Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział XI cz. 1 (+18 M/F)  
Autor: trajt
Opublikowano: 2015/8/18
Przeczytano: 1205 raz(y)
Rozmiar 16.28 KB
2

(+2|-0)
 
No i przebrnąłem ostatni wieczór z White. Nikomu nie wmówię, że było inaczej. ,,Ostatni” dobrze brzmi w dniu wyjścia na pewną śmierć. Jestem gotów. Doczekałem się wyczekiwanego zakrętu. Gdzieś się zaczaił, wyczekiwał i wyskoczył. Wyczuł konającego. Takich uwielbia, uznaje za przysmak, oj tak, tak, weźmie za ogon i powiesi.

Ale najpierw przyjemności. White wykorzystała okazję. Przeczuła w czym rzecz. (Ktoś zdradził. Blake, jak to siostra). Założyła przyjemny komplecik, błękitny o tematyce morskiej. Rozumiem, odpływam w siną dal, w nieznane. Więcej się nie zobaczymy. Dobry wybór, kochana. Linie pończoszek wyznaczały fale, muszelki, rybki. Zręcznie je wciśnięto w paseczki sięgające granicy ud i bioder. Biodrówki. Nowość. Nadawały White wygląd syrenki. Bajkowo.

Inną niespodzianką było rzucenie na wierzch jaskrawego kimona, zapomniane cacko, które nie sięgało poniżej pasiastych ud. Milutkie w patrzeniu, w dotyku. Na każdy kroczek przypadało jedno podniesienie materiału. Raz mignęły majteczki, raz cienka linia błękitu na czarno-białym tle. W nikłym świetle ulicy, padającym zza okna, dawało radę zapamiętać fragmenty. Złączę je, kiedy przyjdzie pora.
Zajęła swe miejsce. Zbliżyła ciałko. Dotknąłem rajstopek. Cienka rzecz. Zebrze kształty nadawały im odpowiednich konturów zachęty. Odsłonięcie lub zdjęcie nazwałbym grzechem.

Rączki myślały innym torem. Podniosły bunt. Same szły w taniec. Z trudem je wstrzymywałem. Nerwy urywały wodze. Nie dawały się usidlić. Chciałem wolniutko, żebyśmy razem poczuli chwilę. Ale nie… Wejdź pod materiał teraz, już! Wchodź! Rozerwij! Pociągnij paskami wzdłuż i wszech! Przyciśnij brzuszek! Wciśnij w pupcię! Jedziesz! Jedziesz! Jedziesz!

Powstrzymasz potrzebę?

- Jak chcesz, możemy zacząć – powiedziała.
- Jeszcze chwileczkę.

Przeszedłem dłonią z bioderek na pupcię, z pupci na nóżki. Zwlekałem z wejściem pod materiał. Dłonią przeszyłem dolinki. Coraz bliżej źródełka wiecznej miłości. Minąłem je i szedłem dalej. Przebyłem kolanka, podkolanie. Gładziutkie. Schodziłem blisko kopytek, gdy White zapytała:
- Chciałbyś, żebyśmy tak zostali na zawsze, prawda?
Zawróciłem. Wtuliłem głowę w piersi. Kark zabolał. Walić ból, słyszysz czułe bicie.
- Jedynie z tobą.
Pogłaskała moją czuprynę.

Dłużej nie zwlekaliśmy. Ustąpiłem całe łóżko. Siadłem na kolanach. Mhm, zaczęła rozgrzewkę. Uniosła kolanko i masowała drogie mi klejnoty, magazynki compadra, hę. Rozgrzewała załadowaną amunicję. Ustawiała celność, ostrość strzału. U, przesuwała w tył, w przód. Zbliżyła kopytko. Twardawe. ,,Dajesz, maleńka, mówiłem. Pognieć trochę piłeczki”. Miażdżyła skurczybyków. Nie za mocno.. O tak, tak, mhm, umiała rozkręcić marną sytuację.

- Jaki ci tam?- spytała.
- Lepiej być nie mogło.
- Mam przerwać?
- Niestety tak.

Przerwała. Wziąłem kopytko i ucałowałem. Następnie nachyliłem się, uważając, by nie zgnieść kochanego ciałka. Tyle dobrego w jedną noc. Mhm, za wiele dobra. Musiałem skorzystać. Odwiązałem kimono i ruszyłem językiem. Popieściłem pasiasty brzuszek. Mięciutki. Przystawiłem ucho Maluśkie życie, marzenie naszej dwójki, czeka tam? Poczekałem nasłuchując. Zwariowałeś?! Iskiereczka ledwie zapłonęła, potrzebuje spokoju. Odejdź! Zgasisz iskierkę i koniec bajki. Zabrałem się za pępek, paski dookoła niego, przedsionek piersi. Osobne szlaczki czerni wymagały osobnego liźnięcia. Całus tu, tam.

,,Ochy” i ,,Achy” White szły wraz z ruchami mojego języka. Dopiąłem swego. Czuła wreszcie przyjemność, którą powodowałem. Zasłaniałem ból, jaki dawniej jej sprawiłem. Przepraszam. Kurwiasz. Dziwkarz. Przepraszam. Bandyta i oszust. Przepraszam. Przepraszam. Wybaczysz mi? Kolejny całus. Kolejny zachwyt. Tak trzymaj.

A plecy nie dawały o sobie zapomnieć. Paliły. ,,Nie zdrapuj strupów! Nie zdrapuj strupów!, trzymałem siebie na smyczy. Nie zdrapuj tych małych skurwysynów!”. Nie zdrapałem. Czekały sutki. Różowiutkie niuńki. Wpierw dotyk noska. Zachichotała. (Co chwilę podnosiła oczka. Sprawdzała, jak idzie. Mrugnąłem do niej). Potem ssanie. Na przemian, lewa, prawa, lewa, prawa. Słodkie. Na przemian ssałem i lizałem wężykiem. Języka sporo się narobił.

- Dobrze ci?- spytałem.
Uśmiechnięta dotknęła moich uszy. ,,Przygotuj się na coś lepszego, mruknąłem. ,,Wiem, ufam ci”, powiedziała. Popatrzyła w sufit. Wolna droga. Zszedłem do majteczek. Czysty błękit, jaskrawy. Tajemnicza głębia oceanu rozkoszy. Wziąłem za gumkę i pociągnąłem. Tajfun odsuwał hen, hen od przyjaznego lądu. Na horyzoncie pojawił się boberek. Gęsto porastał główną wysepki archipelagu miłości. Niedługo tam powrócę. Stanąłem między kostkami. Starczy. Chciałem zawracać, ale na drodze stanęły pasiaste kolanka.

- Zapomniałeś zdjąć do końca – usłyszałem.
- Zaraz poprawię.

Ściągnąłem i rzuciłem gdzieś w kąt. Zawróciłem w przyjazne strony. Gęste zarośla. White przeprosiła, że nie podcięła. Nie szkodzi. Posunąłem nóżki, by zrobić więcej miejsca. Pogładziłem włoski. Westchnęła. To unosiła główkę, to kładła z powrotem na poduszkę. Wraz z nią wznosiła się i opadała grzywka. Użyłem języka. Oj tak, oj tak, oj tak. Gęsty las miłości skrywał źródełko namiętności. Mhm, wyspa skarbów

Z góry dobiegał cudowny głos:
- Nie przestawaj…. Mhm, proszę, Hech, nie przestawaj. A-a-a…

Przestałem. ,,Krótka przerwa”, mówię. Zrozumiała. Tuliliśmy się, całowaliśmy, troszkę odpoczęliśmy. Tak troszkę. Czasu mało. A tyle zabaw do przerobienia. Zagraliśmy od nowa, inaczej. White wstała i siadła przed łóżkiem, plecami do łazienki. Poszedłem tą samą drogą. Kucnąłem za nią. (Przezornie rozstawiła ręcznik. Bała się, że zabawą narobimy bałaganu). Dotknąłem pleców. Zadrżała. Dłonie miałem strasznie zimne. ,,Jeszcze momencik, skarbie, momencik”, powiedziałem.

Wyczekując przeciągnęła się. Wypięła pupcię troszkę do góry. Ho, Ho, Ho, rączki zostawiła na pościeli. Dawała wolną drogę. ,,No dobrze, pozwoliłaś, poczekałaś, zaczynam”. Chwyciłem za bioderka i ogonek. Odsunąłem pędzelek. Pomalutku, pomalutku. Wchodziłem wolniutko.

- Trochę boli – powiedziała.
- Poczekaj. Teraz dobrze?
- Tak.

Oparłem ręce na łóżku i ruszyłem. Wiedziałem jedno – muszę się spisać. Żadnych oszustw, kłamstw. Czysta przyjemność chwili. Jestem skazańcem wyczekującym egzekucji. Mało czasu. Porażka. Przegrana. Śmierć. Czułem je. Odciągały. Nic z tego. Zaraz usadowiłem rączki pod pasiasty brzuszek. Ostrożnie, ugasisz iskierkę. Powolutku. Byłem coraz bliżej i bliżej. White westchnęła. Z każdym przesunięciem ściskała pościel. Dobry znak. Nie wbijałem, nie grzebałem, ostrożnie wchodziłem. Mhm, pomagała. Ruszała pupcią. Wyginała kręgosłup. Męczyła ciałko.

A, było blisko. Blisko, bliziutko. Dochodziłem. Siła piorunu wrastała… Utratę choć cząstki napięcia równałbym z samobójstwem. Wolniutko
przyśpieszyłem nieco obroty. Wspólny rytm z biciem serca. Szło, szło i poszło… Drżenia przeszły z compadra do głowy; przeszyły plecy, doszły do ogona i wróciły. Pozbyłem się zbędnego balastu. U, ciążyło draństwo.

- Dobrze było?- spytałem.

Usłyszałem nutkę zadowolenia. W normalną noc finto. Dałaby całusa i, co mało prawdopodobne, poszlibyśmy spać. Rano zapytałaby:,, Dobrze spałeś?”. Wieczór, noc, poranek, jaka to różnica? Głos White pobudza o każdej porze, godzinie. Leży na tobie z brzuszkiem na wierzchu. Nie gniecie piersi. Pozwala dotknąć. Dotykasz i pieścisz. Cały szajs świata, brak forsy, problemy z kretynami w barach, w urzędach, Zwierz, jest gdzieś daleko. Jest gdzieś tam... Nie czujesz bliskości. Tutaj jesteś tylko ty i ona. Problemy nie istnieją. Zmartwienia to wyraz obcy, niezapisana bzdura. Komu są one potrzebne? Jesteś ty i ona.

Zwykły poranek albo wieczór.

Czemu nie może być inaczej?

Wyczułem łzy. Cholera jasna, oczy zaczynały przeciekać. ,,Jezu, żeby nie płakać”, prosiłem w duchu. Dało radę przetrzymać. Po wszystkim wstałem i nic nie mówiąc poszedłem do łazienki. Odkręciłem prysznic. Samotna śmierć z rąk Zwierza wymaga czystości. Odejście samuraja, jakby powiedział pan Iwakashi. Spędź noc z kochanką, zyskasz czystość serca, weź kąpiel, zyskasz czystość duszy, i następnego dnia ruszaj w bój. Niezłe podejście do walki.

Pierwszy punkt odwaliłem. Wszedłem pod strumień. Myśląc o White, zacząłem zjeżdżać na ręcznym. Ostatni strzał nim umrę. Zadowolonym trzeba być, inaczej doznasz roztrzęsienia i zahaczysz o własny ogon.

Popukałem compadra. Pozostał twardy, nie zmiękł. Wierny druhnie nie opuścił posterunku. I dobrze. Ścisnąłem aż zabolało. Podparłem ścianę. Puściłem pierwszy bieg. Mhm, ujdzie. ,,No, znajdziesz ostatni nabój?”. Czekałem. Woda obmywała głowę i cała resztę. Chłodziła.

- Dobrze się czujesz?- dosłyszałem White.
W krótkim czasie wymyśliłem najgłupszy tekst, jaki przyszedł z potrzeby chwili:
- Tak, tak. Chcę tylko obmyć twarz i ogon.
- Pomóc?
Kochana, zaplanowałaś ostatnią rundę pod prysznicem? Wejść i razem ze mną przepłynąć końcowe minuty? Nie dziś. Miałaś dobre chcę. Cóż, rozwaliłem twój plan. Przepraszam.
- Nie, nie, malutka, poradzę sobie.

U, dochodziłem, już odstawiałem kurek. Nie chciałem przerywać… O, poszło. Wystrzał pozbawiony pocisku. Pusta komora. Trudno. Starałem się. (Nie)Potrzebny wysiłek.

Obmyłem compadra. Zwiędły dzióbek, zszarpane nerwy. Zwisał. Wykończony trzema godzinami ciężkiej pracy. ,,Czuję to samo, stary” . powiedziałem mu na pociechę.

Zakręciłem wodę i popatrzyłem w lustro. Zmęczone oczy nie dostrzegają starty najważniejszego. Głowa nie stara się myśleć o najważniejszym. Kim ty jesteś? (Umyłem twarz). Żywy trup. Nie chodzisz własną drogą, tylko ustaloną. Zdrajca. Wolisz zostawić miłość i dać zdechnąć. Ćpun. Unosisz zimną strzykawkę. Wbijasz igłę pod futro. Smakujesz płyn zdradliwej przyjemności i szczęścia. Żyły drgają, wraz z nimi nerwy i skóra. Czujesz czyste oszustwo.

Sam oszukujesz, kłamco. Grywasz wiele ciekawych ról, ani jednej uczciwej. Chcesz przestać, musisz ciągnąć te draństwa. Pijesz, ćpasz, rżniesz, kłamiesz. Kim ty jesteś?

Ubrałem koszulę, wciąż nieuprana i nieuprasowana. Zawiązałem krawat. Podciągnąłem spodnie. Zapiąłem pasek. Przejrzałem magazynek i komorę. Pełne. Ostatnie spojrzenie w lustro. ,,Idziesz na pogrzeb?”.

- Musisz iść?- spytała White.
- Muszę.
- Naprawdę?
- Posłuchaj, to…

Wryty jej widokiem, przystanąłem. Leżała na brzuszku i piersiach. Gniotła cudeńka. To nie wszystko, na błękitnych nóżkach unosiła kopytka. Machała nimi, dotykała pleców. Ogonek nie pozostawał w tyle. Kręcił nerwowe kółka, ósemki. Wyczuwał zmartwienie serduszka. Rączki ze skrzyżowanymi paluszkami podpierały czarny pyszczek i wysilony uśmiech. Wzrok dziecka próbującego wstrzymać płacz. Niewinne spojrzenie odtrąconego serca.

,,Boże, kusisz i zatrzymujesz? – szepnąłem.- Wcześniej wystawiałeś na próby, rzucałeś na głęboką wodę. Zostawiałeś. Porzucałeś. Odrzucałeś. Każesz zostać. Za często zmieniasz wyroki. Chciałeś moich cierpiał, to masz. A ty, White, nie płacz. Szkoda łez.”
- Będę dobrą matką? - Zamrugała. Zaczynała ronić łzy.
- Na pewno lepszą niż ja ojcem.

Ostatnie słowa pożegnania. Nic więcej. Dokładnie 5 minut temu obróciłem klamkę i wyszedłem. Ani cześć, ani dzięki za wszystko, za spędzenie ze mną tych dni i godzin. Sorry za zmarnowanie tobie najlepszego czasu. Cześć.

Daleko nie odszedłem. Poprzednie godziny wspominam pod drzwiami. I?... Co zrobię? Wejdę, przeproszę. Odpuszczę polowanie, frajerów, wariatów. Porzucę koleżeńskie poroża? Wejdę, rozbiorę się, wrócę do łóżka, do niej. Cichy śmiech. Nie ma powrotu. Zasady nie pozwalają. Taa, jestem kurewskim służbistą.

Odchodzę, wolno, byle jeszcze widzieć te drzwi. Żeby przemyśleć i wrócić. Pięć minut wcześniej byłeś w raju. Z własnej woli zszedłeś na grzeszny ziemski padół. Opuszczasz znajomą drogę, brachu. Wolna wola. Wolna droga zmierzająca ku przepaści. Nie zdołasz zawrócić. Nie chcesz.

Aaa-a-a-a… Serce kłuje. W ślad za nim rozpala się głowa Chwytam czoło. Gorączka. Przyciskam dłoń do klatki piersiowej. Wściekłe uderzenia. Kurwa, boli. Przywieram do ściany. Uważaj, jeden kroczek i spadniesz schodami. Poobijasz kości, pysk, ogon, podniesiesz tyłek i pójdziesz. Jeszcze trochę... Jeszcze moment... Zapomniałem wstrzyknąć morfiny. Suka. Same z nią nieszczęścia.

Już, już, schodzę. Przytrzymuję poręcz. Aaa-a-a… Serce zaciekle pompuje krew. Bicie wyczuwam w najdalszych fragmentach ciała. Cicho, chicho, cicho, uspokój się. Nie spadnij. Raz, dwa, raz, dwa. Stopień za stopniem w dół. Wytrzymaj. Zostało parę stopni. Ostatni krok do piekła. No, uspokoiło się.

Biorę pierwszą z brzegu taksówkę. Szybki rzut okiem na trzecie pięterko. Środkowe okna. Żaluzje opuszczone, ale dostrzegam włączone światełka.

Wsiadam i każę się zawieść na adres Terence’a.
- Grywasz pan?- pyta kierowca, jaszczur w lotniczej kurtce.
- Nie rozumiem.

Odwraca na mnie wzrok. Błękitne oczy spokoju.

- Tak koleżeńsko zagadnąłem. Nudno jechać w ciszy. To grywa pan?
- Niby w co?- pytam.
- Karty, kości, wyścigi, boks, cokolwiek, na czym zdobywa się pieniądze.
- Przeważnie wyścigi i to same przegrane.
- E, nic takiego. Ostatnio miałem dziewczynkę i klienta. Mała, e, taka myszka, oposiczka, nie ważne, narobiła mu awantury, ze orznął… O przepraszam, wybaczy pan słówko.
- Mi tam obojętnie. Opowiadaj pan dalej.
- No ona mu robi wyrzuty, że orznął cały tysiączek zielonych na jednym orzełku. A dziewczynka pierwsza klasa, dekolcik, bioderka, ogonek, sukienka bez ramiączek. Gada o tej przegranej, o zaniedbywaniu pewnych spraw. Takie babskie gadanie. Facet, pies czy inny kocur, słucha tego, prychnie raz, prychnie dwa i cichaczem: ,,Zamknij pysk, dziwko, bo cipa tobie tylko zostanie”. Zalany był. Czułem promil.

Przejeżdżamy skrzyżowanie. Wyprzedzają nas dwa radiowozy na sygnale. Śpieszno kogucikom. Mkną w ciemno w ciemność,. He, He, He, dobre. Zaraz tracę humor. Wspominam White. Zapaliła światło. Będzie czekała. Jest nadzieja. Niedługo będzie po wszystkim i wrócę. Oby żyw.

- Przylała mu?- pytam.
Kierowca chichra się i syczy
- A jak, zamachnęła rączką i walnęła plaskaczem. A chłop zupełne dziecko. Beczał i ryczał. He, He, He. Wysiadł na przystanku i tyle chama widzieliśmy.
- Mocny w gębie i w spodniach, ale już nie w walce.
- Prawda. Różni tu żyją. Odważni, tchórzliwi, wszyscy zarażeni chęcią zrobienia dobrego interesu. Moja żona ciągle gada o uczciwości. A kto dzisiaj jest uczciwy? Pan mi pokaż polityka, który nie bierze.
- Racja.
- Przyszedł facet od wodomierzy, źle zestawił licznik, pewnie specjalnie, i kazał płacić podwójnie. Panie, wywaliłem na zbyty pysk.
- Słusznie.

Dojeżdżamy. Chwilkę przesiaduję u taksiarza. Miłe towarzystwo i atmosfera. Czemu to zostawiać? W światełku kabiny na tylnim siedzeniu wysłuchuję wiele szarych opowieści. Nie powiem, źle nie były. Uczciwe, życiowe. Jakby opowiadał dziadek.
- Poczeka pan na mnie?- pytam wysiadając.
- A długo?
- Proszę nie wyłączać licznika.



 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.
0
(+0|-0)
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Zwierz - Rozdział XI cz. 1 (+18 M/F)
Wysłano: 18.08.2015 22:51
husky / wilk
Anthro
No i oto początek ostatniego rozdziału.... 8-)k Jeszcze troszeczkę i koniec.