Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział VIIII cz. 2 (+18 )  
Autor: trajt
Opublikowano: 2015/6/26
Przeczytano: 1182 raz(y)
Rozmiar 14.55 KB
2

(+2|-0)
 
Jestem na miejscu. Uroczo. Większego syfu nie znajdę w caluśkim mieście. Rozrzucone kubły na śmieci, zgnilizna, dawny karton, zmoczona w kałużach. Strzaskane szkło. Kałuże. Taksiarz, który podwiózł, pukał się w głowę. ,,Kiepska dzielnica, panie drogi, mówił. Portfel zginie i pół ubrania. Na pewno nie jedziemy na inną?”. Potwierdziłem, że nie. Przeżegnał się. Słusznie zrobił. Pewnie nie jestem jedynym przejeżdżającym tędy ostatnią jazdę.

Doprawdy świetna miejscówka na towarzyski spęd. Szósta to głuche zakamarki, nieczytelne testamenty, otwarte na oścież drzwi piekła. Schronienie przegranych. Ojczyzna straceńców. I ciemności. Światło ulicy pomija ten zakątek. Zarysy i kontury rosną w tym mroku. Jak strach. To nie nocka z White. Z nią ciemność nabiera światła. Staje się jaśniejsza. Widzisz zebrze ciało. Czujesz w każdym ujęciu. Nie tutaj. Jesteś sam.

Dobra, na szybko obmyślam plan. Jesteś tu, gdzie masz być, w głębokiej ciemności. Ktoś cię zaprosił. Nie wiesz kto. Blake i Florance siedzą w domu. Terence i Frank również na swoim posterunku. Morris zapragnął randki? Pedał woli chłopaczków. Młode tyłeczki działają na niego jak magnes. Byczkowskiemu stare kości nie pozwalają. By chciał wyjść, jak za dobrych dni, pójść w miasto i przetrzepać paskiem ze cztery ogony. Wprawkę ma, został trening.

Ale to żadne z nich. Domyślasz się. Starczy?

- Pan Hechixos?- pada głuche pytanie z samego końca zaułka. Nikogo nie widzę. Najgorzej. Kryję prawicę do kieszeni. Nastawiam kurek rewolweru.
- Znamy się?
- Od naszego spotkania minęło mało czasu. Wiadomo, obowiązki wzywały nas obydwu. Pozwolę się przedstawić.- W ciemności błyska para czerwonych płomyczków, a tuż poniżej ostry uśmiech.- Zwierz jestem.- Wysuwa się rękaw eleganckiej marynarki i skórzane rękawica.- I nie sięgaj po broń. Zmarnujesz ołów. Policja i CO już dosyć dały zarobić pijawkom z hut.

Podchodzę niepewnie. Ostrożnie. Przed sobą mam tego, który zalazł za futro całemu Miastu. Prawdziwa sława. Prośba o autograf byłaby ostatnim zdaniem.

Ściskam mu dłoń. Dziwnie sztywna. Palce nie chcą się zgiąć. Proteza? Słyszałem o takich. Dobrze leżą, jednak twardość przeszkadza. Dźwigając masz strasznie ciężko. Dodatkowy problem na barki. A palce to zwykłe mankiety. Ładnie wyglądają i tyle.

Wtedy oczy i uśmiech wędrują na bok. Kroki stąpania i szaleńczy rechot diabła.

Chwila, czemu trzymam jego… Zaraz, zaraz. Cofam się. W zaułku znajduję trochę światła do rzucenia okiem… Jezu, wyrwana ręka. Zachowaj zimną krew. Zachowaj zimną krew. On obserwuje. I nie przestaje rechotać. Stoisz w ciemny zaułku i ściskasz czyjąś urwaną rękę. Świeża? Krew zdążyła skąpać. Łapczywie chwytam powietrze…. (Zapaliłbym). Zdejmuję rękawicę. O kurwa, łuskowata dłoń gada. Zielono-pomarańczowe łuski. Teraz pamiętam. Ręka Wally’ego. O kuźwa. Wczoraj założył tą samą czarną marynarkę i rękawiczkę. Nie żyje? Zobaczymy. Zachowaj zimną krew. Odrzucam kończynę. Zwierz rechocze. Nie rzygnij. Przy tym czymś każdy ruch musi być zaplanowany.

- Kim… Kim ty jesteś?- pytam patrząc w obydwa ogniki. Wraz z uśmiechem unoszą się nieco nade mną. Jak on łazi?
- Krótkie i trudne pytanie. Ja bym je zadał inaczej: Czemu? Czemu zabijam? Czemu obaj tu jesteśmy? Czemu zapraszam kojota sprycującego się morfiną i dymającego lesbę?....
- A czemu nie miałbym skończyć tej gierki tu i teraz?- odwarkuję. Znajduję ćwiartkę odwagi.
- Jeśli cenisz życie swoje, swojej kurwy, nie odzywaj się. Obecnie nikt nie jest przy tobie. Nikt nie wie, że rozmawiamy. Smutno ci, kojocie? (Nie odpowiadam. Z resztą, czy on spodziewa się odpowiedzi?). Dlatego wybrałem ciebie. Tamten pedałkowaty jeleń nie cackałby się z samotną krucjata. Bez słówka strzeliłby mi prosto w twarz. (Dziwisz się?). Nu, nu, nu, nie ładnie wybiegać poza szereg. Uwielbiam napaleńców, którym nie pasują reguły. Trochę podsłuchiwałem poniektórych.
- Masz dobre uszy. Informatorów już zżarłeś?
- Nic z tych rzeczy. Strach to najlepsza łapówka. Starczy podesłać pod odpowiednie drzwi świeżo odgryzioną dłoń, nogę, dowolny organ. Wy, głupiutkie zwierzątka, łapiecie się na takie numery.
- Ale gadać to umiesz – zauważam.

Rechocze. Oczy wraz z uśmiechem schodzą. Stają naprzeciw mnie. Nie za daleko i nie za blisko. Przełykam ślinę i biorę głęboki wdech. Wyczekam odpowiedniego momentu. A ty gadaj dalej…

- Umiejętność mówienia uznaję za podrzędną cechę. Każdy unie palnąć słabym tekstem, ale czy zna sens słów? Czy jednak jest tak bezczelny wobec praw natury, że tylko pieje i skowyczy na prawo i lewo? Mówienie to zwykła sztuczka. Każdy durny zwierzak uczy się jej, kiedy wyjdzie z matczynej cipy. Zna ją, kiedy ujrzy ojczulka rżnącego następną dziwkę. Korzysta z niej, gdy zapragnie zabłysnąć w gronie równych sobie kretynów, poderwać suczkę na wieczór. Sztuczka i nic więcej.

- Ja znam taką sztuczkę – mówię i migiem wyciągam gnaty. Strzelam z obydwu. Za późno. Zwierz jest szybszy. Wyskakuje z cienia. Przed oczami miga mi biała strzała o czerwonych światłach. Gubię spusty. Ląduję twarzą blisko ziemi. Zimna, mokra. Dobra na grób. Oby nie… Yhhh… Żebym zdechł gdzie indziej. Myśli ostatniej chwili. Taki koniec, ubrudzony i pokonany. Jest i dobra strona – nie zobaczę gęby paskudy. Dla pewności zamykam oczy. Brakowało tylko twarzy samego diabła przed zejściem. Ten nie próżnuje. Naskakuje z góry. Chwyta ręce i nogi…. Unieruchomione. Ma siłę. Przygwoździł mnie.

- No, wykończ mnie – syczę.
- W jakim celu? Potrzebuję następnej ofiary na liście? - pyta blisko ucha. Zimy głos. Głoś śmierci. Wyczuwam słaby oddech, bliski sapaniu. Nic nie mów. Nic nie mów. Daj mu mówić.- Żyją lepsi do wykończenia. Mam mało czasu. Za dzień, dwa odejdę i tyle o mnie usłyszycie, ogonki.
- Odchodzisz?

Boże, rechocze wprost do ucha. Dźwięk piekła. Próbuję zwalić te ścierwo. Nie daję rady. Rozbawiam go. ,,Nie wij się, nie wierć, mówi. Leż spokojnie, futrzaku”. Więc leżę. I słucham. Muszę.

- Widzisz, kojocie, kiedyś każdy musi odejść. Niedługo mój czas. Przyszedłem, zabawiłem się, pojadłem trochę, poćwiczyłem na zwierzątkach, niestety muszę wracać.
- Niby dokąd?- pytam.
- Do normalnego świata, gdzie zwierzęta podobne do ciebie wyłącznie srają, ruchają się nawzajem i słuchają kogo trzeba. Nie łażą na dwóch nogach, a, jak powinny, na czterech.- Rechocze.- Tak, tak, tak, tak, wspaniały widok czworonożnych zwierzaczków, którym możesz zrobić dosłownie wszystko i nie otrzymasz za taką zbrodnie kary. Kto cię ukaże za roztrzaskanie psiego łba? Utopienie kotki z małymi to nic takiego. A przywiązanie suki do auta cienką stalową linką i patrzenie na jej urwany łeb uznaję za czystą rozkosz. Tak, tak, tak, tak, zabij niewinną istotę i pozostań wolnym, czystym duchem.
- O czym pierdolisz? Odwaliło tobie z tego mordowania?

Żałuję pytania. Przyciska ręce i nogi…. Boli. Jezu, jaka siła… Nerwy wyją z bólu. Boże! Boże! To twa plaga?

- Nieładnie odzywać się niepytany. Zastanawia mnie, czy ci nie wsadzić, wiesz?- Rechocze.- Gwałt analny na samcu byłby idealnym dopełnieniem mojej obecności. Masz jednak szczęście, pedrylskie igraszki uważam za rzecz pożałowania godną uwagi, chyba że w komorze gazowej.-Rechocze.- Ogólnie fizyczny stosunek seksualny to żałosna gierka, którą rozpoczynają napalone na siebie istoty. A miłość? Nic nie znaczące zjawisko porównywalne do pierdnięcia Stwórcy.

Znowu rechocze. Rechocz, póki możesz. Siedzisz w cieniu. Myślisz, że zdołałeś przerazić całe Miasto? Jesteś nikim. Prawda, wywołałeś strach. Prawda, urządziłeś te całe polowanie. Ile zgarnąłeś? He, He, He. Gorsi od ciebie rozwalają miasto. He, He, He. Wariuję przed śmiercią. Tyle mi zostało.

- Uważasz moje słowa za zabawną, Hech? (Niepotrzebnie się zaśmiałem). Mogę ci mówić po imieniu? Myślę, że zaprzyjaźniliśmy się na tyle, by do tego przejść.
- Każdy, który o to pyta, chce mnie potem załatwić.
- Interesujące – szepcze.- Nawet bym to nazwał zbiegiem okoliczności sprzyjających sobie nawzajem. Na przykład cyrk. Wszystkich bawią klauni, małpy, błaźni, debile pozbawieni rozumu i ducha bytu. Śmiech unosi się nad trybunami, sceną, ponad namiot. Dociera do mojej klatki. Słyszę wyraźnie odgłosy wiwatów i oklaski. Zbawienny głos zebranych. Aż przychodzi moja kolej. Wychodzę i prezentuję swoje ciało. A te ogony na widowni pieją z zachwytu, zasłaniają pociechom oczy i klaszczą. Krzyki, wyzwiska. Oklaski. Oklaski.- Rechocze.- Uwielbiałem to. I choć miałem na sobie kaganiec i smycz, wiedziałem, że byli czymś gorszym ode mnie. Nadal tacy są. Jesteście. Wszyscy z was macie wysokie mniemanie o swoim życiu. Jeśli nawet na nie narzekacie, macie manię wielkości.
- I kto to mówi?- dorzucam.

Yyy…. Przygniata łbem moją głowę. Ciężki jakiś.

- Mówiłem, nie przerywaj mi.- Zabiera ciężar.- Nie znoszę chamstwa i niepokory. Nauczyć ciebie, kojocie, uległości? Gwałt to idealna lekcja pokory.
- Ciągle gadasz i straszysz, ale odwagi na załatwienie mnie to nie masz.

Rechocze.

- No, odważny do końca. Mawiają: ,,Odwaga miarą głupoty”. Co sądzisz o tym? Zerżnę twoją pasiastą lesbę, jej kurewską siostrę i byłą cipę? To brzmi zabawnie?
- Jej w to nie mieszaj – mówię przez zęby.- Nikogo więcej w to nie mieszaj.

Ściąga kapelusz i głaszcze po włosach.

- Oj, zwierzątko poczuło ból i gniew? Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Serca najbardziej krwawi, gdy jest najbardziej rozgniewane.
- Ty w ogóle nie masz serca.

Yyy… Zwierz przyciska kolana na tyłku. Ten ciężar doskwiera compadre. Gniecie biedaka. Boli… Przestań!... Jak długie ma kończyny? I ile ich ma? Ciągle trzyma w garście dłonie i nogi, a może atakować z innej strony…. Boli…

- Oj, oj, oj, oj, czybyś to czuł?- Ściąga kolano.- Starczy tej rozmówki. (Rozmówki?!).Przejdźmy do rzeczy. Wiesz czemu cię zaprosiłem?
- Mam ci skombinować paszport?
- Ależ nie. – Rechocze.- To banalnie proste. Chodzi bardziej o prokuraturę. Ktoś stamtąd się z tobą kontaktował?
- Akurat tam nie mam znajomości – odpowiadam.
- Na pewno?
- Urwiesz mi łeb?- pytam.
- Nie muszę.- Coś ląduje w kałuży tuż obok mnie. Krótki prysznic. TFU! - Ten w zupełności wystarczy.

Próbuję nie patrzeć. Ciekawość bierze górę. Znowu ona. Unoszę powieki…. O kuźwa, czyjaś głowa! Pierdolona, zakrwawiona łepetyna! Czarne futerko. Znajome. Smok? Szczur? Borsuk? Zachował wyraz przerażenia albo zakłopotania. Oczy wypełzły z orbit. Gęba ustawione w doskonałe O.

- Dyrektorek nie był zbyt rozmowny – mówi i rechocze.
- Tego też załatwiłeś?...

Odwracam oczy. Zapominam ich zamknąć. Jezu, patrzę prosto w tą ,,zwierzęcą” twarz. Bladość umazana krwią. Płaski ryj, równie płaskie szczęki, ledwo wystający nos, boczne uszy, nieco odstające. Żadnego futra na twarzy. Sama blada skóra ,,umalowana” krwią. Naciągnięta jakby do pełna na sam szkielet, którego oświetla osłabione światło. Ostre rysy. Żadnego futra poza rudą szczeciną pod płaską gębą. Wgłębieniem? Ta rudość, bladość i zastygła krew. Wcześniej spływała z gołej, dosłownie i całkowicie pozbawionej futra, łepetyny. Kły szczęki to mniejsi bracia. Dwa równe rządki ostrych szpikulców. Pławią się w ponurym uśmiechu. Co za pomyłka natury?!

- Przystojniak ze mnie, nieprawdaż?- pyta Zwierz. Szczerzy płaski uśmiech.- No powiedz, Hech, ładnie mi w szkarłacie?
- Obrzydliwość - odpowiadam nie cofając wzroku.
- Na taką odpowiedz liczyłem.- Patrzy w górę, po czy wraca swymi świecidełkami na mnie.- No, chyba będziemy się już żegnać. Noc taka piękna. Krwi nowej wymaga. Musicie mnie zapamiętać. Mało czasu, pracy dużo.
- Najpierw wyrównajmy nasze rachunki.
- A prawda, musimy przecież pożegnać się po przyjacielsku.

Czytasz w myślach? Chyba tak. Rechocze. Zdziera tył płaszcza. Nie, nie, nie, nie daruję. (Płaszcz po dziadku. Podobnie kapelusz). Szarpie pazurem…. Krzyczę…. Zaciskam powieki. Wszedł głęboko, podarł koszulę i ściął nieco futra. Jezuu, będzie blizna. Znamię jak znalazł, pamiątka po polowaniu. Pamiątka po spotkaniu diabła. He, He, He. Kto uwierzy? Dzieci. Spłodziłem je?… Zdążyłem tego dokonać? White, przepraszam…

- I zapamiętaj, nie licz na przyjaciela. Pedał prędzej wydyma w tyłek niż sam nadstawi swój.
- Inaczej byś gadał, gdyby tu był – warczę resztką tchu. Ostatnie tchnienie?
- Hardy jesteś. Chętnie bym pozostawił twoje resztki, ale odpuszczę. Tak miło się rozmawiało.

Zwalnia ręce i nogi. No dalej! Wstań i mu przywal!... Nie. Nie mogę. Ogień przygasł. Nie ten wiek. 33 na karku. Ile miał Jezus na krzyżu? Tyle samo. 33. Mam tyle samo. I jak on zdycham, umieram w totalnym znieważeniu. Wyszydzanym opluwany, wykańczany czynem i słowem. Obydwa grają w drużynie ostatecznego upadku. Dwóch, trzech, czterech na jednego. Czterej jeźdźcy apokalipsy przeciw 33 latkom na karku. Za mało i za dużo na odwagę.

Starczy na ripostę.

- Przynajmniej miałem jaja, by wyjść z nory. Nie próbowałem się ukrywać…
Nachyla się. Czuję jego oddech. Żeby tak za mordę złapać, przygnieść do ziemi i przydeptać…. Ze strachu nie mogę.
- Ale kastraci nie potrzebują ciasnej dziupli- szepcze do ucha.

Rechocze i odchodzi. Zwala kubeł. Skacze po drabinie. Trzask metalu. Odgłos wspinaczki. Odszedł? Względnie mam mało pewności. Ale pozostawił rechot. Przyczaił sie? Możliwe. Po ścierwie nic nie wiadomo. Odczekaj moment. Minutę. Godzinę? Wstaję. Nikogo. Zaułek trwale tkwi w ramionach ciemności. Mnie zostało światło ulicy prowadzące dokądkolwiek, byle nie tu. Broń znajduję niedaleko. Nienaruszona. Daleko poniosłem naszą trójkę.



 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.