się w najlepsze.
- To samo można powiedzieć o Tobie. – Mruknął wilczur.
Obaj ruszyli spiesznym krokiem w drogę powrotną – pogoda pogorszyła się już nie na żarty. Ciężkie chmury zasnuły niemalże całkiem popołudniowe niebo, a wiatr od wschodu wzmagał się coraz bardziej, smagając ciało nieprzyjemnymi, lodowatymi podmuchami.
Gdy w końcu znaleźli się za bramą i zbliżali się do początku mostu, Vaalandil odezwał się głosem, który zapewne miał brzmieć dość obojętnie.
- No to co powiesz na to spotkanie przy piwku? Zapewniam bardzo doborowe towarzystwo, o ile w końcu będę się mógł gdziekolwiek dodzwonić. – Kładąc nacisk na drugą część zdania, wilk spojrzał na kota aż nazbyt sugestywnie.
Jinx uśmiechnął się, ukazując kły. Od momentu gdy opuścili Parlament, czekał aż wilczur w końcu odezwie się z jakąś propozycją.
- Jeśli ty prosisz innych na spotkanie, to musi być interes życia. – Odparł, poprawiając chwyt łap na nieco ciężkim pudełku. – Tam gdzie zwykle?
Na zamarzniętej Tamizie rozległy się głośne krzyki i wszyscy wędkarze zbiegli się w jedno miejsce, by pomóc jednemu ze swoich przyjaciół wyciągnąć przez przerębel rybę wielkości co najmniej dziesięcioletniego Anthrena.
*
Pub „Dziki Skowyt” znajdował się na rogu ulicy prowadzącej do kamienicy Vaalandila i głównej drogi wiodącej do mostu na Tamizie. Za dnia był niemalże pusty i wtedy najczęściej spotykano tu Anthrenów zachodzących na szybkie śniadanie bądź spotkanie biznesowe. Jednakże gdy zapadał wieczór, miejsce to wypełniało się rozgadanymi znajomymi, kibicami chętnymi na oglądnięcie meczu, bądź grupką przejezdnych. Dość często można też było spotkać tutaj innych Łowców, którzy postanowili choć na chwilę odpocząć przy kuflu dobrego piwa i kawałku grillowanego mięsa.
Dziś jednak pub niemalże całkiem świecił pustkami, pomimo początku weekendu. Powodem braku klientów była wściekła śnieżyca, która szalejąc za oknami co chwilę uderzała mocnym podmuchem w szyby, które drżały niebezpiecznie od naporu lodowatego powietrza. Muzyka sącząca się z niewielkiej wieży ledwo przebijała się przez wycie wiatru, który ponoć miał przewijać się przez Londyn jeszcze kilka dni.
Jedynymi gośćmi była czwórka samców siedząca przy stoliku znajdującym się blisko grzejnika.
- Obyś miał naprawdę dobre wytłumaczenie. Musiałem odebrać w dość… Kluczowym momencie miłości samca i samicy. – Dopijając do końca kufel piwa i odstawiając go na stół, biały wilk spojrzał niebieskimi ślepiami z ukosa na Vala, który od dłuższej już chwili siedział na krześle lekko odchylony w tył, z łapami złożonymi na piersi. Jego pysk i jedyne oko nie wyrażały niczego, ale była to gra pozorów, o której wiedział póki co jedynie Jinx, cały czas uśmiechający się lekko pod nosem. Tak naprawdę w wilczurze gotowało się od emocji, ale wolał zostawić wszystko na chwilę, gdy już każdy naje się i napije.
- Tak, to jest zdecydowanie istotny powód do zmartwienia. – Prychnąwszy, popielaty lew ustawił na stole swój myśliwski nóż ostrzem do dołu i zaczął nim obracać w miejscu dla zabawy. – Śnieżycę na zewnątrz, która być może uniemożliwi nam powrót do domu, możesz zignorować…
- Narzekacie jak stare baby na reumatyzm w trakcie deszczu. – Warknąwszy z poirytowaniem, Val nagle pochylił się w ich stronę i uderzając głośno przednimi nogami krzesła o podłogę wyciągnął z kieszeni płaszcza kartkę, a następnie rzucił ją bezceremonialnie na środek stołu. – Nie oczekuję, że was to zainteresuje, albo że podejmiecie się tego zlecenia… Ale uznałem, że nie wypada być samolubnym i trzeba się pochwalić... Chciałem powiedzieć – podzielić.
Zarówno Kad jak i Ragnar spojrzeli na kartkę z powątpiewaniem. Jako pierwszy do łapy wziął ją lew i zaczął ją czytać niedbale. W miarę jak jego oczy przesuwały się po kolejnych fragmentach tekstu, pysk kota poważniał coraz bardziej. Kończąc czytać, odrzucił kartkę na stół i wyprostował się.
- Zdajesz sobie sprawę, że nawet biorąc pod uwagę sumę, jest to niemalże samobójstwo? – Zapytał, lekko unosząc jedną z brwi. – Nawet z najlepszą bronią, szansa powodzenia to niemalże jeden do tysiąca…
Tymczasem biały wilczur, który też postanowił się zapoznać z zawartością papieru, z trudem powstrzymał okrzyk zaskoczenia już po pierwszym fragmencie.
- Val, serio?! – Czytając dalej, Kad zaśmiał się nieco nerwowo. – Chcesz nam zaproponować, żebyśmy razem z Tobą zapolowali na najbardziej krwiożercze i odporne bydlę w postaci…
Trzech samców naraz syknęło głośno, nakazując wilkowi milczenie. Ragnar dyskretnie spojrzał za siebie na barmana, który od dłuższego czasu stał za ladą plecami do nich, czyszcząc namiętnie kufle nieco zabrudzoną ścierką. Pozorny brak zainteresowania młodego lisa miał się nijak do jego uszu, poruszających się przy choćby lekkim skrzypieniu krzesła bądź stukocie kufla.
- Okazja może się już nigdy więcej nie powtórzyć. – Mruknąwszy, wilczur postukał palcem w kartkę tam, gdzie znajdowała się wysokość nagrody za wykonanie zlecenia. – Nawet jeśli podzielić ją na pięciu, suma jest wystarczająco wysoka, żebyście mogli kupić za nią to, na co tylko macie ochotę. Nie wspominając już o bardzo cennych częściach ciała do sprzedania na czarnym rynku.
- Pięciu? – Kad uniósł nieco brew. – Póki co doliczyłem się jedynie czwórki…
- Mój brat, Ganror także weźmie udział. Obecnie jest w innym bastionie, załatwia jakieś formalności, dlatego nie mógł przyjechać. – Mruknął niezbyt entuzjastycznie Ragnar, lekko wbijając ostrze noża w blat stołu. – Co prawda pożytku z niego mało, jeśli chodzi o władanie bronią i sztukę łowiecką, ale chłopak ma całkiem niezłą głowę do myślenia. – Zakończył zdanie takim tonem, jakby szczerze wątpił w to, że myślenie może w tym Świecie jakkolwiek pomóc.
- A taka głowa zawsze może się nam przydać. – Rzekł Vaalandil, zwijając kartkę i wsuwając ją do płaszcza. – Jak zatem będzie? Nie zmuszam was co prawa do podjęcia decyzji już teraz, ale chciałbym jednak wiedzieć co i jak, nim zacznę jakiekolwiek przygotowania. – To powiedziawszy spojrzał na trójkę samców pytająco.
- Zebranie odpowiedniego ekwipunku i załatwienie transportu może nieco zająć, ale chętnie przyłożę do tego łapę. – Uśmiechając się, biały wilczur ogryzł z grillowanego żeberka ostatni kawałek mięsa i wycierając pysk, wstał. – Chętnie skorzystam ze swojej części nagrody, by wybrać się z moją połówką na gorącą plażę we Włoszech.
Val wywrócił oczami, natomiast Ragnar, który wydał z siebie odgłos podobny do wymiotów, odezwał się dopiero po chwili.
- Zrobię to tylko dlatego, że po prostu nudzi mnie siedzenie w mieszkaniu przez całą tą zimę. Nawet sobie nie myśl, że dołączę do was po to, bym wam pomóc. – Prychnąwszy z pogardą i chowając swój nóż również wstał. – Będę potrzebował czegoś do strzału z odległości. Moją ostatnią snajperkę trafił szlag, gdy musiałem uciekać z walącego się budynku. A miałem tam takie dobre miejsce do odstrzału zwierzyny…
- Da się załatwić. – Popielaty wilk spojrzał na Jinxa i machnął łapą, śmiejąc się. – Ciebie nawet nie pytam, bo i tak doskonale znam odpowiedź.
- Proponuję, żeby za pięć dni, gdy każdy z nas będzie już gotowy, spotkać się przy bramie Elizy. Wtedy sprawdzimy wyposażenie i ustalimy trasę dojazdu. Jeszcze jakieś pytania?
Gdy odpowiedziało mu jedynie milczenie, Val skinął łapą na barmana, a ten śpiesznie przyniósł do ich stolika cztery kufle z piwem. Każdy z samców chwycił swoje szkło i uniósł je w górę, a popielaty wilk wzniósł pożegnalny toast, choć śnieżyca za oknem nie uspokoiła się ani odrobinę.
- Oby oczy były celnymi, a amunicja ostrą. Za polowanie!
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.
0
(+0|-0)
Opowiadania: Vaalandil Númen "Pustkowie Ludzkości - Rozdział I
Wysłano: 9.11.2015 9:25
wilk syberyjski
Anthro
świetny text czekam na więcej