Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Zły ogon w złym miejscu o złej porze - cz. 2 (+18 M/M)- zakończenie  
Autor: trajt
Opublikowano: 2015/11/8
Przeczytano: 1013 raz(y)
Rozmiar 15.28 KB
2

(+2|-0)
 
Do granicy zostało trzydzieści kilometrów. Ostatni odcinek, najtrudniejszy. Poprzednią setkę przejechałem na pół baku… Kuźwa, nigdzie stacji. Ale jakbym którąś znalazł, pewnie by czekali. Coś kombinują. Z Mexico City wyjechałem bez problemu, żadnych korków, barykad, ustawek nadesłanej policji. Wątpię, czy odpuścili. W drodze wyprzedziły mnie dwa auta. W każdym pełna obstawa ze ślepiami wlepionymi we mnie. Wiedzą komu przetrzepać ogon.

Tamci frajerzy mnie nie obchodzą. Myślę o Paco. Biedny, leży wykastrowany i opuszczony. Nadal go pamiętam… Cały we krwi. Czym sobie zasłużył? Kupił towar u złego ogona? Komuś źle odszczekał? Memento Mori. Zapomniałeś o Niej. Suka nikomu nie odpuszcza. Widziała twe szczęście i przysłała tamtych.

Pięknie się zaczynało... Po odrobieniu zderzaczka nadeszła moja kolej, przepraszam, copita (kolejka). Paco rozsuwa nogi, ustępując drogi. Biorę te pół litra tequili i klękam. Ochoczo ssę śnieżnobiałe klejnoty. (Muszę uważać, jedna chwila nieuwagi i porożem wybiję miłemu oko). Milusie, puszyste piłeczki. Miękkie poduszeczki. Świeżo wyprane kłębuszki.

Wiem, że trzeba zdziałać więcej. Nerwom potrzeba napięcia. Przeniosą pobudzenie po samą górę. Delikatny gryz. Słyszę rozkoszne wycie.
Na doprawkę obmywam lisi penis tequilą. Wylewam całą buteleczkę.

,,Specjalność dnia – orzeł w sosie śmietanowo – agawowym”, mówię.

,,Nie zapomnij o cytrynce”, wtrąca.

,,Tylko żebyś zbytnio nie napiął dzióbka”.

Idzie pomalutku. Sama słodycz, taka jak trzeba, mięsista. Język ma się czym popisać. Pierwszy dotyk koniuszkiem... Już, już coś wychodzi. Słyszę lisi pomruk – licha pociecha. Liczę na znacznie więcej. O, Paco pomaga, chwytając za poroża. Zasłużył na nagrodę. Liżę jego przyrodzenie miejsce za miejscem, kącik za kącikiem, i całuję. Ciężko wziąć olbrzyma w całości. Za dużo szczęścia na raz, hę. Chciałbym skosztować całości. Marzenie ściętej głowy. Ma to dobrą stronę – ciśnienie będzie wzrastało powolutku. Strzał nabierze takiej siły, że hej...

Biorę cytrynkę. Usuwam pestki i zaczynam skraplać dzióbek. Z góry dochodzi warczenie i pojękiwanie. Zna się sztuczki pobudzenia. U, kondor nabiera na sile. Przyjemniaczek pęcznieje. Miło. Wspomagam się dłonią. ,,Tylko nie przesadź”, słyszę. ,,Wiem co robię”, odpowiadam. Już, już, już…

Mhm, biała ambrozja tryska z pełną siłą. Dużo tego dobra… Troszkę za dużo. Spływa chyżym strumieniem. Paco, kiedy ma zachętę, umie wystrzelić prawdziwy gejzer. Ledwo udaje mi się nie ubrudzić. Wergiliusz pisał prawdę - Animalia caecos reddit cupiditas.. (Namiętność oślepia zwierzęta.). Lisek ma sporo namiętności.

Oblizuję się. Soczysta ta śmietanka. Z dodatkiem tequili i odrobiną cytrynki to prawdziwy rarytas.

- Smaczne?- pyta Paco.

- Niegorsze niż wczoraj – odpowiadam.- Masz jeszcze?

- A jak z tobą?- pyta.

- Sam sprawdź.

Za wiele przyjemności do opisania… Pamiętam, że po wszystkim palimy mocne Montezumy. Miejscowa marka o krajowej renomie. Podobne paliłem na studiach. Nazywały się Zorro i przyprawiały o zapalenie płuc. Mniejsza o zdrowie, przed nami cała noc.

- Terry, kto to ten Hech, z którym gadałeś wczoraj?

- Porządny kojot. Gdyby tu był, byłoby weselej.

- Gra na dwa fronty?

- Woli babki. Ma nawet jedną taką, zebrę. Dobrze im ze sobą, tak jak nam.

- Ej, ej, hombre, myślisz, żem cachorro (szczeniak) z dworca? Myślisz, że my dwaj to żadna miłość?

Sięgam po jego przyrodzenie. Oby źródełko pozostało niewyschnięte… Yhm, troszkę zostało.

- Czy taka odpowiedz ci odpowiada?- pytam.

Wtedy drzwi wypadają z zawiasów i do mieszkania wbiega pięciu chicos (chłopaków). Odruchowo sięgam po pistolet schowany pod poduszką. Zaraz cofam rękę. Chicos nie przyszli z gołymi pięściami. Trzej celują we mnie z różnych kalibrów, kiedy dwaj inni biorą Paco za ogon i wyciągają z łóżka. Lis broni się, chwytając za pościel. Próbuję mu pomóc, ale jeden ciul uderza podeszwą o mój nos. Przeciągam dłoń. Krew.

- Nie próbuj, senior Americano – odzywa się kojot w lotniczej kurtce, którego futro ma jaguarze namaszczenie. Oddaje broń koledze i siada na łóżku. – My tu nie lubim takich, co wciskają i sami dają wciskać. Chcesz obracać, wciskać i rżąc w dupsko, łaź na dworzec.

Z łazienki dobiega krzyk Paco. Jezu, co oni mu robią?! Widok wylotu trzech luf wystarczająco mnie hamuje. Żeby nie one, inaczej by śpiewali.
Następuje strzał. Krzyk znika.

- Temu już nie obrobisz – mówi kojot.- Wybrałeś kiepskiego dupodajcę.

Jeden z katów wychodzi z łazienki z uniesionymi rękami. Podaje kojotowi coś lepkiego i krwistego. Ten kładzie to na pościeli przede mną… O rzesz, klejnoty Paco! Odsuwam się jak najdalej do tyłu. Nie, nie mogliby… (Zapomniałeś, jeleniu, jesteś w krainie chaosu). Wykastrowali biedaka i zastrzelili. Nie może być… Nie daruję. Zagram na zwłokę. Tak, zagram na zwłokę, uśpię czujność i wykończę jednego za drugim.

- Forsa w marynarce – mówię.

- Skorzystamy.- Zwraca się do swoich.- Otro loco mas (Jeszcze jeden wariat).

Ferajna wyje z ,,dowcipu”. Debile. Któryś chicos chwyta za moją marynarkę powieszoną na krześle. Wyjmuje portfel i opróżnia. Bynajmniej nie odkłada zdobyczy na miejsce, zachowuje dla siebie. Złodziejskie cwele.

- To my idziem - mówi kojot.

Gwizda na swoich i wychodzą całą grupką. Wrócą? Mam to gdzieś! Myślę o Paco. Może zdołał przeżyć? Lecę do niego. Przystaję w drzwiach... Leży cały we krwi w wannie. Rudość futra jest niczym przy szkarłacie. Wszędzie krew... Ścierwa nawet nie włączyli wody. Każdą ze ścian pokryli krwistymi odciskami łap. Pastwili się nad nim. Zabawiali się biedakiem. Pomiędzy nogami dostrzegam krwistą miazgę. Cięli żyletką bądź lichą brzytwą. Zostawili na wykrwawienie, żeby się pomęczył. Śmiecie.

Drżąc, dotykam głowy. Zimna. Nieżywa. Martwa. Pomiędzy oczami znajduję dziurę po strzale. Czuję łzy spływające po policzkach. Ta ostatnia nadzieja, że wstanie z martwych, umarła. Powinienem leżeć obok niego. Zawsze lepiej odchodzić razem…

Obejmuję jego szyję. Sztywna. Zdobi ją świeży ,,uśmiech” - rana po rżnięciu, ciągnąca się od ucha do ucha…

- Przepraszam, że nie mogłem nic zrobić… Przepraszam…

Dostrzegam otwarte drzwi. Dopraszają się o odstrzelenie… Wracam do pokoju i wyjmuję spod poduszki pistolet. Wychodzę goły. Wyjdę tak na ulicę, jeśli będzie trzeba. Szczęście sprzyja. Całą piątkę odnajduję na schodach pomiędzy piętrami.

- E, tontos (durnie)!- wołam.

Nie czekam aż odwrócą łby. Trafiam każdego. Kojot o namaszczeniu jaguara obrywa w oko. Złodziejowi portfela rozrywam szyję. Ci dwaj, którzy zajęli się Paco, dostają w brzuch. Żebym obydwóm poszły wątroby. Cierpcie, skurwysyny… Cierpcie i zdychajcie.

Tak było. Tak się skończyło… Raczej zaczęło.

Wypluwam papierosa, po czym przydeptuję butem. Meksyk stał się przeszłością. Nic tu po mnie. Zdążyłem załatwić Paco ostatnią posługę. Tyle mogłem zrobić Obmyłem ciało i zawinąłem je w prześcieradło. Nie chciałem, by ci z pogotowia znaleźli go w wannie. Nikomu nie życzę takiego widoku. Na stole zostawiłem pół tysiąca tutejszych dolarów na pochówek. Pewnie ukradną, ale co tam. Chciałem jakoś pożegnać lisa. Znalazłem kilka słów przed ucałowaniem jego czoła:

- Nigdy ciebie nie zapomnę.

Zna ktoś uczciwsze pożegnanie godne umiłowanego?

Wracam do samochodu. Gruchot zakupiony za dwieście dolców to mały koszt przetrwania. Podnoszę pokrywę. Silnik ledwo zipie. Cud, że zapalił. Mieliby mnie na widelcu. Mają. Tamte auta musiały być wabikami lub zwiadowcami. Sprawdzali, dokąd pojadę. Niepotrzebnie wybrałem inną trasę. Znajdą mnie. Rąbnąłem chłopaków ważniaka. Ciekawe którego. Tyle robactwa żeruje w tym kraju.

Zostało mi niewiele czasu.

Przed włączeniem stacyjki przeglądam zapasy. Trzy magazynki pistoletowe, przywiezione jeszcze ze Stanów. Biorę jeden i ładuję pistolet. Przeciągam za cyngiel. Trzask. Celuję w lusterko. ,,Szykujcie się skurwysyny”, mówię. Mrugam do odbicia.

Ostro pograli, ostro zapłacą.

Przekręcam kluczyk. Nie ruszam od razu, chwilkę płaczę w kierownicę. Pamięć o Paco przywiodła łzy… Miało być zupełnie inaczej. Pragnąłem wolności, odpoczynku, uczciwego życia u jego boku. Bylibyśmy we dwóch. Dwaj młodzi, skrzywdzeni przez los, ale na tyle odważni by być ze sobą na dobre i na złe. Zawsze razem, nigdy daleko od siebie. Czasem przyjechałby Hech i byłoby weselej…

,,Acta est fabula” (Sztuka jest skończona) – rzekł pierwszy August na łożu śmierci. On odchodził otoczony rodziną. Miał komu podziękować za szczęśliwe lata.

Podnoszę głowę. Poroża rysują końcówkami sufit. No tak, rogaczu, zapomniałeś o nich. Pozostaną przy tobie. He, He, He, kochane towarzyszki niedoli… One zostały, Paco odszedł. He, He, He. One zostały… Ha, Ha, Ha. Głęboki wdech…. Weź się w garść. Jego już nie ma. Zginął. Co mogłeś zrobić? Rzucić się na tamtych? Słuszne rozwiązanie – oboje bylibyśmy martwi. A nasze dusze połączyłyby się po drugiej stronie Styksu.

Zwalniam hamulec. Opuszczam ta podłą krainę smutku. Skręcam na ekspresową. Na mapie prowadziła prosto do granicy. Była czysta - żadnych stacji paliw, osad, barów, przynajmniej tych oficjalnych. Mój ostatni trakt...

Tylnia szyba pęka w drobny mak. Odwracam głowę. Dwa auta, które wcześniej mnie wyprzedziły, i motocykl.

Trafiają boczne lusterko z lewej. Zagramy vabank? Lewa ręka na kierownicę, prawa za broń. Szybie spojrzenie i pociągam za spust. Strzelam na ślepo. Nie mam pewności, czy trafiam. Cholera tam, ważne by nie zbliżyli się… A, było blisko, tuż obok głowy. Chwilowo myślę, czy pocisk nie drasną policzka. Nie czuć krwi – dobry znak.

Podjeżdża motocyklista. Wojskowe gogle, kask i motor. Mierzy z lugera. Jestem szybszy. Ostro wykręcam w jego stronę, przez co koleś leci do przodu. Nie waham się przed przejechaniem gnojka. Wrzucam najmocniejszy bieg i do przodu. Troszkę trzasnęło. O jedną wesz mniej.

Z następnymi pójdzie trudniej. Rąbią z tomka rozpylacza. Krótkie serie dosięgają tylniej karoserii i całe szkło z prawej. No dalej, dalej, macie cel na muszce, a nie potraficie go ustrzelić? Yhm… zapeszyłem. Któryś pocisk przebił fotel i trzasnął pod łopatką, bliziutko kości. Wylatuje drugim końcem, rozrywając marynarkę, i robi dziurę w szybie. Zaciskam dłoń na kierownicy.

Dasz radę. Pamiętaj, robisz to dla Paco. Wtedy nie zdołałeś mu pomóc, teraz naprawisz ten błąd.

Walą w zderzak… Porożami rysuję sufit. Nie dadzą odetchnąć. Chcecie ostrej jazdy, dostaniecie. Wciskam pedał gazu. Oby opony to przetrzymały. Piach wam w oczy. Spróbujcie teraz. Za wcześnie to powiedziałem. Siedzenie obok traci górną część. Odpowiadam jednym strzałem… Pewny, niepewny, nie sprawdzę. Gorzej z amunicją, nie mam szans na przeładowanie. Mhm, jeszcze ta rana... Trudniej przez nią używać ramienia.
Ile został odo tego mostu? Musi być blisko… Jest! Widoczny jak na dłoni. Stoi na wprost mnie, stalowy, pozbawiony posterunku. Za nim moje schronienie. Opłaciło sie stracić szyby. Przyciskam pedał gazu. Spalę gumę, co tam! Te gnoje z tyłu nawdychają się oparów i tyle mnie zobaczą… Walcie sobie, walcie. Piach wam w oczy!

Cholera, podjeżdżają z obydwu stron. Wykombinowali sposób. Niedoczekanie. Uderzam znienacka w prawy wóz. Tamta czwórka już klnie i wyzywa na całe gardła, patrząc w moja stronę. Uciekinier nie może gnębić pościgu, nie? Chcieliście, to dostajecie. Na dokładkę pokazuję środkowy palec.

Drugi pojazd atakuje z lewej. Chcecie dokładkę? Proszę bardzo. Uderzam z całej siły. Podziałało. Kierowca przestraszył się i odskoczył. Został ten prawy. Nie odpuści. Strzelam. Tamci odpowiadają ogniem. Pociski przelatują ukosem tuż przy szyi. Ładnie, ładnie, tyle że za daleko…
Nagle moja głowa zostaje pchnięta wprost na kierownicę… Uderzyłem o barierę mostu. Podpuścili mnie do zaniechania obserwacji. Wyszło jak wyszło - małe straty, stłuczony nos i siniaki. Poroża całe. Kierowca lewego auta popełnił ten sam błąd i wpadł do rzeki. A gdzie ten z prawej? Stoi strzaskany. Nie załapał okazji i wpadł na znak drogowy. Przetrzymał niewiele więcej. Liczę, że pasażerowie są w gorszym stanie. Dwóch wyrżnęło głowami w przednią szybę.

Odwracam wzrok. Na horyzoncie pojawiają się następne samochody. Przystają niedaleko. Wysiada spora gromadka. Przyjechali zobaczyć, czy przeżyłem. Zapraszam. Starczy i na was.

Otwieram drzwiczki…. Yhm, rana pod prawą łopatką pali. Dałeś radę we Francji, dasz i tutaj. Przeżyłeś większe głupstwa. Przyciskam ją. Nerwom potrzeba… Chryste, mówiłem tak przy Paco. Spokojnie, spokojnie, dojdziesz na drugi brzeg przed tamtymi. Najpierw poroża. Ostrożnie, bo zahaczą. Teraz kolej na resztę… Pomalutku. No, udało się. Łyczek powietrza i patrzę do środka. Fotel jest ubrudzony krwią. O reszcie wnętrza lepiej zapomnieć.

- Masz pecha, senior americano…

Siedzący przed karoserią drugiego wozu pum w poszarpanym prochowcu mierzy we mnie z obrzyna. Manos dures (twarde ręce) – zawodowiec. Przetrzymał zderzenie. Magazynek pusty, pozostałe zostawione w schowku, a ty, rogaczu, krwawisz. On o tym wie.

- Wpadłeś, senior americano.

Tego bym nie powiedział, kocurze. Pod nami płynie rzeka. Szansa na ucieczkę istnieje.

Kiedy pum podnosi się, opierając plecy o auto, korzystam, że trzyma broń jedną łapą. Podbiegam do barierki i przeskakuję ponad nią. Nie słyszę strzału, chociaż pada blisko. Nie wiem też, czy mnie trafił, chociaż zdążył wypalić.

Spadam twarzą w dół. Ciemnoniebieska kurtyna znika i widzę migawki wzięte z życia – dzieciństwo, studia, praca w Agencji, krótki romans z Morrisem, przyjazd do Meksyku, poznanie Paco, nasze wspólne noce. Ostatnią zapamiętałem bardzo dobrze z powodu rozmowy:

,,Wiesz, pomyślałem sobie, że byłoby lepiej przeprowadzić się do Stanów”, powiedział lis.

,,Czemu?”, spytałem.

,,Lepsze perspektywy”.

Pogłaskałem lisa za uchem. Pomerdał ogonem.

,,A tu ich nie masz?”, spytałem.

,,Na tą chwilę głowę mam zajęta czymś innym”, powiedział.

Paco, mój kochany, zaraz znów będziemy razem.


 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.