Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Diablica VIII  
Autor: trajt
Opublikowano: 2015/11/30
Przeczytano: 765 raz(y)
Rozmiar 8.59 KB
1

(+1|-0)
 
Przeżyłem? Zobaczmy… Drobne stłuczenia, poharatane ucho, krwawi. Mała strata. O pozostałych nie powiem tyle dobrego. Kierowca, poznaję po ogonie, że lemur, przebił głową przednią szybę, a raczej to ona przetrzebiła mu buźkę. Koci gliniarz wciąż dycha. Niewiele mu zostało. Rana biegnie z głowy na szyję. Głębokie otwarcie. Nie wstawaj, bracie.

Czerwonawy szop z kolei ma pysk pełen krwi. Gdy zwalam go z siedzenia, dolna szczęka schodzi i na mój rękaw spływa jasnoczerwony potok. Obrzydlistwo. Czym to upiorę?

Wreszcie udaje mi się wyjść. Gdzie idioci wywieźli? Obcy świat. Niskie kamienice, rudery z cegieł. Żadnych wskazówek. Rozbity wóz jest za dobrym punktem orientacyjnym dla okolicznych wszy.

Wpierw dam nogę. Przyjadą gliny i dopiero będą problemy.

- Nic ci nie jest, synek?

Stary hien we flanelowej koszuli przypatruje się całej scence. Stoi niedaleko. Jedyny świadek.

- Proszę lepiej spytać tych w aucie. Nie czują się najlepiej.

Zagląda przez rozbite okno.

- Niedobrze – mówi.- Poprzednim razem zrugali połowę chłopaków z ulicy. Rozbił się wóz pancerny i wyleciało mnóstwo worków z obligacjami. Była rozróba.

- A jak się ma ten myszon?- pytam.

- Tam nie ma żadnego myszona.

Podaję dokładny rysopis. Hien zaprzecza. ,,Tam nie ma żadnego myszona”, powtarza. Sprawdzam. Rzeczywiście, dał drapaka. Ogon za pas i zwiewamy, ot co.

- E, rudy!- słyszę za plecami.

Na ganku jednego z domów siedzi hiena. Niczego sobie farbowana blondynka. Wysoko uniesione łapki podnoszą materiał przewiewnej sukienki, ukazując założone majtaski. Zachęcający widoczek. Aż chcesz z nią uciec w zaułek i skorzystać z hojności.

- E, rudy, chcesz dobrej zabawy?!

Zwracam się do starego:
- Jest tu bar czy knajpa?

Dziadek wskazuje obskurną budę.

- O tam, ale z takim futrem lepiej tam nie iść.

- Spokojnie, dziadziuś, zwiedzałem gorsze miejscówki.

Dziewczyna nie daje za wygraną. Twarda zawodniczka.

- E, rudy!

Miałaby u mnie szansę, gdyby była pasiastą klaczą.

***

,,Urocze” wnętrze - siedziska ze skórzanymi obiciami, tapeta z oderwanych stron yiff magazynów, stoły bilardowe, niechlujnie starty bar, a za nim pełna bateria najcięższych promili. Pustkę pomiędzy nimi wszystkimi wypełnia kojący półmrok. Nagie żaróweczki dają niewiele światła.

Całkowite dno piekła. Nie potrzebuję zgadywać, że nie jestem tu mile widziany, nie z winy tłoku. Mnóstwo hien, hienów, gepardzic, gepardów, zebr, zebrów. Świetnie, trafiłem na afrykańską śmietankę. Wszyscy skorzy do bitki, gotowi do skoku. Już szykują powitalną rozróbę. Sam przeciw całej klienteli. Lepiej być nie mogło. A mogłem dłużej poleżeć przy White.

Na jednym ze stolików stoi półnaga hiena w poszarpanych spodniach. Nie ma na sobie niczego innego. Czyżbym przerwał taniec? Dziewczyno, ciągnij te afrykańskie rytmy. Kto ci zabroni? Masz co pokazać (porządne rozmiary) i już to pokazujesz. Brawo.

Podchodzę do baru i zamawiam czystą eleganckim półgłosem. Zeber o szarych oczach wilka przyjmuje zamówienie z krzywym grymasem zażenowania. Nie dziwię się.

- To świnia! – pada głośny komentarz.- Przyłazi do nie swojego baru i jeszcze robi z siebie panisko.

Koło ucha śwista butelka. Szkło rozbija się o szereg pobratymców. Jeśli nie wyjdę z nożem między żebrami, uznam ten dzień za udany.

- E, kojocie! – wrzeszczy męski głos.

Nie odpowiadam.

- E, kojocie!

Nie odpowiadam.

- Wkurwił mnie. Suczy syn przywlecze się i ma się za lepszego! Zaraz mu przywalę!

A ja zaraz zadzwonię.

- E, macie tu telefon?- pytam barmana.

Przynosi poplamiony aparat. Mógłbyś go czasami wyczyścić.

- Druga rozmowa już płatna- mówi.

- Okay.

Wykręcam numer Byczkowskiego. Nikt inny nie będzie wiedział lepiej o wykorzystywaniu policjantów. Długo nie czekam.

- Czego – pada w słuchawce. Miło usłyszeć byczą grubiańskość

- Tu Hech – mówię cichaczem.- Byczku, zgadniesz, gdzie jestem?

- Piłeś?

- Powiedzmy. Jestem w barze w afrykańskiej dzielnicy. Nie mam nic przeciw tutejszym, nikogo nie zaczepiam, ale czuję nadciągającą burzę. Jacyś twoi wywieźli mnie poza centrum.

- Jacy moi? Nikogo po ciebie nie posyłałem.

- W to akurat wierzę, ale fakty przeczą faktom.

- Sprawdzimy to razem. Wysłać po ciebie patrol?

Słyszę pomruki, są głośniejsze niż przed chwilą. Otaczają mnie. Cholera, ilu ich tu siedzi?

- Jakbyś mógł. Jak twoi przyuważą rozbity wózek, będę w pobliżu. Cześć.

Odkładam słuchawkę.

- E, kojocie! Zaraz ci przywalę!- grzmi ten sam głos idioty. Zaraz po nim odzywa się któraś z obecnych samiczek:

- Popatrz na rękaw. (Oho, krwiak daje się we znaki). Pewno wraca po robocie. Nie wygląda na mięczaka.

- Nie wygląda też na twardziela. Idę.

- Dajesz, Mozambik.

Szuranie krzesła. Kroki. Czyjeś palce dotykają moich pleców. Cztery znikają, zostaje jeden. Wbija się. Zaciskam pięści.

- Możesz przestać – syczę, po czym dodaję: – Nigrze.

Podnosi się szmer. Jedno słowa umie wiele zdziałać. Zostałem wrogiem dzielnicy numer jeden. Numer uno zła.

- Rudzielcze… - czyjaś ręka chwyta krawędź płaszcza. Chcesz zajrzeć w oczy, nim dostaniesz, proszę bardzo. Widzi odpowiedni widok - moją pięść. Gość przelatuje nad stolikiem i wpada na ścianę. Wyszedł prawie jak powinien. Gładko poszło. Trzask i prask. Źle osądziłem swoje możliwości. Prawie. Celowałem w szybę przyciemnioną papierem ściernym.

-Nie będę dłużej owijał w bawełnę – mówię na głos ze skrytą satysfakcją.- Czy ktoś jeszcze ma problem, że chcę w spokoju wypić?- Cisza.- Takiej odpowiedzi właśnie się spodziewałem.

- Często urządzasz takie pogadanki?- pyta barman.

Przyniósł kieliszeczek czystej. Krawędź szklanki zdobi kawałeczek cytryny, Wypijam i płacę. (Jeszcze mnie stać). Co innego mogę? Rzucą się, nie rzucą, zależy. Ważne, że gardło przestał obyć suche.

- Jedynie gdy ktoś nie rozumie podstaw dobrego wychowania. Sorka za tamtego.

- Normalka. Czwarty w tygodniu.

Czas na mnie. Chcę mieć cały ten bar, ten burdel z głowy. Dzikie miejsce. W głębi serca błagam Boga: ,,Niech mnie nie wykończą przed drzewami. Niech dadzą mi spokój”. Nóż w plecach, butelka strzaskana na głowie, podstawiona noga. Rozerwany na żywca za młodu. Ciekawa odmiana.

Z obu stron pomruki. Szepczą. Nagłe wyjście kolegi wymusiło odrobinę grzeczności. Niech chamy znają kulturę.

Na zewnątrz Dwie policyjne suki i karetka obstawiają znajomy wrak. Sanitariusze wyciągają znajomych nieboszczyków. Szczęście czasem sprzyja. Ale musi pić równie głęboko.

U, za wcześnie na chwałę. Będzie gorzej. Ogon wyczuwa kłopoty, koniuszki włosków jarzą się. Od dawna tego nie czułem. Zapowiedź nadchodzących kłopotów.

- Masz szczęście, futrzaczku, dwie w cenie jednej.

Dwie hieny, znajoma blondynka w kiecce i ruda w obcisłych rzeczach, z blado niebieskimi skrzydełkami, stoją przy drzwiach. Czekają i wyłapują. Wyglądają na pobudzone. Jestem pierwszym klientem?

- Skorzystasz z oferty?

Ta w obcisłych zachowuje milczenie. Podpiera się o koleżankę huśtając głową i niemrawo machając skrzydełkami. Naćpana? Wzrok taki se, oczka biegną na wszystkie strony, cichutki bełkot, piana w kąciku pyszczka.

- To jak będzie?- pyta blondynka.

Daję resztki z baru, całe 5 dolców i 42 centy. Mam za miękkie serce do kobiet.

- Weź śpiącą królewnę i idźcie gdzieś odpocząć. Nie szwendaj się z nią.

Chcą podziękować. Za późno. Nadjeżdża mój radiowóz. Poznaję na wabika.

- Herman Hechixos?- pyta po hamowaniu koń z tygrysimi pręgami.- Komisarz Byczkowski prosi.

- Jak mnie poznaliście?

- Mieliśmy szukać kojota, a w tej dzielnicy to żadne wyzwanie.

 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.