Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Zły ogon w złym miejscu o złej porze - cz. 1 (+18 M/M)  
Autor: trajt
Opublikowano: 2015/10/18
Przeczytano: 1099 raz(y)
Rozmiar 12.44 KB
1

(+1|-0)
 
Uczciwym facetom, którzy uczciwie kochają uczciwych facetów
Autor

Czekając na Paco, wyglądam przez okno. Pejzaż miejski niczego sobie, godny Fidiasza albo da Vinci’ego. Rzymski porządek zmieszany z arabskimi kształtami kościelnych wieżyczek. Wysokie mury klasztorów i fortec, zmieszały się z otaczającą je prostotą domostw. Arabeska i Korynt w jednym miejscu. Okazały styl konkwistadorów o zmieszanej krwi Maurów i Hiszpanów. Krew Jukatanu, Rio Grande, Kalifornii, Teksasu, Północy, Południa, Zachodniej Europy łączą się we wspólnej harmonii. Cząstki przeszłości. Indianie i Metysi. Kreolowi i nowoprzybyli. Zdobywcy i zdobyci. Veni i vidi. (Przybyłem i zobaczyłem). Gloria victis – Chwała zwyciężonym.

,,Więc to jest Mexico City, założone na trupach Azteków?” - rzucam myśl na wiatr. Rozrzuci ją pomiędzy uliczkami tego wiecznego mrowiska. Sklepikarze na czas popołudniowej sjesty zastygają w pyle i kurzu ulicy. Podobnie postępują handlarze haszyszem i ich klienci, łowcy głów, ulicznice obojga płci, przeróżne takie ogony. Po wolnych kątach kryją się dezerterzy, którym zachciało się napaść zardzewiałym rewolwerem na przygraniczny banki. Zmarnowali ostatni nabój, benzynę, spalili opony, byle uciec do Meksyku.

W tym kraju każdy ogon chadza własnymi ścieżkami. Taki porządek. Absolutna wolność. Absolutny chaos. Prosty (i spokojny) przykład - odrapane ściany są polepione setką niepotrzebnych plakatów, które trudno rozczytać. Ostatnie czyszczenie miasta musieli robić ze 30 lat wcześniej, za rewolucji Pancho Ville. Może nawet wcześniej, za ostatnich azteckich króli. Wszędzie śmieci, wraki aut. Poznaję marki sprzed dwudziestu lat. Żebracy śpią we własnych ekstremach. Nie żartuję. Paco mi opowiadał:

,,Załatwiają potrzebę i w niej śpią”.

,,Ściemniasz”, mówię.

,,Nie wierzysz mi?”

,,Ależ skąd!”

Tu wróciliśmy do uprzednio przerwanej zabawę. Miło, kiedy komuś naprawdę szczeremu nie przeszkadza pusty magazynek czy źle wycelowany dzióbek. (Ostatnie sprawia niemiłosierny ból). Czysty romantyzm na tle żywej przeszłości. Położyć się razem, poczuć wspólny dotyk, wzajemne popieścić wrażliwe kąty. A Paco…. Mmmm, znam za mało słów na jego pochwałę. Chwytał mnie za barki i odpowiednio ujeżdżał. Robi to cudownie. Ta dzikość i harde mięśnie połączone pod futrem okrywającym istny ogień.

,,Jak ci sie podoba w Meksyku?”, spytał po naszej wspólnej, i trzeciej, nocy.

,,Nienajgorsze miejsce, ale bardzo szalone”.

W ciemności dojrzałem zarys jego dłoni. Osiadła w pobliżu mojego krocza. Natychmiast wyczułem przyjacielski uścisk w odpowiednim miejscu. Rozluźniłem mięśnie i pozwoliłem mu na dowolny takt. Zaczął języczkiem… Ruda głowa wydawała się światełkiem pośród tamtej nocy.

,,Przyzwyczaisz się”, powiedział po wszystkim.

,,Teraz już tak”.

Mała dygresja. Ktoś nierozgarnięty zapyta: ,,Czemu ja, amerykański jeleń z rodowodem i dyplomem, przyjechał do państwa, które formalnie działa wyłącznie na papierze?”. Taka prawda. Jak ten kraj jeszcze funkcjonuje? Mnóstwo ruder, blaszanych bud. Wszędzie pałętają się żebracy, biedni, nieszczęśni. Widać, przyzwyczaili się do burdelu odziedziczonego po konkwiście i stuletniej burdzie XIX wieku. Ciągną to do dziś. Trzydzieści trupów na dzień. Istny ul, mrowisko. Niezły bajzel.

Właśnie tutaj, pośród owego nieporządku, poznałem Paco. Błąkałbym się po mieście, gdyby nie jego pomoc. Angielski z drobinkami hiszpańskiego niewiele pomagał. Zapytasz o drogę, zaproponują działkę towaru lub łatwą miłość na jeden wieczór. To się często przytrafia nieobeznanym. Kończą w ciemnych zaułkach. Też bym tak skończył. Już mnie w swe szpony łapali chłopaczkowie i dziewuszki w obcisłych wdziankach. ,,Tatuśku! Tatuśku! – wołali – Tanio! Tanio! Naprawdę tanio! Chodźże, tatuśku!”. Odmawiałem każdemu. Po odejściu z Agencji i porzuceniu Morrisa (oby gnój dostał rzeżączki) pragnąłem odetchnienia, nie pierdolenia. I wtedy dojrzałem tego cudownego lisa o ognistej barwie, i zapewne równie ognistym temperamencie. Grał na gitarze przy tanim barze. Miejscowy el marachi (gitarzysta). Cudnie ciągnął pazurami po strunach. Miotał nimi. Ostra nuta. Zauroczyła mnie. Musiałem podejść i zagadać.

- Niezła gra – zacząłem po angielsku. Wtedy jeszcze nie znałem hiszpańskiego, nawet słownikowego.

Podniósł wzrok. Błękitne oczy anioła. Serce zabiło mi mocniej na ich widok.

- Dzięki – odpowiedział po angielsku.- Chyba jesteś nietutejszy.

- Jak poznałeś?

- Cachorros (szczeniaki) cię podrywali. Z reguły dobierają się do obcokrajowców.

- Terence Hawk.

Uścisnął podaną dłoń. Poczułem pierwszą iskierkę. To musiał być ten jedyny.

- Francisco Merino, ale możesz mówić Paco, senior americano. Szukasz pokoju?

- Przyjechałem przed paroma godzinami i ciężko mi znaleźć odpowiednie lokum. Same dziuple i tanie miejscówki.

- To zapraszam do mnie. Mam wolne łóżko u siebie.

Coś musiało zaiskrzyć. Po drodze rozmawialiśmy, poznawaliśmy siebie nawzajem i jakoś wyszła wspólna noc. Niesamowite, czuł podobne westchnienie. Zaraz jak rozpakowałem walizki, podszedł od tyłu i mnie objął. Oto Meksyk brał odwet za klęskę roku 1848, za odebranie Teksasu i Arizony. Świadomie wywiesiłem białą flagę. Odwróciłem się i ucałowałem lisi nosek. Widocznie go uszczęśliwiłem, był gotów podjąć te ryzyko. Sam byłem gotów, rozpinając mu spodnie. Wstęp godny pióra Stratona z Sardes. [grecki poeta z II wieku n.e. znany z homo-erotycznej poezji – Autor]

Pierwszą noc przepełniała miłość. Ad augusta per angusta (Do wzniosłych [celów] przez wąskie [dróżki]) – mawiali Rzymianie. Cóż, mieli rację. Mhm, nie narzekałem. Najpierw ja, potem on, potem przeplatanka. Dorównywał mi, przebijał. Miał krzepę. Musiałem brać głębsze wdechy, żeby nadążyć. Wciskał głęboko. Tłumaczył, że wyrobił się jako statysta i model. Nie kłamał, posiadał ku temu znaczne asortymenty. Aha, i nie należy zapominać o umiejętnościach. Nabierał prędkości i przy lądowaniu nadzwyczajnie pikował. Oj tak, nadzwyczajnie, z przytupem.

- Robimy przerwę?- spytał. Grał pierwsze nuty i skończył koncert. Chciałem, by grał dalej. Umiał dogodzić.

- Jeszcze nie.- Wziąłem mocny wdech i nieco rozluźniłem nogi.- Masz tam coś jeszcze dla mnie?

- Na razie nie – odpowiedział z uśmiechem, po czym przesunął dłoń z mojego kolana na mojego ptaszka.- A jak z tobą?

- Uważaj, bo silnie wystrzeli.

- To żaden kłopot, to czysta przyjemność.

Tak wyglądał każdy wieczór. Dni przebiegały powoli. Rankiem Paco szedł do pracy. Z nią było różnie - we wtorki i czwartki, jeśli była okazja, występował jako statysta w filmach i po teatrach, w poniedziałki, środki i piątki chadzał do Akademii Sztuk Pięknych. ,,Uwierzysz, kilka dziewczyn się we mnie zadurzyło”, opowiadał po powrocie. ,,No mówię serio, Terry (taki przydomkiem mnie obdarzył), przychodziła jedna za druga i zapraszały do akademika”.

Ja w te zwyczajowe dni pozostawałem nie mniej pracowity. Podszkoliłem język, choć jako łacinnik nie powinienem mieć wcześniej takich kłopotów, chodziłem po aptekach, Hech prosił o porównanie cen morfiny, i usiłowałem zostać asystentem na tutejszym wydziale prawa rzymskiego. Nadal nie przesłali odpowiedzi.

Soboty i niedziele były nasze. Odbywaliśmy z Paco długie wyprawy poza Mexico City. Zobaczyłem starożytne miasto Teotihuacán, Veracruz, pierwsze ,,europejskie” miasto na tym kontynencie, wiele przeróżnych miejsc dawnych imperiów, dzikich królestw, skrytych w dżungli lub pod piaskami. A wieczory spędzaliśmy w zwyczajny sposób – łóżko, butelka tequili i nutka kojącego jazzu. Paco trzymał u siebie gramofon i wiele płyt. Pamiątki rodzinne. Każdego wieczoru puszczał inną. Jak dojeżdżaliśmy do końca, co rzadko nas obchodziło, przewracaliśmy na drugą stronę.

Czasem lis sięgał po gitarę. Wygrywał melodie ulic i placów. Miejski poeta. Nie przerywałem mu, gdy czołgałem się pomiędzy rudymi nogami do najcenniejszego skarbu – źródła słodkiej ambrozji. Paco wspomagał mnie, unosząc gitarę. Mój Oblubieniec. Kochałem takich od kiedy czytywałem helleńskich liryków. Męska przyjaźń przyjmująca postać miłosnych pieszczot. Achilles i Patroklos pod Troją. Agaton i Pauzaniasz w platońskiej UCZCIE. Trzystu żołnierze tebańskiego Świętego Zastępu. Śledziłem ich losu, przeżywałem je. Przeżywałem je razem z Paco. Oboje rozumiemy te gierki. Chcieliśmy spotkać równego sobie – uczciwego i porządnego gościa.

A odpowiedz na wcześniejsze pytanie zabrzmi: ,,Chcę zobaczyć cud wiecznie gnijącego i odradzającego się feniksa, czy jak go zwą, Quetzalcoatla”. Quetzalcoatl po naszemu znaczy pierzasty wąż. No, niezła kreatywność.

- Skończyłem! – Dobrotliwy głos przerywa te głuche myśli. Paco wychodzi w całej okazałości. Ręcznik przewieszony na szyi nie przesłania najistotniejszych walorów. Mhmm, lis jest hojnie obdarzony przepiękną kolumienką pożądania. Światło zachodu jako tło dopełnia obraz rozkoszy. Mam co podziwiać i wspominać w trakcie przerwy. Niewielu zrozumie, dopóki samemu nie zakosztuje podobnego uczucia.

Paco wyciąga ręce ku górze.

- Tego mi był potrzeba. Prysznic po całym dniu na planie.

Rzuca ręcznik i wyciąga z lodówki buteleczkę tequili.

- Kupiłem pół litra Venta Quemady. Dobry smak na wieczór.

- Ile ma?- pytam.

- Wystarczająco dużo.

- Każesz długo czekać.

- Ej, ej, hombre, czasu jest wiele.

Jego lśniące futerko uderza do głowy. Kocia zmysłowość skryta pod lisim ciałkiem. Muszę uważać, nadwyrężę mięsień i koniec. Raz to przeżyłem. Szczęśliwie Paco umiał temu zaradzić, odpowiednio masując zbolałe kąty. Tylko wyczekiwać dolegliwości.

- Kto pierwszy?- pytam.

- Ja, zgoda?

- Nie widzę przeciwwskazań.

Paco odkłada butelkę. Sknerus z niego. Idzie pod spód, chętny na wszystko. Zaczniemy od zderzaczka. Czyściutki po myciu. W mojej opinii najlepsza zakąska na początek. Odsuwam futrzasty płomyczek zwieńczony bieluśkim szczytem i zaczynam. Kondor ląduje z trudem. O, przyciasne kąty… Ściskasz pośladki? Okay. Pobawimy się dłużej… Ciasne, ale miło trzaśnie. Jak z Morrisem. Zapomnij o tamtym pedale, jeleniu! Gorsze dni minęły! U-u-u… Spotkałeś kogoś lepszego! Nie, nie, nie, nie myśl teraz o tym. Nie myśl! Ani czas, ani miejsce nie są dobre… Zbieram się na płacz. Uspokajam nerwy przejechaniem palcem po futrze Paco w okolicach lędźwie. Mięciutkie, dobrze przyczesane. Mhm, nie szarżuj, nie opłaca się…

U, bliziutko tamtej strony. Paco warczy. Jego dzióbek musi nabierać niezłego ciśnienia. Sprawdzę później. Na chwilę zamykam oczy… Sięgam ręką pod jego brzuch. Wspaniale wyrzeźbiony. Raz dotknięty, pobudza dla zachęty. A-a-a, z tym cwelem Morrisem tak nie było… Czysty raj. Obaj od siebie i dla siebie. Paco, obyś nigdy mnie nie opuszczał… Przy tobie wreszcie czuję, że żyję. O, kocham cię, Patroklosie. Czyśmy nie raz siebie potrzebowali w chłodne noce pod Ilionem, gdzieśmy wspólnie walczyli pod Agamemnonem? Znowu bierze na fragmenty Homera:

,,W miłości to jest nieszczęściem: raz wojna, raz pokój”.

Patrzę na Paco. Wciąż walczący. Przyjmuje ten atak i następny. Lisia dłoń ściska pościel. Przyjemniaczku, nie poddasz się, zgadłem? Wiem, że nie. Jesteś odważny. Masz jej dużo. Dlatego ciebie potrzebuję. Dlatego potrzebujemy siebie nawzajem.

- Zapomniałeś… Mhm... rozprężyć – warczy.- Strasznie stwardniał. Wiesz, że małe trzepanko przed nie zaszkodzi.

- Wybacz… Yhm.. Lepiej ci?

- O wiele, wiele bardziej.

- Spokojnie, dopiero zaczęliśmy.



 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.