Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział VIIII cz. 1 (+18 M/F)  
Autor: trajt
Opublikowano: 2015/6/21
Przeczytano: 1323 raz(y)
Rozmiar 12.40 KB
5

(+5|-0)
 
Długa zabawa wzmaga odpoczynek. Aleśmy się narobili. Całe popołudnie za nami. Oboje z White czujemy wyczerpanie. Leżymy rozwaleni, rozłożeni wzajemnie na sobie. Jej nóżka na mym brzuchu, moja rączka przechodzi pod jej główką. Dosięga piersi. Słodkie uczucie. Znośna lekkość bytu. Miło, spokojnie. Z ulicy dochodzi cisza, niekiedy strawne dźwięki. (Otworzyliśmy okno z winy ,,gorączki”).Dzieciaki grają w piłkę. Przyszli mistrzowie trenują. Dziś, jutro, pojutrze zejdę i zagram. Brakuje mi zabaw z dzieciakami. Może wyrosnę na dobrego ojca?

- Ile chciałbyś mieć dzieci?- pyta zebra.
- Całą gromadkę – odpowiadam bez wahania.
Masuje swój brzuszek.
- Ja wyczuwam bliźniaki.
- Ledwie skończyliśmy – mówię.
- Kobieca intuicja.
- Jesteś pewna?- pytam.

Dosięga compadra. Ej, jastrząb wyczuwa przypływ dobrotliwej mocy. Przywołany powstaje. Gotowy odlecieć. Kolejny lot namiętności ponad szczyt samotności. Ładnie powiedziany wierszyk. Podrzucę Terence’owi. Łóżkowa poezja to jego specjalność.

- W twojej obecności na pewno - odpowiada. Całujemy się. - Już nic nie mów.

Zaczyna. Pociera compadra. Porusza nim ze swobodą, delikatnie... Czuję. Odlot pozbawiony morfiny. Masuje powierzchnię. U, poranna morfina poderwała nerwy. (Znalazłem jeszcze jedną, ostatnią, w skrytce w łazience). Mali przyjaciele, wzmocnieni pokaźną strzykawką, przesyłają podnietę szybciej niż zwykle. Dobrze, dobrze. Dobrze… Bardzo dobrze. Nie przestawajcie. U, White, proszę, nie przestawaj… Pocieraj, pocieraj. U, już blisko. Dłoń jak marzenie. Żadne samcze paluchy. ,,Grubasy” miażdżą orzełka. Przez nie jazda na ręcznym jest katorgą. Ale kto pomoże,
gdy potrzebujesz? Sam… A-a-aaaaa…. Poooszło. Znalazłem troszkę amunicji na ten wystrzał. Ojoj, źle wycelowała. Compadra skierowała wprost na mnie. Trafia szyjkę i pysk. Dostać własną śmietanką… Marnotrawstwo.

- Masz coś na twarzy – mówi White. Przybliża języczek. Koniuszkiem zlizuje ,,śnieżynki”... Mhm, grzeczna. Nie lubi zabrudzać swojego kojota.

Chwile mają ten styl wyciszenia, zwycięstwa. Czemu kłopoty ciągną się godzinami i dniami? Niby gorsze? Siedzą na ławce rezerwowych i kiedy zejdzie gwiazda, chwila spokoju, wejdą one. Długo zagrają, do samego końca. Mało osiągną. W obecności chwili mało znaczą. Pewnie dlatego tylu przesiaduje po barach. Alkohol działa na chwilę. Chwyta słówkami: ,,Podzielisz się sobą ze mną?”, zaciąga w ustronny zakątek, przedłuża. A ona nie przeskakuje. Zrobią robotę i siup. Taaa, Tatuś Czas się wścieknie. Wali z pięści. Obrywa pijak. Alkohol zdążył ulecieć.

U, White wstawia rączki między nas. Palce są tuż nad compadrem. Coraz bliżej, bliżej. Bliżej. Zejdziesz? Stawiam, że tak. Runda 3 dopełni ten dzień. Czerwona koronka z wczoraj idealnie mnie nakręciła. Nakręca. Włożyła ją i dzisiaj. Jasny umysł i jasny dzień potęgują czerwień.

Rozróżniam pojedyncze kwiatuszki ze wzorku. Oczy straciły zmęczenie. Ręce i dłonie podobnie. Dobrze. Przechodzę na pończoszkę. Mam blisko. Nóżka leży na moim brzuchu. Mhm… Gładziutka. Skorzystam. Dłoń pod materiał. Przyciasno. Oby tego nie poczuła. A jednak…

- Wiedziałam, że ci się spodoba.
- No a jak. Myślisz, że będzie miało twoje oczy?

Przeczesuje grzywkę. Przesłaniają oczy godne husky – prawe brązowe, lewe niebieskie. ,,To po ojcu”, opowiadała. Pokazywała fotografie. Pamiętam jedną – rodzinka w ogrodzie. Dwie małe zebry, White i Blake, bawią się na kocu. Nad nimi stoją rodzice – dorosła zebra i ,ciężko powiedzieć, koń, zeber, husky? Końska twarz i pasiaste dłonie, ale uszy wilcze, psie, wskazują na husky. E, natura. Po rodzicach dostajemy dziwne ,,pamiątki”.

- Kto wie – odpowiada.- A jeśli dostanie twoje? A jak chciałbyś je nazwać?

Dłonią dotyka mojej szyi, twarzy… Mhmmm, cudeńko przyszło do mnie. Wróciło po 5 godzinach zabawy. Nowy rekord. I to za dnia. Liczę, że mali bohaterowie dopną swego. Przejdą wrogie okopy, wielu zginie, nic nowego, aż ostatni, najodważniejszy, poprowadzi sprawę do zwycięstwa.

- Sam nie wiem… Chłopak mógłby się nazywać Martin.
- Nie podoba mi się – mówi.- Może Carl?
- Brzmi całkiem, całkiem. A dziewczynka?- pytam.
- Liczyłam na Barbarę albo Jess. Siadłyśmy z Blake i Florance w trójkę i zrobiłyśmy spis. Wyuczyłam się całości na pamięć. Chcesz posłuchać?
- Jasne.
- Chłopiec: Carl, Peter, Bart, Charles, Timothy, Thomas, Nicolas… (Że jak?), ewentualnie Cesar.- Sporo wymieniła. Jest wybór. Każde imię ma charakterystyczne brzmienie. Z tym Nicolasem przesadziły. Co to za imię? - A dziewczynka: Barbara, Jessica, Amber…- Dzwoni telefon.- Spodziewasz się rozmowy?
- Nie.
- Lepiej sprawdzę.

Wstaje. Uważaj. O mało się nie potyka o rozrzuconą pościel. Jest roztrzęsiona. Opadła z sił. Ma chwiejne kroki. Skutki powstałe podczas maratonu. Pomijasz wstęp. Rozpalasz serce i chęci. Istny pożar. Niespokojny ogień rozprzestrzenia się. Uczucia palą się pod wnętrznościami. Krótka pomyłka oznacza wybuch ciśnienia. Chęci uciekną, tyle będziesz mógł. By to uspokoić masz jedno wyjście, najlepsze – podziel się nim. Tak zrobiłem. Po usłyszeniu dobrej nowiny nabrałem takiej ochoty…

Co tyle gadać? Wróciłem, ona już wiedziała. Przyszykowała się. Wzięła wolne i włożyła wczorajszą czerwień… Całe cholerstwo świata klęka u mych stóp. Błaga o litość. A na czele klęka pech. No masz, gnoju, tłukłeś po łbie, podstawiałeś nogę, wieszałeś za ogon, przegrałeś. Całuj dłoń kojota, któremu kazałeś zdychać.

White doprowadza do porządku grzywkę. Odsuwa włosy na plecy. Szkoda. Z każdej strony jest śliczna. Długie, czarno-białe paski włosów nie przesłaniają pupci. Cudowna. I nóżki, bioderka. Gibkie kontury. Trzeźwość popłaca. Myślisz normalnym rytmem. Oczy nie rozchodzą się za widokiem na boki. Spokojnie, po ciuchu rozpoznasz pojedynczy pasek.

Podnosi słuchawkę.
- Kto mówi?... Nie… Chwileczkę.- Patrzy na mnie.- To ktoś do ciebie, Hech.
Proszą, staję hardo na obu nogach. Nie zmęczyłem się. Podchodzę.
- Hechixos przy telefonie, słucham.
Żadnych słów. Sapanie. Po chwili głos przepełniony spokojem mówi:
- Przyjacielu, zbieraj tyłek do kupy i wyłaź od tej lesbijskiej kurwy.
- Wyjdę, żeby nakopać tobie w ryj. A pogadamy o manierach wobec kobiet.

Rechot. Znajomy Ogon porusza się nerwowo i niepewnie. Pot spływa po czole. Pamiętany dźwięk z wieczoru u Terence’a. Dokładnie ten głos wyrwał mnie z ręcznego… Ale zaraz… Sprawdzę.

- Posłuchaj, koleś, nie wiem kim jesteś, ale z takimi żartami wypierdalaj!
- Co się dzieje?- pyta White. Cholera, dałem się sprowokować. Daję jej znak, by nie podchodziła. Dzięki Bogu, słucha. Odchodzi na boczek. Zakłada krótki szlafrok, kimono, i idzie do łazienki. Włącza natrysk. Chciałbym skorzystać razem z nią. Głęboki wdech…1,2,3,4,5… Uspokój serce. Popatrz za nią. Dobra, czas zagrać.
- Kim ty jesteś?- pytam cicho.

Następny rechot. Teraz poznaję. O rzesz, czyżby… Niemożliwe. Ten sam. Trzeźwy słuch się nie myli. To ten sam rechot.
- Dostarczyłem odpowiednią odpowiedz. Czyżbyś nie sprawdził kieszeni płaszcza, kojocie? Wszystko jest zapisane. Zostaw tą lesbę i przyłaź. Powiesz jej o mnie, nie żyje. Powiesz jej kurweskiej siostrze, zginie. Powiesz rogatemu pedziowi, zginie. Masz być sam. Żegnam i do bliskiego zobaczenia.

Wyłącza się. Drań. Kimkolwiek był, żyje. A może to nie on? Nie, nie, nie, jego rechotu się nie zapomina. Ale jeśli to on… Jasna kurwa, niemożliwe! Trąbili, że zginął. Mieli gościa rozwalić! Mówili: ,,Otoczony i zastrzelony”. Złapani na gorącym uczynku kłamstwa. Czego się spodziewałem po prasie, radiu? Równe śmiecie. Żałosny cynk z niepewnego źródła i HIUP! mają news dnia. Jak zwykle, praca wymaga poświeceń – przekreślenia szacunku wobec siebie.

A płaszcz? Dziwił się, że nie przeszukałem kieszeni. Podejrzane. Sprawdźmy. Biorę łach i gmeram. Lewa pusta. Teraz prawa. Troszkę papierków i niedopałków. Wyciągam. Bibuła, lipna recepta na morfinę, własnoręcznie wykonana. Kiedyś pomagała, dzisiaj młodsi siedzą w aptekach. Brak im miłosierdzia starszych. Przepisy, regulaminy, prawa debili. Niespalone mandaty. Przyjdzie czas. Co jeszcze… Zawiniątko. Czyste. Rozwijam. Porządnie nagryzmolone. Czytelne.

SPOTKAJMY SIĘ DZISIAJ WIECZOREM W ZAUŁKU PRZY SZÓSTEJ. PRZYJDZ SAM. SAM. SAM. GODZINA 7 ALBO 8 WIECZÓR. WSZYSTKO JEDNO, CZY PRZYJDZIESZ UZBROJONY. MI TAM OBOJĘTNIE. JEŚLI NIE PRZYJDZIESZ, UMRZE TWOJA LESBA, JEJ DZIWKARSKA SIOSTRA I BYŁA, TWÓJ PEDZIO KUMPEL I JEGO LODIARZ. ZWIERZ.

To skurwysyn. Kiedy to wsadził? I gdzie? W biały dzień nie wyszedłby na ulicę… Chwila moment, schodząc od wuja zadzwoniłem z budki. Terence był zajęty. Zaczekałem. Krótka rozmowa, tęsknota za White. Myślę o niej. Wychodzę z budki, myślę o White. Wtedy zahacza o mnie facet w czarnym płaszczu. To on! No jo, nie miał ogona. Tak, tak, teraz widzę sens. Uszy nie wystawały nad kapeluszem. Tego nie skapnąłem. Myślałem innymi kategoriami.

Godzina? Nadchodzi 18:30. Ściemnia się. Za oknem zachód. Czerwień, pomarańcz. Piękny widok przed śmiercią. Wrócę? Chce pogadać… Sprawdzę. Biorę kaburę. Vis ma pełny magazynek. Rewolwer podobnie. Kręci się wypełniony całą szóstką. 14 naboi. Dwie siódemki. Szczęście? Zobaczymy, panowie.

Zakładam spodnie. Zapinam guzki koszuli. Wszystko powolutku. Dłużyzna. Nie chcę iść. Nie chcę. Ale muszę. Krawat wiążę jak stryczek. Szubienica czeka.

- Wybierasz się dokądś?- pyta White. Czarny pyszczek wraz z pasiastą główka wystają z łazienki.
Zawiązuję buty.
- Na godzinkę, dwie. (Przepraszam).
- Na ile?
- Mówiłem, na godzinkę, dwie – odpowiadam nieco podenerwowany.

Wyraźnie mnie zatrzymuje. Chce tego. Zna skuteczny sposób. Staje w drobnym rozkroku i rozwiązuje sznurek. Brak majtek, stanika. Pończoszki założone. Rączki znikają za plecami. Ten krzyk tak podziałał.

- Nie idź. Boję się o ciebie.
- Muszę.
- Dlaczego?- pyta.
- Muszę. (Przepraszam).
Przysiada się i obejmuje wokół szyi. Chwilka radości przed spotkaniem diabła.
- Hech, co się stało?
Całuję ją w policzek. Zwykły cmok. Na taki mnie stać.
- Nic takiego.- Wzdycham.- Muszę iść.

Zostawiam ją na łóżku, samą i bezbronną. (Czemu to robię?). Zakładam płaszcz, kapelusz na głowę. Niestety jestem gotów. Podchodzę do drzwi. Nie mam odwagi by spojrzeć na nią.

- Ale dlaczego?- pyta.
- To nie zależy ode mnie. W sprzyjającej okoliczności… Wiesz… taką mam pracę.
- A co z dzieckiem?
- Jesteś za dobra na matkę, a ja za durny na ojca.
- Wrócisz?- W głosie wyczuwam nadchodzący płacz. Nie spojrzę. Wstydzę się.
- Na pewno. Cześć.

Zamykam drzwi. White płacze? Przystawiam ucho. Płacze. W wariackim świecie wypełnionym tyle zostaje samotnym. Znowu w dołku. Ani z rodziną, ani samemu. Z morfiną słabo. Zawsze trafiam na przeterminowaną. Ledwo idę do przodu. Wszyscy naskakują. Jak mówią, raz tam, raz tu, w górę i w dół.

Czemu nie ma wyjścia? Przydałoby się. Przyjemniej pić, kochać się, grać, ogólnie żyć ze świadomością posiadania gwiazdki pomyślności. Swoją zostawiłem. Niezmienny chuj ze mnie.

Boże, jesteś gnojem. Bo tak jest. Aha, bluźnię przeciw tobie. Rzucam obelga wprost w twój ryj. Co, nie masz jaj? Krzywdź mnie, zapraszam. Walnij piorunem, egipską plagą, czymkolwiek, niebiański zgredzie. Walnij, pieprznij, pierdolnij kosmosem na łeb bluźniercy. Dajesz kawałeczek radości i zabierasz. Przynosisz wytchnienie, odbierasz je sprzed nosa. Ponoć twój synalek przyszedł nas zbawić. Ładnie go urządziłeś. Wszystkich nas ładnie urządziłeś! Pierdol się.



 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.