Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział VII cz. 4 (+18 )  
Autor: trajt
Opublikowano: 2015/5/26
Przeczytano: 1358 raz(y)
Rozmiar 14.11 KB
2

(+2|-0)
 
- Na zdrowie.- Stukamy się szkiełkami i pociągamy do dna.- Zaoszczędziłeś 500$ Na co wydasz?
- Już je wydaję – odpowiadam.- Pijesz sznapsa za dwie stówy. Musimy czymś świętować.

Terence unosi butelkę. Przegląda etykietkę. Podstawa barowego wychowania. Czasem barmani, wiedzieni brutalnie chciwą oszczędnością, odklejają oryginalne tytuły i doklejają przerobione. Promil zyskuje zero lub dwa, cena podskakuje. Któregoś razu piliśmy Old Good Johann’iego. Cena rynkowa – 40$. Zapłaciliśmy 10. Szczyny. Wtedy schudłem z 5 kilo. Żołądek, przełyk, gardło, zabolały osobno, jedno za drugim. Wyrzuciłem posiłki z 3 ostatnich dni. Nie było czego oglądać i wąchać.

W tym barze podobnie. Brud, smród, pijawki. Zgraja urzędasów z pory lunchu i południowej herbatki. Znaleźliśmy się przy głównej. Wejście blokował tłumek. Dwóch ,,macho”, ogier i leopard, urządzało pokaz siły. Walili się wzajemnie po pyskach, gryzli, kopali powyżej pasków. ,,Widzowie” dopingowali. Olaliśmy zbiegowisko i weszliśmy.

,,O ma słodka Katharin, słodka, ma słodka… – wydziera się w kącie szafa grająca.- O ma słodka, słodka Katharin. Słodka dziewczyno, którą zostawiłem na rzeż….”
- Wyłącz te cholerstwo!- krzyczy któryś klient.

Dwie pary niedaleko mają inne zdanie. Odszczekują krzykaczowi za krytykę. Zaglądam przez ramię. Kocur i króliczka, szczur i ruda wilczyca. Rudą kojarzę. Ta kiecka, cienka i nietrudna do zdjęcia. Skądś kojarzę. Każda każdej równa, ciuchami, makijażem, osiągnięciami, style przeżycia. No co? Póki żaden ogon nie doznaje krzywd, żaden fach nie jest zły,.

- 10 promili?!- Jeleń wyrywa mnie z zamyślenia.- W mordę, taki szajs za 200 $? ( Szajs? Ja już czuję mętlik). Ten kraj schodzi na Żydów.
- Terence, jesteś antysemitą?- pytam zakłopotany. No weź, walczyliśmy z Niemcami. Tym dopiero odbijała ta szajba.
Spogląda mętnym wzrokiem.
- Antysemitą? Nie – stęka.- Nie wobec ortodoksów i tych porządnych. Mam pejsatego krawca. Kiedy bierze ze mnie miarę, ciągle opowiada o swoim wuju rabinie, który zginął w obozie, chyba w Auschwitzu. Dorzuca kilka śmiesznych żartów o żydowskiej finansjerze i handlarzach. Miły gość. Myślę raczej o czerwonych, komunistach, bolszewikach. Marks był Żydem, wiedziałeś?
- Przede wszystkim komunistą - poprawiam wesolutki.- Czerwoni nie uznają narodowości, sam mówiłeś..
- Dokładnie. A znasz ten dowcip? Kto jest gorszy – komunista czy socjalista?
- Teraz nie mam do tego głowy. – mówię. Przez większość czasu nie mam sił na takie domysły.
- Socjalista, bo komunista od razu strzela w łeb.
- Daj w miejsce socjalisty urzędnika skarbówki, a w miejsce komucha gliniarza, to żart zyska życiowy charakter. Nie każdy ma histeryczne wykształcenie z uniwerku..

- Ja studiowałem, nie uczyłem. – Szczerzy się.- I nie historię, a klasyczną.
- Jakaś różnica?
- Na historii poznajesz całość, na klasycznej uczysz się Greków i Rzymian. Dostajesz stronę tekstu po łacinie lub grece i jedziesz z tłumaczeniem. Końcowa pracę pisałem na temat postaci Sokratesa w pismach Platona. Mój profesor był w porządku.

- Żydek?- pytam i polewam. Pół na pół.
- Rosjanin. – tłumaczy.- Łomonosow się nazywał. Zwiał z Rosji w 20 którymś. Bolszewicy wytłukli mu całą rodzinę. Nie byli burżujami. Zwykła rodzina, mieszczanie i nauczyciele. Jednej nocy wywieźli ich nie wiadomo gdzie. Otworzył mi oczy na wiele spraw. Szkoda, ze go wylali.- Stuka się ze mną i pije do dna.- Gdzieś przed końcem semestru przyjechał facet z jakiegoś klubu dyskusyjnego. Czerwony na całego. Potem wyszło, że pracował w sowieckiej ambasadzie. Pierdzielił bzdury, jaki to Stalin wspaniały, jak to umocnił Związek Sowiecki, jak to naród rosyjski wreszcie zyskał dobrobyt. Pierdzielił i pierdzielił, a cała publika to łykała. U mnie na seminarium z 10 ogonów 6 wielbiło Marksa.

Wypijam resztkę butelki i pytam, czy mu nie przerwał.

- Chciałem - mówi - ale to był koniec semestru. Większa afera i wyrzuciliby mnie. A Łomonosow wstaje z tylniego rzędu, podchodzi. Wszyscy, rzecz jasna, zdziwieni, co gość robi. Już stoi przy tamtym.- Terence unosi prawą pięść.- I daję mu takiego prawego… Komuch wypada ze stołka. Krzyki, wyzwiska. Bałagan. A Łomnosow, jakby nic szczególnego się nie wydarzyło, odchodzi. Dwóch towarzyszy – te słowo wypowiada z politowaniem – znokautowanego chce go zatrzymać, a on zaczyna im przygadywać. Siedziałem niedaleko, słyszałem: ,,Powiedzcie lepiej o tych swoich gułagach! Powiedzcie, jak maltretujecie każdego, kto przeciw wam! Powiedzcie, jak wykończyliście Kronsztad, Ukrainę, Kaukaz, jak wytłukliście Kozaków, Polaków, wszystkich synów i córy Rosji, Rzeczypospolitej i stepów! Mordercy! Bezbożnicy!”. Dwóch takich go wyniosło. Paru szczyli z Kółka Liberalnego pomogło. Durnie durniom pomagali. A durny rektorat zaraz przepraszał bolszewika. Profesora wywalili na zbity pysk. Powiesił się następnego dnia.

- Starych już nikt nie szanuje – mówię.
- Jak z Sokratesem, zmuszony to wychlania trucizny. Na tydzień przed tym zebraniem Łomonosow opowiadał o czasach cara: ,,Bida była, ale nigdy zmuszania do bidy wszystkich. Głodowało, owszem, wiele ogonów, ale nigdy nie zmuszano ich do oddawania tych resztek”.- Wzdycha.- Lepiej niewydane grosze przepić, bo jeszcze urzędasy wrócą do tego idiotyzmu z prohibicją.

Rozlewam zaczątek trzeciej butelki. Podaję jedno szkiełko jeleniowi.

- Za profesora Łomonosowa – rzucam.
- Za profesora.

I piję zdrowie nieznanego mi filozofa, prawdziwego Rosjanina, ostatniego z porządnych zwierzaków Wschodu. Dziwnie pić za nieznajomego. W tym przypadku wypada żałować. Że się nie poznało gostka. Że się nie wypiło z nim paru głębszych. Że na uniwerki zaprasza się tanich lizodupów, którym facet wygarnął prawdę. Zabolały tyłki. Zamęczyli biedaka. Zemsta, rozkosz zagwarantowana najgorszym.

- Na ♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥ nie ma rady – mówi jeleń.

Stawiam szklanki dnem do góry. Chwilowa pauza. Chwilowa nie znaczy wieczna.

- No ni ma.- Wzdycham.- Myślisz, że White tęskni.
- Czemu by nie miała? Znam mało porządnych gości, którzy uczciwie walczą o przetrwanie, nie oszukują, nie marnują nocy na burdele. Jesteś jednym z nich.
- Zaszczyt – pokpiwam.- Kto jeszcze należy do drużyny?
- Ja, Frank, Wally, Byczkowski… Ci żyjący.
- 5 do pokera – żartuję.- Partyjka w przyszłym tygodniu?
- Najpierw niech wszyscy posprzątają ten bałagan. Rzucili hasło 6 miliony i bieganina. Każdy myśli o łatwiej forsie.- Macha nad głową.- Burdel taki, że niektórym nie sięga.(Ciekawa aluzja).
- 6? Wcześniej nie było dwóch?
- Zwiększyli nagrodę – mówi.- Pewnie wielu odpuści polowanie. Rozmawiałem z Wallym. Lepiej go nie spotkać. Chodzi mocno pod nerw. Strzelił z liścia dwóm agentom za urządzanie prywatek, akcji na własną rękę. Prawie go wylali z Agencji. Ma jednak dobre plecy i oczywiście zna wiele faktów o CO. (Się wie, rozboje, wymuszenia, długa lista). Wielu agentów idzie na łatwiznę. Najmują gangi. Wykańczają konkurentów.( Nic nowego). Opowiadał też, że obaj kandydaci walą dodatkami i CO ma dwóch nowych wielbicieli. (Nic nowego). Jak Chynaski urządza wiec, płaci ekipie, a ona urządza nalot. I na drugą nóżkę. (Jeleń pije sam. Ja stopuję). McCuligan urządza spotkanie ze związkowcami, Agencja wysyła kilku krypto-komunistów i prostest gotowy. Wszyscy wielcy demokraci, żeby ich… Ochlokracja, dupokracja, ♥♥♥♥♥♥ idiokracja. Lepszy już pryncypat Cezarów albo monarchia. No i Morris znów pytał o mój adres.

- Doceń to. Się szop stara.
- Bardziej sra. Znasz Aferę Greka?
- Że jeden sędzia miał kochaneczka, greckiego śpiewaka, a CO przyłapało i kazało milczeć o przemycie broni jakiemuś Kastratowi? Czemu pytasz?
- Sprawa pokazuje prawdziwego Zwierza. Jak odszedłem z Agencji, poniuchałem, posprawdzałem, wydałem z tysiąc dolarów i mam zabezpieczenie. Trzymam je w ogniotrwałym sejfie w schowku, ale nie u siebie. Zobaczysz, CO nam nie podskoczy, Hech. Spróbują, padną.

Naprzeciw nas ląduje znienacka para piw. Stawia barman, łasic o końskiej szczęce i oślich uszach. Oczy kocie. Język, na ile wychwytuje, podwójny.

- Podsłuchałem was i założę się o te flaszki, że nagrodę zgarnie CO, bo to cwele.
Terence zapala papierosa. Tania bibuła.
- No i wygrałeś , szefuniu– mówi.
- I dlatego macie je na koszt firmy.- Przysuwa szkiełka bliżej, po czym odchodzi.
- 6 na twojej liście – mówię, a jeleń przytakuje, że potrzeba jeszcze siedmiu do ostatniej wieczerzy. Rechoczemy i pociągamy na zdrowie.

Barman ma prawdziwie złote serce i porządny łeb na karku. Stawia następne dwie i następne. Zaszkodzi odmówić. Byle wątroba przetrzymała. Po trzeciej butelce reszta ujdzie. Gładko wchodzą. Przerwy poświęcamy dla wyszukanych promili - sake, wódka, owocowe kroplówki, bimber, najlepiej wyprodukowany w roku wprowadzenia prohibicji… Mhmmm… Smak historii. Jakoś głowa trzyma się na prostej... Dziwne, dalej siedzę Nie padam na krzyż. Dobry znak. Dla porządku sprawdzam zegarek. 2 piwa co pół godziny, wyjdzie 8 na 4 godziny. 5 po południu. Tyle szkiełka. Dzielę się tą nowiną z Terencem.

- To więcej jak u mnie – zauważa.
- Sprzątnęliście chociaż?- pytam.
- Porządki odłożyliśmy na potem. (Podejrzewam czemu).Poleciałeś za zwierzem, dopiero się ubierałem. Wyleciałem za tobą, a ciebie wcięło. Gdy przyuważyłem radiowóz, na ślepo zgadłem kogo wiozą. Jak było?
- Byczkowski nie pomoże, tyle na rogach. Niektórzy wrzucają mu mnóstwa gówna. (Rozmowę z cyrkowcem pomijam. Zostawiam na jutro. Dożyję). Co z Wallym? Mignął mi na komisariacie i tyle gada widziałem.
- Ponoć szykują akcję. Rano walnąłem na chama rozmowę przez telefon. Nie mamy się wtrącać. Szykuje się ostra zabawa.

,,O ma słodka Katharin, słodka, ma słodka… O ma słodka, słodka Katharin. Słodka dziewczyno, którą zostawiłem na rzeż….”

- Skarby, chcecie sobaczyć moje 23 centymetry? – Pada gdzieś śmiała propozycja.
- Nie pomyliłeś z milimetrami?
Kobiece śmiechy. Wyzwiska: dziwki, fajanziasze, pedzie, cipy. Stare słowa, nowe znaczenia. Nuta za nutą.

- Mam ich wszystkich głęboko.- Przeciągam dłoń po twarzy. Mokra. Śmierdzi alkoholem. Nadmiar chce na wolność. -Tęsknię za tą zebrą.
- Na pewno zamartwia się o ciebie – mówi.
- Jak jej spojrzę w oczy? Wiem, co chcę powiedzieć… Coś w środku nie pozwala.
- Poczucie winy, Hech. Każdego wnerwia. Trzeba ci poprawić nastrój.

Terence rzuca zamówienie za stówkę. Przesadza. Bierz taniej, rozcieńczysz na drobniejsze. Dłużej posiedzimy. Czasu dużo, forsa jest, szklanki nie wyschły. Ale zaczyna się. Łeb boli, gardło pali, w brzuchu ogień. Obok nasze kapelusze. Któremu rzygnąć? Że też mam takie zachcianki, hę. Drapię rude krzaczory. Nieostrzyżone. Trza poszukać brzytwy.

Tymczasem 2 do 0 dla mnie. Od wczoraj poszedłem w górę. Długo się utrzymam? Nieszczęście szuka kogoś do pary. Szykuje partyjkę. Oszuka rozdając karty i padnę. E, pod stół i spać. Tyle mi zostało. Dwa kroki do przodu i wciąż w tyle.

,,O ma słodka Katharin, słodka, ma słodka… – śpiewa szafa grająca.- O ma słodka, słodka Katharin. Słodka
dziewczyno, którą zostawiłem na rzeż….”
- Mówiłem, do ciężkiej anielki, żebyś wyłączył te cholerstwo!- krzyczy ,,znawca”. A może sam byś się wyłączył? Przylazłem na odpoczynek i picie, nie słuchanie debili.
- Hech?- pyta ktoś za moimi plecami.

Ten głos. Oszalałem. Słuch musi zawodzić.. Słyszę White. Boję się z nią spotkać. Zmarnowałem dni, noce, czas.. Mogłem je inaczej wykorzystać. Zamartwiałem się przeszłością. Wzmacniałem smutek, a on grzecznie prosił o poderżnięcie gardła. Próbował i próbował. Prawie się udało. Przyszedł Terence. Przyniósł morfinę. Wyczuł, czego potrzeba. Spytam, jak z fotelem. Wygodny zastępca White. Pierdolę. Chcę do niej wrócić, być z nią. Dziadku, proszę, powiedz temu tam. Niech zrobi czary mary.

A jeleń trzyma równowagę. Ogarnięty. Walczy. Odkrzykuje komuś: ,,Odwal się od mojego kumpla, pedale! O, chcesz w pysk?! Chcesz?! Solówki sie zachciało?! Pedał!”. Skąd tyle siły? Widocznie mocny cios w tyłek daje kopa energii. Zastrzyk pobudzenia. Raz, dwa, trzy, czujesz ból pomieszany z radością. Duże poświęcenie. Nie dla każdego. Musi mieć sporo odwagi. Chyba to po Meksyku. Miał zamieszkać, wrócił. Czemu? Odpuściliśmy temat, bo prosił.

- Hech?- Znów te pytanie.
- Słuchaj – odwracam się – nie znam ciebie… White?

Zwidy? Mrugam. Raz, dwa, trzy. Mocny zacisk powiekami. Otwieram je. White? To ona. Jezu, czarno-biała piękność jest tu. Stoi na wprost, żywa, w ciemnym płaszczyku. Znów obok mnie. Serce tyka jak nigdy wcześniej. Po całym ciele spływają krople potu. Nogi drżą. Pobodnie ręce i ogon. Co powiedzieć? Co wygarnę? Brak słów.

Terence rozumie sytuację. Wali mnie z bara. Pomaga. Wracam na ziemię z odpowiednimi słowami.

- No cześć – mówię.- Jakoś się trzymam, widzisz?
- Hech, chodź ze mną. Wrócimy do domu.
- Posłuchaj…
- Bez ciebie nie wyjdę - rzuca.
- Dać wam chwilkę? – pyta Terence.
Wyciągam do niego dłoń.
- Daj lepiej na taksówkę.
Z kanciarskim grymasem grzebie po kieszeniach.
- To rozumiem. Kojot wrócił na siodło.

Daje 10 dolarów. Gdzie znajdę równie rogatego uczciwca?


 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.