Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział VIIII cz.3 (+18 M/F)  
Autor: trajt
Opublikowano: 2015/7/5
Przeczytano: 1320 raz(y)
Rozmiar 11.92 KB
3

(+3|-0)
 
Ała… jodyna mocno piecze. Płynny ogień o brunatnej barwie. Rozlewa się po całych plecach. Wypala puszcze włosków. Odsłania cięcia. Niezagojone rany zapewniają nowe paliwo. Świeża krew wzmacnia pożar. Uu-u-u… White dobrze ją wyciera. Chce dokładnie wyczyścić co trzeba. Jest tego wiele. (Zwierz zna się na zarzynaniu). Kochana zebra. Ma dłonie wprost stworzone do wyleczenia mnie z mojej głupoty.

- A-a-a… - pojękuję przy następnym ruchu wacika. Delikatny, jednak ostry.
- Czemu szedłeś?- pyta.
- Obowiązki. Znasz mnie, wzywają, idę. Taka praca.
- A ja proszę o jedno: zostań w domu. Martwię się o ciebie.

Wolno siadam na łóżku. Idzie z trudem. Całe plecy we krwi i w jodynie. Bolą. Palą. Przetrzymam. Dla niej.
- Chcesz pogadać?- pytam.

Głaszcze mój pysk. Po spotkaniu ze Zwierzem potrzebuję jej towarzystwa. Powrót dodał ku temu skrzydeł. Taksiarze na widok kojota z rozwalonymi plecami zwiewają, dziewczynki wykonują w tył zwrot. Nikt nie patrzy ci prosto w oczu, a w plecy. Omija szerokim łukiem. Martwy krok, kroczek. Nie słyszysz nocy. Powrót żywego trupa. Nie słyszysz całej tej otoczki. Głucho wszędzie, cicho wszędzie. Wracasz samotny. Chcesz do domu. 8 wieczór. Dokąd dojdziesz? Nie wiesz. Ale cudem dochodzisz.

White zastałem w nie lepszym stanie. Ocierała mokre oczy. Płakała. Przestała, kiedy mnie zobaczyła. (Nie zamknęła drzwi. Czekała?). Natychmiast rzuciła mi się na szyję. Pomogła odsapnąć. Utuliła zmarniały kark. Dzięki niej zdjąłem ubranie, zmyłem brud i bezpiecznie wylądowałem na pościeli, ogonem do góry.

Nie powiedziałem z kim rozmawiałem. Nawet nie pytała. Za to pokochałem ją jeszcze bardziej.

Pozostałości płaszcza pochowamy honorowo. Złożony w szafie czeka na spalenie. (Zapałki przygotowane). Inaczej pamiątki po dziadku się nie pozbędę. Honorowy pogrzeb. Z koszulą postąpiłem inaczej. Taniocha. White ją podarła i wywaliła. Słusznie, słusznie. Spodnie starczy uprać. A krawat przetrzymał atak i wyszedł czysty.

- Chcesz coś na wzmocnienie?- pyta wstając.
Uśmiecham się.
- Jasne.

Przynosi buteleczkę. Żółtawy płyn. Żołądkowa Gorzka. (Znowu kupowała u pani Krakowiak na dole). E, liczyłem na coś więcej z pasiastej strony. No zobaczymy. Podaje szkiełko. Niewiele. Na jeden łyk. Starczy. Pije do dna. Tak się bierze lekarstwo – szybko i bezbłędnie, bez rozlewania na boki.

Po zażyciu czuję przypływ ochoty. White też wyczuwa nakaz chwili. Gasi światło. Tworzy klimacik. Chcesz, jedziemy. Zdejmuje szlafroczek. (Nie ściągnęła go, nie zawiązała. Czyli czekała). Kładzie się i odwraca ciało na prawy boczek, grzywką do mnie. Unosi ogonek. Zaprasza. Zatem poprzednie desant nie wypalił. Dobra nasza, panowie.

Zbieram resztki godności i chwytam za cudeńka pod pędzelkiem. (Ała, plecy nie dadzą o sobie zapomnieć). Podnoszę czarno-białą nóżkę i wchodzę. Ostrożnie, kojocie, z rozwagą… Mhm, byle nie skończyć z przegraną. Zero przyjemności, zero uczuć, zero bólu. Mhm… Chcesz kochać, musisz sprawiać ból, byle uczciwy. Doświadczyłeś gorszego rodzaju.

U, White wzdycha. Jest zachwycona. I o to chodzi. Czuje, nie żałuje, nie skarży się. Tak trzymaj, compadre… Mmm, nie za głęboko, Uu-u, to nie wbijanie na sztywny pal. Umiar, brachu, umiar to podstawa. Już o tym nie wspomniałem? Czasem podstawy warto przypominać. Utrwalą się. Zaczynaj, rób swoje… Kończ wystrzałem. Kawałeczek przyjemności dla obydwoje. Uu-u. Dobrze odstawić gumkę. W sprzyjającym czasie szkodzi… Mhm, łatwiej igrać pozbawiony jej towarzystwa, hę.

Aaaa-a…. jodyna pali plecy. Wypala futro i skórę…. Boli. Boli.
- Boli – słyszę głos White.- Hech, to boli!...

Zapomniałem się. Wszedłem za głęboko. Przepraszam. Zmniejszam prędkość. Pomalutku. Pomalutku. Całą przyjemność po tej stronie raju. Raz, dwa, raz, dwa. Rytmika. Nie wbijaj, nie uderzaj, poruszaj z lekkością. Oo-o… Zmieniamy pozycję. White staje na czworakach. Na ten znak uginam kolanach i gram dalej. Teraz od tyłu. Jest ciężko. Nerwy przeszkadzają. Ból pleców również. Ledwie zakrzepłe rany pękają na nowo. Krew znów spływa po plecach. Jak zabrudzę pościel, a to pewne, wścieknę się. Yyy… jeszcze momencik.

Aaa, idzie, idze. No idź. No, panowie, drugi szturm… Co jest? Gorzki posmak w gardle. Ohydny i wstrętny. Idzie w górę. Najgorzej. Nie teraz… Nie teraz…. Biegiem do łazienki. Zdążam. Podnoszę deskę. Bleee…. Jezu, w takiej chwili?! Kurwa. Bleee… tyle na żołądku? Nerwy puściły.

- W porządku?- pyta White. Stoi w drzwiach. Nagusieńka. Jedyne pocieszenie.
- Zaszkodziłem…. Bleee…..
Podchodzi. Klęka i przegładza mi włosy.
- Źle się czujesz?
- Przez te nerwy.

Bleee… Ponownie popuszczam. Ile tego trzymam? Wypiłem i mnie bierze? Piłem wczoraj. Rano brałem przeterminowaną morfinę. Następna porcja popołudniowa. Śmieci, gówna, porcje o zdechłej dacie przydatności. White mogła specjalnie dać zbutwiałego sikacza. Szybko podziałał. Ale nie zamierzam oskarżać zebry.

Więc Zwierz. Ten smród krwi, oderwana ręka Wally’ego, głowa właściciela cyrku. Co on kolekcjonuje pamiątki? Wyjeżdża, mówił. Opuszcza Miasto. I dobrze. Tylko czemu przy zbieraniu pomija drobiazgi? Ucho, palec, włos futerka byłby mniej chore. A on głowę, rękę. Bleeee….
- Pomóc ci?- pyta.
- Nie musisz.

Jednak pomaga. (Nie ogarniam kobiety). Bierze pod ramię. Prowadzi do łóżka. Kładzie mnie na sobie, na swoim brzuszku. Piersi mam tuż nad główką. Widok pomaga. W środku, w sercu, w żołądku, przestaje walić. Rewolucja ucichła. Łeb możesz mieć silny, reszta nawala. Kurde, niewiele z nimi zdziałasz. Potrzebna pomoc. Upragnione paski ponownie stają przy moich rączkach. Później sięgnę.

Raz miałem sen równy tej sytuacji. Normalka w oparach absurdu. White jest 2-3 metrową olbrzymką. Sam mierzę niecałe 30 centymetrów. Sprawiam ją zebrze zjeżdżając na plecach po czarno-białym brzuszki. Śmieje się. 30 centymetrów przy 2-3 metrach to nic. Ale mój sen, moje zasady. Compadre rośnie do całego metra. Ładnie wzmocniony, pięciokrotnie. (Wyobrażona radość). Takim ugram wiele. Zjechanie po kochanych paskach napawa ochotą. Niezmienna siła miłości. Zebra olbrzymka to dostrzega. Pieszczoszka. Unosi kojociego maluszka. Daje całusa. To początek atrakcji. Przystawia bliżej piersi. Wtulam się…. Mhm, poduszeczki. Przyjemne górskie szczyty. Ja było dalej?... A, pamiętam. Stawia mnie na krawędzi stołka, żebym usiadł…. Sama kuca. Świński sen przepełniony seksem. Mhm, takie sny mogę miewać zawsze. Zawsze? Przeżywam je codziennie. Tyle w temacie nocnych yiff marzeń.

Spotykasz diabła, a zaraz potem wracasz do raju, skąd dobrowolnie odszedłeś. Piekło, śmierć, pech, nieszczęścia, gdzieś ta ferajna istnieje. Wyczekuje. Rzuca wezwanie. Ruszasz. Niewiele ugrasz skundlonym losem loterii. Jasne, podrzyj gnoja. Wyrzuć. Zmiel na miazgę. Dasz się złapać na następny.

- Już lepiej?- pyta White.
- Jasne. Podaj telefon.
- Do kogo chcesz dzwonić?
- Do twojej siostry…

Przybliża pyszczek bliżej uszu.

- Marzy ci się trójkącik albo czworobok, nie?- szepcze.
- Powiedzmy.- Wykręcam numer. Wyczekuję polaczenia i sprawdzam zegarek. 10 w nocy.- Śpią, myślisz?
- O tej godzinie każdy normalny śpi.
- A żyje taki w tym mieście?- pytam.
Całuje mnie w szyjkę.
- Ty, kojocie.

Wstaje. Uważaj na mnie. (Wiadomo, ranny ma prawo do nienaruszalności, hę). Zostawia mnie na pościeli i znika w łazience. A jak! Musi zmyć kojoci brud i smród. Zasłużyła. Puszcza prysznic. Dołączyłbym. Przekroczyć granicę, przejść kafelki, otworzyć drzwiczki. Wejść bez zapowiedzi. Wprosić się. Na pohybel zasadom i dobrym manierom. Czujesz chrapkę na pasiaste kształty, idziesz. Jej pierwsze odruchy – piśnie, przesłoni piersi i podbrzusze. Zdarza się. Zaraz oprzytomnieje. Odsłania pełnię stylu. Zachęci. Odmowę uzna za złośliwość. Zrobię pierwszy i ostatni krok do szczęścia.

Plecy powstrzymują. Trzymają na smyczy. (Przez nie leżę na brzuchu). Powtórka z rozrywki. Zaczynają piec. Aa-a…. Nie darujecie, skurwiele. A ty, Boże? Ustawiłeś rozmowę z potworem, by mnie skarcić? Nie odpowiesz. Masz na głowie cały ziemski syf. He, He, He. Tylko czekać, aż pstrykniesz palcami. BUM! I nas nie ma. Wyższa złośliwość.

- Czego?- Blake ostro zaczyna. Słyszę krótkie przekleństwo. No, amazonki sobie powalczyły. Odsypiają nocne igrzyska miłości. Następna parka zakochanych, której przeszkadzam w amorach. Kurwa, wyczucie czasu godne pożałowania. Czemu akurat dzwonię do niej? Kto inny przeżył rozmowę z czerwonookim ,,kochasiem”?
- Czego?- powtarza.
- Tu Hech. Wiesz, jestem po randce z przeznaczeniem.
- I dlatego dzwonisz? Nie musisz rozgłaszać, że znowu spałeś z moją siostrą.

Czemu nie pomyślałaś o czymś innym? Tak w ogóle, czemu palnęłaś pierwszą odpowiedzią z brzegu? Kobiety muszą o wszystkim sobie poopowiadać. Kobiety. Trzeba wytłumaczyć co nieco.

- Gadałem ze Zwierzem – mówię.
- Trzeba było tak od razu… Opowiadaj
- Miałaś rację, gadał. Zaprosił w podłe miejsce. Rozmawialiśmy. Pogadaliśmy. Takie tam pogaduszki z wariatem. Powiedział, że odchodzi. Trochę mi przy tym przetrzepał ogon.
- Ale jak odchodzi?- pyta.- Opuszcza miasto?
- Dziwne, nie? Ma nas dosyć. Znasz cynk z radia. Zabili go, a on uciekł.
- Słyszałam te bzdury, od początku im nie wierzyłam. W każdej redakcji jest podobny syf. Florance mi opowiadała. Pomogła jednemu redaktorowi w sprawie rozwodowej. (Dziewczyno, a gdzie kobieca solidarność?). Nie wiadomo kto komu i z czym. Każdym każdemu źle wróży. A kiedy wyszedł ten motyw ze śmiercią Zwierza, natychmiast zmienili rozkład programów i spalili cały poranny nakład.
- No, prasa pracą innych stoi. Słuchaj, możemy się jutro spotkać?
- A niby o czym chcesz gadać?- pyta.
- O Zwierzu.
- Temat adekwatny do pory.
- Skusisz się?
- Muszę – odpowiada.- O której i gdzie?
- 10 rano w Hunson, Proszę, przyjdź bez Florance.
- Głupia prośba, zbyt oczywista. Ma za wiele roboty u nowego szefa. (Chyba kojarzę palanta). Pa.
- No cześć.

Odkładam słuchawkę. W samą porę. White zajmuje swe miejsce koło mnie. Wróciła bez pończoszek. (Czerwona kurtyna została podniesiona). Mhm… wędruje nóżką i kopytkiem wzdłuż moich nerwów. Malutka, co bym bez ciebie robił?

- Co u nich?- pyta.
- Odsypiają idiotów.

Rozumie dowcip. Pieści rudy kark, barki, tyłek i ogon… Podniecony zebrzym dotykiem lata wściekle. Szalony. Szkoda, że compadre jest gnieciony. No szkoda. U, cierpię wraz z tobą, brachu. Wiem, wiem, miażdżę cię. Wybacz. Jestem w nie lepszej sytuacji. Boli jak cholera. ,,Przetrzymam”, mówię na wzmocnienie. Za dużo kłamstw na poczekaniu. Za dużo niepotrzebnych słów.

White zaczeka. ,,Jak kocha, poczeka” – mawiała szefowa matki. W rocznicę ślubu ojciec wbił do szwalni. Przyniósł bukiet róż. Drogo go kosztowały. Właścicielka nie czuła amorów. Nie wpuściła biedaczka. ,,Żona zajęta, pracuje na takiego łachmaniarza jak pan”, grzmiała strażniczka minionej cnoty. Ojciec odszedł, poczekał i ostygł.

Miłość wymaga poświęcenia, walki. Znajome przeżycie. Powracające. Podczas wizyty przewietrza łeb. I dobrze, tylko nim mogę ruszać. A mam miły widoczek do obejrzenia.



 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.