Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Diablica X  
Autor: trajt
Opublikowano: 2016/1/23
Przeczytano: 832 raz(y)
Rozmiar 12.49 KB
0

(+0|-0)
 
U Byczkowskiego przesiedziałem z godzinkę. Po nadejściu jedenastej wracam do domciu. Żal opuszczać przyjaciela. Po wyjeździe Terence’a nie ma z kim pogadać o zakładach, pogmerać po doświadczeniach, nauczyć się. Chodzi o uczciwość. Oczekujący wyników poszczególnych rozgrywek jadą na wspólnym wózki. Boks, wyścigi, mecze – forsa do wygrania i stracenia. Oszustwa w trakcie rozgrywki, z ustawianiem wyników i nagród. Niekończąca się gra w kości.

Ktoś sprawiedliwy, taki Byczek na przykład, zna niektórych kapusiów. (Przesłuchania pomagają). Zna metody i miejsca. Wie gdzie uderzyć małymi stawkami. Kanciarze takich nie ruszą. Podziękują za marne grosze, jak tylu frajerów rzuca oszczędności całego miesiąca. Niech uzbierają ponad miarę, stracą wszystko co do centa. Prawda, paru wygra i starczy na tydzień lub miesiąc. Potem gramy dalej.

Ziewam. Choroba, czeka mnie czternaście godzin snu. Dobra, dwanaście. O tak, mam po co iść. Odeśpię White i nasze wspólne wygłupy. Gadanie głupiego. Obrażam zebrę, która ma ochotę spędzać wspólne noce z kojocim skurwielem. Wiadomo, piję, palę, ćpam, a ona pragnie być przy mnie. Anielska dziewczyna. Żebym tylko jej nie stracił. Pomyślę o niej śniąc. Może się uda ją wywołać, hę.

Chciałbym już być w domu, wleć na materac, zamknąć oczy. Przespać jeden dzionek. Dam sobie spokój z nerwami. Wolno się toczę. Wlokę za sobą ciężar – problemy, niepowodzenia, wszelkie wszy życia. Na pohybel szczęściu. Zrobisz głupstwo i je wyrzucisz. Więcej nie przyjdzie. Kto inny cię odwiedzi. Peszkowi nudno. Wpadnie z wizytą, ze stryczkiem. Zapomni przynieść pół litra. Przydałoby się. Żeby nie odchodzić o suchym pysku….

Tego mi brakowało, kur… Zapomniałbym, muszę przestać przeklinać. White prosiła. Czasem wymsknie się niedogodność i głupio potem rozmawiać. Z nią muszę inaczej. Żadnych aluzji, tanich tekstów, odzywek. Żadnych przekleństw. Dam radę.

Chwytam za klamkę. Zamknięte. Pukam. Z okna wystaje znajoma skunksia twarzyczka o skośnym spojrzeniu wyplenionym słodyczą sake. Pan Iwakashi nie marnował poranka.

- Akwizytorom… O, to pan. Tak późno?

- Tak wcześnie. Otwórz pan, proszę.

- Już, już, już.

Chowa główkę i zamyka okienko. Kroki w korytarzyku. Dźwięk otwieranego zamka. Pan Iwakashi staje w progu w poplamionym szlafroku, odsłaniającym równie poplamione portki i podkoszulek. Naprawdę świętował ważną sprawę.

- Marnieś pan wygląda – mówi.- Coś dolega?

- Życie, kobiety i brak zrozumienia.

- Normalka.

Przytakuję i wchodzę. Wciągam powietrze pełne kurzu. Stare śmieci. Popołudniami cisza i spokój, nocami pomruki. Czasem wyjdą dzienne grzeszki. Pomiędzy korytarzami i schodami wisi wyschnięte pranie. W powietrzu unosi się kurz pamiętający początki budowy gmachu. Da się pożyć, jak problemy chadzają innymi ścieżkami...

- Znajoma przyszła- wtrąca pan Iwakashi.- Wpuszczać nie chciałem, ale opisała pana, więc musiałem.

White w pracy. Florance? Niemożliwe. Byłaby ostatnią kocicą w moim mieszkaniu. Chyba że zapragnęła zemsty. Pokaże, kto rządzi, komu nie drzeć ogona, utemperuje niegrzecznego kojota. Odbicie dziewczyny każdemu upuści krwi. Inna teoria - sama nabrała ochoty przeżycia wyskoku z facetem. (Nie zaszkodzi spróbować czegoś nowego). To proszę, zapraszam. Specjalnie zostawię otwarte drzwi.

Bredzę na głodzie. Fartownie w walizce trzymam trzy ampułki morfiny. Niewiele. Starczy na dziś, jutro... pewnie i na kolejny dzień. Zobaczymy. Apteki przecież nie obrobię. Wolę uczciwie zdychać.

No i się przeliczyłem. Domysły diabli wzięli. Na moim materacu leży niezapomniana ciemnoszara skunksiczka okryta swym ogonkiem. Kształtami tak ułożona, by nie zgnieść skrzydełek. Obok rozłożone wierzchnie odzienie. Jeśli leży goła, co jest pewne, ten dzień będzie do reszty spieprzony.

- No cześć – wita uśmiechnięta.

Zwlekam z odpowiedzią. Najpierw obowiązki. Wieszam płaszcz, kapelusz i przystaję. Przywlokła się zaraza, wywłoka. Nie wiedziała kiedy przyjść.

- Czego chcesz?- pytam.

- Przyszłam ogarnąć sytuację.

- Sam próbuję ogarnąć. Ten twój kolega wyszedł na oszusta i marnego aktorzynę. Raz udaje napalonego Francuzika, innego dnia jest poważnym przedsiębiorcą pogrzebowym.

- Może to cię rozweseli.

Rozpościera końcówki, rączki, nóżki, no i ogonek. No rzeczywiście, cała golusieńka. Wszystko na widoczku. Zdjęła stanik, nawet majteczki. Zostawiła rajstopki, czerwone. Kusicielka. Diablica. Cudna szatanica. Dziadek przestrzegał przed owymi córami grzechów. Mówił: ,,Pamiętaj, Herman, kobiety to upadłe anielice, ale w większości zachowały swą świętość, którą się dzielą”. Po tych słowach dostał opieprz od babci za gadanie bzdur. A kłamał? Kobiety to znają sztuczki obce mężczyznom. Kocha go, utrzyma przy sobie. Inna chce zniszczyć, wdepcze w ziemię. Dlatego Terence woli facetów? Któż ma wiedzieć?

- Może być?- pyta skunksica unosząc nóżkę. Zachowuję ponury wyraz twarzy – odpowiednia mina do tej gry. Paluszki ledwo sięgają klamry od paska. Szczęście w nieszczęściu. Krótki łapki, nie? Podryw ci nie wyszedł, złotko.

- O co ci właściwie chodzi?

- Chciałam dokończyć poprzednie spotkanie. Kiedy przyszedłeś, poczułam, że nie kochasz tamtej zebry. Bo jak można, moim skromnym zdaniem, spędzać każdą noc z kimś, mogącym zgnieść ci coś drogocennego kopytkiem. Uwierz, milutki, nocne sprawunki warto przekazać w bardziej doświadczone dłonie.

Ożeż!… Koniec tego dobrego. Wzięła za frajera, przylazła i obraża. W swoim pokoju próbowała. Nie wyszło. Zachciało się zagrać, poigrać, zabawić kimś przegranym. Nic z tych rzeczy.

- Ubieraj się.

Te słowa powodują rozchylenie szarych nóżek na dalsze bieguny.

- Jesteś tego pewny?

- Nie musisz znać odpowiedzi, bo już ją znasz.

Wzdycha i zaczyna zakładać koronkę.

- Doprawdy, teraz mam pewność, że wolisz chłopaczków. Taki duży i silny musi...

Chwytam ją za rękę. Zaciskam uścisk. Niech zołza popamięta komu ubliżyła.

- Ubieraj się, ale już! – warczę.

Uderza z liścia... Mhm, dostaję pod prawym oczkiem. Ręka mnie świerzbi. Nie mogę. Bo kobieta. Szkoda. Idealny moment spłacenia długu. Przejechać z wyczuciem jak dłonią po nieheblowanej desce. Kiedy indziej.

- Pedał – mówi skunksica.

Reszta spotkania przechodzi cicho. Klientka, a może już nie, ubiera się i wychodzi. Trzaska drzwiami. Wreszcie pozbyłem się jej uśmieszku. Oby więcej nie namieszała.

Padam w ubraniu na materac. Zamykam oczy. Serce zwalani obroty. Oddech cichnie. Cichutko, cichutko. Prześpij zmarnowany czas, myśląc o White. Leży tuż obok ciebie. Lepiej, niech będzie w ciąży. Główka pracuje. Leżysz przy jej nóżkach. Pasiasty brzuszek odgradza od czarnego pyszczka. Wspinaczkę czas zacząć. Pragnienie pcha naprzód. Oj nieładnie, nieładnie. Nie za szybko, brachu? Zebra unosi kopytko, chcąc mnie wstrzymać . Kuźwa… Przygryzam język. Trenuj dla White. Stracę ją, stracę namiastkę czegoś wspaniałego. Tyle czasu i sił. Dużo tego straciłem. Nie zamierzam wracać na początek. Znowu od nowa po bandzie, znowu dawać kark pod nóż, wystawiać twarz przed wrogą pięść. Pozwalasz się złamać, kojocie. Jeden i dwa, i trzy, i cztery. Pstrykam palcami. I pięć, i sześć, i siedem.

Zapomniałem łyknąć morfiny. Później. Zupełnie straciłem ochotę na użycie igły. Ile można? Jedna jedyna igła to przeżytek...

Z chwilowej zadumy wyrywa mnie czyjeś pukanie. Przecieram oczy. Zmęczone. Zabrakło paru godzin. Pukanie nie ma końca. Zaraz, zaraz. Spokoju nie dadzą. Bo awaria, bo datki zbierają, bo pali się. Bo nie mają nic innego do roboty i lubią zawracać głowę. Nie mają swoich zmartwień? Żeby tylko ich...

O, rzeczywiście pożar. Przyszła Florance. Ta jaguarzyca doprawdy ma żal za odbicie White. Odpuść, dziewczyno, takie dostałaś karty.

- Co ona robiła u ciebie?- pyta kotka. Skrzyżowane rączki zasłaniają cętkowaną dolinkę. Szkoda widoczku. Obowiązki wzywają.

- Niby kto?

- Taka szara skunksica, którą spotkałam na dole. Mam uważać na jednego kojota, bo szowinista i bije kobiety. W co ty pogrywasz, Hech?

- Przylazła, przypałętała się, narobiła kłopotów.- Wskazuję siniak pod okiem.- Nie znała manier.

- Podobno sam ją uderzyłeś – wtrąca.

- Wierzysz dziwce czy mnie?

- Posłuchaj, chcesz grać na dwa fronty, proszę bardzo, ale White do tego nie mieszaj. Za dużo przetrzymała swoich rodziców. (Wiem, wiem, mówiłaś, kiciu). Wierz mi, ona już dosyć wycierpiała. A ty chcesz i jedną i drugą brać za ogon i wciskać na siłę swój interes gdzie niepotrzeba.

- Głucha jesteś? Mówiłem, przypałętała się. Niektórzy nie potrafią dojść do porozumienia i tyle.

Przewraca oczami.

- Bo uwierzę.

- Nie musisz.

- I nie chcę.- Wręcza teczkę.- Masz. Pogmerałam trochę i znalazłam o twoim De Sade.

- Chcesz wejść? (Kretynie, czemu ją nakręcasz?).

- Jeszcze czego. Cześć, kojocie.

- Nawzajem, kiciu.

- Ejże, nie pozwalaj sobie.

Dwie babki z głowy. Za lepszych czasów, z rzadka przychodzą, wyrzucenie nieproszonych ogonów napawa godziwym nastrojem. Teraz mam obawy, czy przypadkiem nie przegrałem ważnej partyjki. Kurde. Jedna zagadnęła drugą, druga zagada trzecią i wyjdą z tego problemy. Cóż, problemy to jedna z niewielu rzeczy, której mi nie brak. No stary, przepiłeś, przewaliłeś, rozlało się po kościach. Normalka.

Siadam na materac i otwieram teczkę. Sporo papieru. Będzie czym grzać. Wyciągi z biblioteki, notki biograficzne, krótkie wycinki z książek. Zacznę od najkrótszej: MARKIZ DE SADE (ur. 2 czerwca 1740 w Paryżu, zm. 2 grudnia 1814 w Saint-Maurice) – francuski pisarz. Od jego nazwiska pochodzi nazwa jednego z zaburzeń seksualnych – sadyzmu. Chodzi o zadawanie bólu partnerowi w trakcie stosunku. Bingo. Potwierdzenie słów myszona z księgarni. Pytał o zadawanie bólu partnerce. Co dalej... Połowa życia w więzieniu. To świrus. Związki z prostytutkami, biedakami, udział w orgii trwającej 120 dni. 120 dni? Błagam, mieli ochotę? Po prostu… szkoda komentować. 120 dni. Gdzie takie rzeczy i z kim? Na dwa boczki, tyłem i przodem, i każdą częścią ciała... Całym sobą. Miłość – piekielna pani. Diablica. Ten to umiał z nią powalczyć.

Jest i haczyk - facet żył prawie 140 lat temu. (Zmarł w 1814 roku). W księgarni spotkałem fana? Charakterem to by się wtedy zgadzało. Myszom ma ogromny apetyt. Naczytał się tych bzdur i zapragnął być mu równym. Następcy wariatów, godni zastąpić dawnych mistrzów.

W innej notatce wyczytuję wzmiankę o gościu o tym nazwisku. Bingo. Wycinek sprzed dwóch miesięcy. Siedzi w domu spokojnej starości pod miastem. West Eden. Nowobogackie przedmieścia. Pomylili adresy? Stary dziad lata za pielęgniarkami, a powinien znaleźć się w przytulnym pokoju pozbawionym klamek. Nazywa się Torrino. I jest Włochem, nie Francuzem. Wciąż Europejczyk. Zatem gramy dalej.

Na razie wezmę leki. Biorę apteczkę, stare pudełeczko. Ostatnia ampułka. Prześlę Terenc'owi zamówienie. Siedzi w Meksyku, ma zatem dojścia, tanio załatwi towar.

Zawiązuje pasek za łokciem zaciskam pięść i wbijam w żyłę. Aaaa-a, poszło. Szybciutko wyjmuję igłę i pocieram ukłucie. W porządku, poczekaj, wzmocniłeś nerwy, potrzebują chwilkę... Już się rozchodzi z prądem krwi. Mhm, miła odmiana po ciągłych wpadkach. Całe ciało drży, włoski futra, naładowane piorunkiem, stają się dziwnie najeżone. Zwijam siew kłębek. (Szczeniactwo). Dłuższa przerwa w ćpaniu. Ostatnie branie?.... Lepiej zapomnieć, że się brało, że się bierze. Niedługo znowu wyjdę na swoje. Teraz odpocznę. Szkoda, że bez White.

 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.