Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział VII cz. 3 (+18 )  
Autor: trajt
Opublikowano: 2015/5/25
Przeczytano: 1314 raz(y)
Rozmiar 13.94 KB
3

(+3|-0)
 
Umorusany szopek w bereciku równo uwija się z moimi buciorami. Próbuje przeżyć. Takich setki łażą po ulicach Miasta. Na jednego trafiam przed komisariatem. Gładko czyści. Dodaje pasty. Szlifuje szmatką. Dobrze trafić na takiego, załatwi sprawę i problem z głowy. Na jakiś czas. Zapominam czyścić. Stara para. Kupiona na tanio. Warta grosze.

- Psze pana, 39 centów – mówi spod berecika.
Daję 2 $. Zapracował. Mały dziękuje skinięciem główki i znika w tłumie. Zwyczajowy kocioł. Ktoś wchodzi, wychodzi, czepia się dzieciaka. Wiadomo, mocniej wychodzi zbić słabszego. Kruche ciałko nie zna obrony. Chłopaki z mojej ulicy czasem obrywają. Mięczaki z 30 na karku lubią się wykazać. Chwyta małego i tłucze. Gdy ,,spryciarz” trafi na lepszego, biegiem po kumpli. Długo nie wraca. Zapomina odwagi. Żałosne.

- Fajny dzieciak – mówi Terence. Stoi obok. Przegląda gazetę. Wiedział, gdzie iść. Witamy się. - Wyrośnie z niego porządny szop. Szkoda, jestem dla niego za stary.
Rozumiem aluzję.

- Nie było z nim źle, przebolałeś jakoś te 3 lata.
Zwija gazetę i wywala do kosza.
- I to był mój błąd. Pamiętaj, Hech, nie tylko ogon wymaga ochrony. Gardło jest najsłabszym punktem oporu. Wszystko przez jeden wieczór. Przyjąłem tego okolicznościowego drinka z zaproszeniem na nockę. Musiał mi czegoś dosypać, bo byłem mocno niezdolny. Potem u niego w mieszkaniu wyciągnąłem jego interes ze spodni. TFU!- Spluwa na boczek.- Niesmaczny wieczór. Wbijał na chama.- Stręka.- Jak strzelił, czubkiem był niemal na samym końcu. Bolało.

- Ale z Frankiem ci wychodzi każdy inny.
- Z kimś musi. O, stoi ten pedał.
- Morris?- pytam.
- Nie, ten obszarpaniec Zimmermanna.

Unosi rękę. Spoglądam za nią. Po drugiej stronie ulicy stoi znajomy jełop, wilk z nieudolnie poprawioną buźką w jasnym płaszczu i w szarym kapeluszu. No rzeczywiście dawno nie widziany pysk. Czeka gnój. Tacy trzymają z samym diabłem. Wszędzie wyniuchają dłużnika. Trudno, przeznaczenie czy tam pech rozdaje nowe karty. Dotąd 1 partia należy do mnie. Trzymaj rączki na wierzchu. I żadnych sztuczek.

- Pomóc?- pyta jeleń. Chciałby usłyszeć ,,tak”. Liczy na rewanż za tor. Szczerze, życzę mu tego. Ale nie dziś. Moje problemy moje sprawy. We dwóch niby prościej, bo co dwa ogony to nie jeden. Z tamtym wariatem trzeba samemu.
- Niech męczy tylko jednego z nas.
Poklepuje mnie po plecach.
- Dobry z ciebie kumpel. Wieczorem idziemy na jednego?
- Byle nie do ciebie, za głośno.
- Nie mów, że ci przeszkadzaliśmy- mówi.- Byliśmy cicho.
- Powiedz to moim uszom. Któryś spinał dziuplę i ptaszkowi było trudno wlecieć.

Terence odchodzi ze śmiechem. Jeśli mam umrzeć, takim go zapamiętam. Spoko gość, niespinający pośladów tylko przed jedną osoba, facetem, hę. Woli tę stronę, trudno. Sami pomyleńcy, świry, szaleńcy robiących brudną robotę za innych i potrzebują drobnej gwiazdki z nieba. Jestem w tej drużynie.

I jak tu skończyć z morfiną?

Przechodzę na jego stronę ulicy. Mam cichą nadzieję, że zostanę przejechany. Liczę na wściekłego urzędasa. Wylali go z samego rana, przed dniem wypłaty. Zdarza się. Facet ma dom pod hipoteką. Musi spłacać raty. Nagle nie ma z czego. Odwiązuje krawat, wali nim w twarz byłego szefa. Ochrona wyrzuca gościa z biura, ten idzie do samochodu. Za kierownicą tyka bomba. Rozpierdolić, nie rozpierdolić, rozpierdolić, nie rozpierdolić, wybór godny szaleńca. Wygrywa ,,jedynie” słuszna opcja. Włącza niedawno spłacony złom i wjeżdża na chodnik. Pierwszy przechodzień, matka z dzieckiem. Pisk zmieszany z krzykiem. Drugi przechodzień, listonosz. Deszcz listów spada na pobliskie ogródki. Teraz jedzie po mnie.

Czekam na tego świra. Nic. Pozostaje deszczyk. Pojedyncze krople, grupy, potem pada równo. Chodniki pustoszeją. Uszy mokną, ogon też, a ja idę do wilka. Przyszedł po ostatnią rzecz, jaką mi odbierze.

- Siema, dupodajcu – rzuca na powitanie.- Smakowała paróweczka jelonka?
- Z takimi tekstami szybko zarobisz na dentystę, wiesz?
Wyjmuje sprężynkę i czyści pazury. Koniuszek blaszki gładko wchodzi. Obyś któryś zdarł, gnoju.
- Mnie nie sprowokujesz. Po 10 godzinach z uroczą krówką czuję się odprężony.
- Czułeś to przed czy po przygnieceniu twojego pyska pięknością.
- Zabawne – rechocze – no nie powiem. Wejdziemy?- Wskazuje nożykiem drzwiczki. Wymalowano na nich dwa kijaszki do grania w bilard. Nazwa zobowiązuje: Joker Bar.
- A mam inne wyjście?- pytam. Czuję ciężar przemokniętego płaszcza i tyle przychodzi w odpowiedz.

Poharatana wilcza twarzyczka krzywi się w uśmiechu. Wchodzimy. Drewniane schody prowadzą w dół. Słychać uderzenia, rozmowy. Schodzimy. On z tyłu, ja z przodu. Czuję się osaczony. Serio, nie ucieknę. Żaróweczka, jedna na ukośny sufit, kiepsko świeci. Jak zwiać? Odskoczyć do przodu, sięgając po visa i strzelić? Proste. I niewykonalne. Zwalę się ze schodów. Pomogę. Ułatwię robotę. Rozbity łeb – świetny konkret.
Osiągamy dno. Goła ściana z desek. Co jest? Kończymy sprawę w piwnicy?
- Masz forsę?- pyta. Nudzisz.
- Pogadajmy w środku.
- Jak chcesz, kojocie.
Odciąga dwie deski. Drzwiczki? A , jest klamka. Nawet widać znaczek baru.

Już na progu czuć barową mgiełkę, dym papierosów, tanich cygar. Zapach hazardu. Same stoliki do gry i ławki podpierające ściany. Wszędzie gra za małe pieniądze. Na tyle każdego stać. Kto da więcej?

Mnóstwo gości. Azjaci, Kitajce i Hanowie (Chińczycy), zakochani w opium cisi zabójcy. Zbite w jedną grupę skośnookie cienie o zabójczym uśmiechu. Najmując jednego, masz rozwiązaną na setkę problemów. Proste. Jeden hien. Dzika twarz i ruchy. Łazi w samym podkoszulku od brzegu do brzegu i wali z kija. Brakuje mu tylko barw wojennych. Przestał temperować czubek drewienka. Zbite na dobre. Znaczy, gra równo idzie. Pryszczate młodzieniaszka Jeden się szprycuje. Pochylony łeb, odsunięty rękaw, goła ręka. Miga strzykawką. Zgrywa dilera. Słabiak. Prezentuj słowami, nie czynem.

Przechodzimy do drugiego pokoju. Pustawo. Dwa stoły i tarcza z wbitymi do niej strzałkami czekają na graczy. Zaczynam podejrzewać rezerwację dla śmierci. Przyszykowane elegancko. Jak na pogrzeb. W sąsiedztwie gaworzą. Cichutkie świadczenia świadków.

Wilk bierze jeden kij, ,,temperuje” i uderza białego. Kolorek mija zielony, purpurowy i już, już ma walnąć w czerwonego. Wymija go i trafia w niebieskiego. Słabiutko. Niebieski staje na ścianie. Odskakuje. Pudło. Nikogo nie trafia.

- Grywasz?- pyta.
- Kiedy jest okazja.
- Masz ten tysiąc? Pan Zimmerman nie ma tyle cierpliwości.
- Miało być 500 – mówię.
Uśmiech na tle szwów nie wygląda diabelsko, bardziej żałośnie.
- Pan Zimmerman lubi odsetki. Twoje wzrastają umiarkowanie.
- W 2 - 4 dni?

Zapala zapałkę przeciągnięciem po ,,trawce”. Płomyczek staje się tu najjaśniejszym punktem.
- W towarzystwie jelenia czas płynie wolno, nie?
- Akurat ja preferuję kobitki.
Wytrzeszcza gały i otwiera gębę. Wygląda na ,,prawdziwe” zmartwionego. Podejrzane.
- O, działasz na obu frontach?
- Chciałbyś….

Ktoś mnie chwyta od tyłu. Yy… Wykręca ręce. Ała, sam, złamasie, nie umiesz? Kurde. Wielka kosmata łapa chwyta za szyje. Nie dusi, ale też nie pozwala odetchnąć i przyłożyć każdemu. Druga wystarczająco mocno trzyma moje ręce…. Lepsza od sznura, łańcucha. No, jestem uziemiony… Smrodliwy oddech. Kogoś najął, wilku? Za ćwiartkę sików każdy każdemu wrogiem. Trampstwo zapomniało uczciwych zasad. Nie wtrącaj nosa, masz własny smród – kto tego przestrzega?

Obszarpaniec odkłada kij. Podchodzi, wolniutko, z uśmiechem. Sięga mi pod płaszcz. Skrywałeś, żeś sam pedzio? Pomyłka. Wyciąga i visa i rewolwer. No, rozwal mnie tu i teraz. Masz powód. Dam po ryju tobie, twojemu śmierdzielowi, twojemu szefowi. Nauczę pokory, szacunku. No strzelaj. Jestem na uwięzi. No strzelaj. Rachuneczek musi być pełen.

White, wybacz, że więcej się nie zobaczymy. Przepraszam za tamto.
Dziadku, opiekuj się nią z góry. Ja pójdę na dno. To pewniak.
Terence, no szkoda, przeszkodziłem ci na torze.

- Ładny sprzęt- mówi wilk. (Zatem Śmierć skreśla mnie z dzisiejszej listy?).- Nie widziałem takich od 45. Robiłem w pułkach zaopatrzeniowych i widziałem niejedną sztukę. Taa, raz siedzieliśmy z kumplami w baraku i graliśmy w ruską ruletkę. Znasz?
- Stąd masz… Yhm… te szwy?
- Poniekąd - opowiada.- Przyszła moja kolej. Wkładam lufę do gęby i naciskam spust. Źle zrobiłem, bo otwór na głupiego skierowałem w policzek. Rozwaliłem sobie buźkę. U, plask, bach. Trząsnęło. Ryli mi igłami zamoczonymi w jodynie. Wiesz, kolego jak to boli? Strasznie bardzo. Cała gęba w szwach, w bandażach. Wsadzili do salki, zrobili otwór na żarcie. Jedna z pielęgniarek miała niezłe cycuszki.- Pomrukuje.- Nachylała się, gdy mnie karmiła. Jak mi stawał… O żeś, takie widoki. Po wyleczeniu miałem udaną noc, ostatnią przed wyjściem do cywila. Ty pewnie wolisz, gdy biorą cię od tyłu, tak? Ból tyłka to taka nieprzyjemność w codzienności.
Nie odpowiadam.

- Tak, poznałem się na tobie. Wolisz dostawać od tyłu jak brać od przodu.
Celuje z bliska visem. Niemal czuję metal. Ironia, zabity z własnej broni za zmyślony dług.
- Wiesz jak się gra w ruską ruletkę na płasko?
- A ty wiesz, jak wygląda piekło od środka?- pada głos znajomego rogacza.

Strzał. Na wilczej twarzy znika uśmiech. Tuż nad oczami pojawia się krwista dziurka. Nie marnuję czasu. Podeszwa w tył. Idealna bliskość celu. Stękanie, jęki. Kosmata łapa znika. Jedna rzecz z głowy, znaczy z szyi. Szybki zwrot. Walę z pięści. Kogoś powalam. Miło wąchnąć stęchlizny.

,,Komorniki” leży zawieszony cielskiem o stół. Zieleń ,,trawki” nabiera szkarłatnego odcieniu. Masz swój dług, frajerze. Teraz oddawaj co moje. Wyciągam od trupa visa i szóstkę. Tęskniliście, chłopcy?

Tymczasem Terence, bo kto inny przybędzie mi na pomoc, przeszukuje ,,goryla”. Brodaty kundelek o wielkich łapskach. Leży nieprzytomny. Twarz blisko podłogi. Brudne futro, ubranie. Za ile flaszek mnie dusił?

- Dałem tobie wolną rękę – mówię do jelenia.
- Nie miałem co robić, wpadłem na chwilę – tłumaczy.- Ty, ten tremp nosi blaszkę.
Unosi kawałek blachy. Dawno nie widziany numerek szeregowca. Imię, nazwisko, grupa krwi, znak bycia bohaterem. Mieliśmy podobne. My żyjemy, ten umarł za życia. Najgorzej.
- Tak kończą najlepsi.
- Na śmietniku historii – dodaje Terence. Oddaje straceńcowi, co straceńcze.– Czekaj z wyjściem, odpłacę tamtemu.
- Byle szybko. Sam chcę.
- Zapłacę za obu, dobra?

Nie widzę problemu. Silny uścisk dłoni. Jesteśmy kwita. Daję swobodę. Sam bym spłacił dług. Się nie chce. A Terence zrobi to lepiej. Ma powód, wiarygodny. Podchodzi bliżej wilczego ścierwa. Otwiera pysk. Wkłada dwie bilardowe i szklankę, znaleziona pod stolikiem. Przypadek? Zamyka gębę i kopie z kolana, prawe, potem lewe. Otwiera. No, każdy ząb na wymianę. Szkło przegryzły, z drewnem nie dały rady. Sporo krwi. Zalewa podłogę. Tyle krążyło w tym truchle. I po 5 czy tam 6 przekazaniu.

Odchodzę do drzwi. Nasłuchuję. Tamci się zbiorą po dwóch hałaśliwych klientów. Dwóch już ucichło. Mamy nikłą szansę. Jedne drzwi, cztery gnaty, nas dwóch. Jeśli prócz pięści, kastetów, szkła i kijów nie mają niczego innego, jesteśmy górą. Odstawimy grzeczne przejście. Wpadniemy z głośnym: ,,Dajcie przejść albo w ogon!”, hę. Dobrze zabrzmi, a potem?

- Idziemy?- Kiwa porożem.
- Byłeś równy gość – mówię.
- Jeszcze żyjemy – stwierdza.
- To po co wróciłeś?
- Starczyłoby zwykłe: ,,Dzięki za ocalenie ogona” – czka.
- Czekają tam na nasze wyjście?
- E, Miasto widziało dziwniejsze momenty. Polowanie trwa.
- No tak. Damy radę?- pytam.
- Jak zawsze we dwóch.

Przyjacielska piątka. Ostatni? Zobaczymy. Otwieram. Cisza. Klientela przerwała grę. Podsłuchiwali? Jak dawno? Zasłaniają tyłkami stoły. Gapią się. Azjaci ostrzą krótkie noże. Zakrzywione ostrza. Ilu ścięli? Zabójczy fach mają we krwi. Szepty. Wojowniczy hien celuje do nas z dłoni. Nie ♥♥♥♥♥♥♥♥ mnie, koleś. Teraz on, oni mają przewagę. Rzadka chwila, ciągnie się, zwalnia tempo. Czeka. Wyczekujemy ruchu?

Szepty: ,,Widziałeś tych dwóch? Załatwili Benka. (Czyli tak miałeś na imię, wilczku). Długo się nie męczył”, ,,Długo nie pożyj”, ,,Zasłużył, ze 4 patole mi wisiał, a sam forsę zabierał”, ,,Trafił swój na swego”. ,,Pokażemy, kto tu kogo ścina”. ,,Uważaj, ci dwaj nie wyglądają na cwaniaków”, ,,E, pedzie jakieś”, Sam jesteś pedzio. Nie wyglądają na barwionych cweli, szczególnie ten jeleń”. (Ciekawe, Terence zniesie ,,obrazę”?).

Wyjście. Schody. Ani kroku i oka w tył. Nie idą za nami? Nie słychać. Uff, wyszliśmy. Ulice pociemniały od chmur umilają ocalone życie.

- Narobiłeś w portki?- pyta Terence.
- Bałem się zrobić.- Trzęsę się.- Cała ta zgraja tak na mnie podziałała… Idziemy na jednego?
- Czemu nie. Pora jest dobra, problemy mamy z głowy, a forsa jak była, tak jest.
- A jest w mojej kieszeni.- Poklepuję płaszcz.

Na ten znak obaj się śmieje.


 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.