Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: Mięso - Rozdział I  
Autor: Faudka
Opublikowano: 2016/1/31
Przeczytano: 800 raz(y)
Rozmiar 19.78 KB
0

(+0|-0)
 
Wstęp:

Srebrzysty sierp księżyca na srebrnym łańcuszku migotał w blasku słońca wśród miękkiego, czarnego futra. Zmrużył ślepia w barwie miodu przed promieniami, przebijającymi się przez korony drzew.
Owca trzymała go za łapę i ciągnęła przez złote pole pszenicy, ubarwione czerwonymi makami i purpurowymi chabrami. Bieg za nią, wciąż poklepując się nerwowo po kieszeni.
Puściła jego dłoń i oddaliła się kawałek. Zaczęła zbierać polne kwiaty dla jego siostry.
On stał tylko i przyglądał się jej zahipnotyzowany wytrzeszczonymi oczyma. Serce waliło mu w piersi. Znał ją od dziecka, mieszkali tuż obok siebie w małym bliźniaku. Kiedyś zrobiłby dla niej wszystko. W pewien sposób nawet się w niej zadurzył.
Wyczuwając jego wahanie, wyprostowała się i popatrzyła cielęcymi oczymi.
– Wszystko w porządku? Igo? – Zapytała zatroskana.
Nie odpowiedział.
– Igo, czemu masz takie wielkie oczy?
Zacisnął zęby i wsunął łapę do kieszeni, zaciskając palce na nożu.

Owce, psy i wilki

„Nasza karawana przesuwała się powoli przez las w promieniach palącego słońca. Pobliskie jezioro, ciągnące się wzdłuż szlaku mieniło się niczym biały brylant. Szlak prowadzący od Płaskiego Szkwarku do górskiej twierdzy Przytulisko był idealny dla naszych kilkunastu ciężkich wozów, droga była ubita, a teren równy. Ziemie, które przemierzaliśmy zwane są Księżycowym Nasku i od pokoleń mieszka tu ogromna liczba wilczych, osiadłych głównie w małych wioskach.
Było nas ponad czterdziestu chłopa, w tym aż dwudziestu najemnych owczarków uzbrojonych po same zęby; pięciu handlarzy, ponad tuzin wołów zatrudnionych do ciągnięcia wozów, ja oraz moja przemiła służąca. Nie zabrakło lisa, bo nie ma takiej wyprawy, do której nie przypałętałby się jeden z tych rudzielców. Towarzyszył nam też ten, na którego widok mimowolnie przechodzą mnie ciarki… mieszaniec.
Zwykle my, owce, trzymamy się z daleka od całej tej draki. Nikomu nie wadzimy i po prostu dbamy o swoje interesy. Ale ostatnio Wilczy (tak zwą tutaj bandyckie bandy wilków i dzikich psów) posuwają się za daleko. Odrzucili nasz pokojowy styl życia i zbuntowali się przeciwko regentowi. Chcą powrotu mrocznych wieków, kiedy drapieżni polowali na inne rasy dla mięsa. Prymitywne, ciasne umysły… Dlatego tak ważne jest, żeby pokazać Owczarkom nasze wsparcie przeciwko tej barbarzyńskiej rebelii.
Widzieliśmy majaczące na horyzoncie, górskie szczyty. Do Przytuliska zostało tylko kilka mil. Nic nie miało prawa pójść źle.”

***

Modo siedział na wozie, ciągniętym przez silnego woła, prawie dwa razy wyższego niż mały, tłusty baran. Wsłuchany w rytmiczne terkotanie kół i niemal bez przerwy drapał piórem po pergaminie. Obok wozów maszerowało pół tuzina znudzonych rycerzy, reszta odpoczywała, siedząc na wozach i rżnąc w karty.
Młody baran poważnie traktował obowiązki skryby i notował o najdrobniejszych niewygodach. Wszystkie jego dzienniki trafiały później do gildii kupieckiej. Gdy nie miał o czym pisać, przelewał swoje spostrzeżenia na temat poszczególnych rycerzy z eskorty.
Bursztynowo rudy lis siedzący wygodnie koło niego chwycił w czarne, smukłe palce jeden z jego dzienników i ziewnął przeciągle. Zaczął przeglądać zabazgrane strony bez większego zainteresowania.
– Napisałeś coś tutaj o mnie? – Zagadnął, spoglądając na kartki spod półprzymkniętych powiek.
– Może i bym napisał, gdybyś robił coś pożytecznego. – Wypomniał mu Modo, nie przerywając starannego stawiania liter.
Lis podniósł kolejny z dzienników i baran mógłby przysiąc, że lis zaraz się jakoś odgryzie. Ale najwyraźniej nawet sam rudzielec nie był w stanie zaprzeczyć, że był dla tej wyprawy jedynie ciężarem. Jeden z rycerzy uznał jednak, że nie należy zostawiać samotnego pielgrzyma na szlaku. Nawet, jeżeli ten pielgrzym jest zapchlonym lisem szukającym łatwego życia.
Rudzielec odrzucił notatnik i rozłożył teatralnie łapy. Z nudów zaczął przyglądać się maszerującym po obu stronach wozu rycerzom. Psom pasterskim i gończym najróżniejszej wielkości i maści. Zwrócił też uwagę na tego, który wzbudzał u niego mrowienie karku.
Był olbrzymi i swoim wzrostem oraz gabarytami dorównywał wołom. Od koniuszka ogona aż po sterczące uszy pokryty był ciemną, brunatną (niemal czarną) sierścią. Jego łeb wielki, kudłaty łeb z długim, wąskim pyskiem wyglądał jak głowa prehistorycznego psa, a wokół rozglądała się para błękitnych, przenikliwych oczu. Nosił na sobie czerwoną zbroję z kolczugi i płyt, będącą zapewne stopem miedzi i brązu.
– Szlag… – Syknął lis. – Ten wilk przyprawia mnie o gęsią skórkę.
Modo uniósł wzrok sponad notatek i zerknął najpierw na lisa, a potem podążył za jego wzrokiem. Ujrzał brunatną bestię i skrzywił się.
– To pół-wilk, pół-owczarek. – Sprostował. – Ale mnie też przeraża. To Bartolemiusz Stamgrad. Pochodzi ze szlacheckiej rodziny, która jednak popadła w niełaskę po tym, jak zaczęła krzyżować się z wilkami. Widzisz tamtego psa pasterskiego, idącego po drugiej stronie wozu? To jego przyrodni brat, Rajmund Stamgrad. – Wskazał palcem, z pewnym zadowoleniem chwaląc się swoją wiedzą.
Lis zmrużył chytre ślepia, przenosząc wzrok na drugiego, niskiego i krępego rycerza z wizerunkiem białej gwiazdy na tarczy. Pies pokryty był krótką sierścią o przecudownej barwie – był biało-szarej maści, ale owa szarość wydawała się mienić błękitem.
– Ten mikrus jest bratem tamtego bydlaka? – Zdziwił się lis i prychnął, a potem wyciągnął się wygodnie. – Skoro mają to samo nazwisko, to znaczy, że mieli wspólnego ojca, który miał słabość do wielkich wilczyc. Chyba, że wzięła go siłą.
– Sam jesteś mikrus… – Mruknął Modo mimo że sam dziwił się zawsze, jak lord Stamgrad mógł zakochać się w wilczycy.
Szelest…
Lis uniósł się nagle i zastrzygł uszami. Jego czarne wąsy wyprostowały się i zesztywniały. Otworzył szerzej oczy i rozejrzał się.
Czy na pewno to usłyszał? Szelest zarośli? Karawana jechała dalej, nikt nie wyglądał na zaniepokojonego, najwyraźniej psy niczego nie były świadome. Nic dziwnego, były wychowane w mieście, dla nich las był jednym dźwiękiem, nieznaczącym szumem.
– Co się dzieje? – Zagadnął Modo, zerkając na lisa podejrzliwie.
Rudzielec zerwał się na równe nogi i zaczął węszyć w około. Rajmund Stamgard, niebieski pies pasterski popatrzył na niego uważnie.
Lis miał fatalne przeczucia. Serce łomotało mu w piersi a zęby zadzwoniły, choć reszta karawany była zupełnie spokojna
Wiatr zakołysał gałęziami drzew, bardziej gwałtowny niż przed chwilą, targający futro i przenikający zimnem.
I niósł ze sobą zapach…
– Zasadzka! – Zawył. – Kryć się!
Modo poderwał wzrok znad notatnika i rozejrzał się zdezorientowany. Woły stanęły jak wryte, podobnie jak rycerze.
Las pociemniał, a potem przybliżył się gradem strzał w stronę karawany. Baran usłyszał wokół siebie przerażone piski i wycia. Sam zabeczął mimowolnie widząc, jak pociski trafiają w potężne woły, który zaczynają się chwiać niczym rażone gromem.
Podskoczył, gdy strzała wbiła się w drewniane koło, na którym siedział. Pospiesznie odtoczył się, przewracając swoje dzienniki, potem poderwał rozrzucając wszędzie luźne kartki. Kryć się. Kryć się, kryć się kryćsiękryćsię…
Zanurkował pod wóz i przypatrywał się z przerażeniem, jak z lasu wysypują się wilczy siepacze wznosząc donośne wycie. Usłyszał syk za sykiem, gdy rycerze z eskorty karawany chwycili za broń i rzucili się do walki, gruchocząc ciężkimi zbrojami. Jęknął cicho i skulił się na ubitej ziemi.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że nie jest tutaj sam. Ukryła się tu też służka, młoda, cicha owca, o której istnieniu niemal zapomniał oraz nie kto inny, a bursztynoworudy lis, struchlały niczym szczenię.
Modo zaklął i wyszarpał zza paska sakwę, którą wcisnął w łapy oszołomionego rudzielca.
– Bierz to i walcz! – Nakazał rozpaczliwie. – Broń mnie za wszelką cenę!
Lis popatrzył na niego oniemiały, przyciskając sakwę mimowolnie do piersi.
– Co ty pieprzysz?… – Wydusił z wysiłkiem. – Nie jestem wojownikiem, nie jestem rycerzem… Nawet nie powinno mnie tu być…
– Jesteś drapieżnikiem! Wsłuchaj się w swoje instynkty! Zrób coś, do cholery!
Lis zacisnął zęby i chwycił barana za miękką fałdę runa pod szyją.
– Wiesz, co mi mówią moje instynkty? „Wykop dziurę i schowaj się jak najgłębiej, chłopie”!
Urwał, gdy zobaczył wilcze łapy tuż obok. Potem usłyszał syk i zobaczył wypaloną zapałkę lądującą na ziemi. Chwilę później coś eksplodowało i cały wóz aż podskoczył.
Modo usłyszał krzyk, a potem bardzo zaczęło drapać go w gardło od gromadzącego się dymu.
Drewniane belki nad jego rogatym łbem zaczęły się łamać, sypać iskrami. Zamrugał, gdy ktoś chwycił go za nogę i zaczął wyciągać z kryjówki. Zaczął kopać i wierzgać, dopóki nie uświadomił sobie, że ciąga go znajomy lis. Zobaczył za to powalonego woła zalanego krwią, dyszącego ciężko. Krzyki i syk stali nie cichły, nie ustawał deszcz strzał.

– Przeklęte demony…
Jest coś gorszego niż dzikość. Coś znacznie bardziej przerażającego niż zwierzęce instynkty. Bestia znacznie bardziej zajadła, niż jakikolwiek wilk. Coś bardziej nieczystego i obłąkanego niż sam diabeł.
Fanatyk religijny.
Faros zarechotał, unosząc wysoko miecz. Święty oręż, z ogonem męczennika Brohela owiniętym wokół rękojeści. W głowicy ukryte były zęby Annet, dziewicy z Faumath. A w klindze miecza zatopiono kamienie nerkowe Leofona, murańskiego ascety.
– Wy nieczyste dziwki… Poślę was wszystkich do piachu! – Zawył paladyn.
Dwa wilki skoczyły na Farosa w tym samym momencie. Rozsądna osoba próbowałby uniknąć ciosów lub je sparować, zeszłaby do defensywy. Ale nie Faros. Faros rzucił się do przodu, na spotkanie z ostrzem rycząc wściekle, chapiąc z pyska strużkami śliny. Wilkowi z lewej przyłożył pięścią w brodę, cięcie drugiego odbił łokciem. Oba wilki wyglądały na zaskoczone, ale Faros, niczym machina napędzana mieszanką gniewu, obsesji i adrenaliny, nie zatrzymał się ani na chwilę. Zamachnął się swoim półtorakiem tak potężnie, że miecz zatopił się od ramienia aż po biodro wilka niczym w maśle, a jucha trysnęła na kolcze rękawice.
– Moje łapy… – Wycedził przez zęby Faros. – Są rękami Pasterza!
Drugi wilk przyglądał się z przerażeniem upadającym, rozrąbanym zwłokom towarzysza, jednak szybko się ocknął. Zaatakował z góry, niezgrabnie. Faros puścił rękojeść miecza i wyszarpnął zza pasa sztylet.
– Moja wojna jest moją modlitwą!
Przyjął cios rapiera nieprzyjaciela na naramiennik, a klinga ześlizgująca się po zbroi i rozcięła jego przedramię dotkliwie. Odpłacił się wpadając barkiem na wilka, a potem wbijając mu sztylet pod żebra.
Uśmiechnął się z błogim wyrazem pyska.
– Moje zwycięstwo… Wymierzoną sprawiedliwością…

– Bierzcie mikrusa!
Rajmund syknął, szczerząc kły, wymierzając mieczem w każdego z trzech siepaczy po kolei.
– Kogo nazywasz mikrusem, zapchlony dzikusie?! Twoja matka jest tak nisko w stadzie, że była omegą!
Wilk opuścił na chwilę rapier i spojrzał na rycerza z politowaniem.
– To ma być obelga? – Mruknął. – Twoja puściła się z pieskiem preriowym.
Rajmund zgrzytnął kłami i poczerwieniał tak, że buraczany kolor przebijał się nawet przez futro.
– Skurczybyk! – Wydusił tylko.
Wilki popatrzyły po sobie, a potem skoczyły w jego stronę z trzech różnych stron niemal w tym samym momencie. Rajmund nie mógł się cofnąć bardziej, już teraz sięgał ogonem drewnianego koła. Ciął więc szeroko mieczem, rozpaczliwie i niezgrabnie, odpędzając od siebie bestie. Te cofnęły się, ale po chwili zaczęły okrążać go, prowokować zamarkowanymi pchnięciami, by zmusić do machania mieczem. Wilczy próbowali go zmęczyć, robili to niemal instynktownie. Jak drapieżnicy na polowaniu.
Właśnie wtedy wóz za nim eksplodował. Rycerz zachwiał się gdy coś dużego i drewnianego odbiło się od jego grzbietu i upadł na jedno kolano, a wilki momentalnie dopadły do niego. Rajmund zdołał zablokować jeden z ciosów tarczą, jednak uderzenie było tak mocne, że prawie wyłamało mu palce. Drugie uderzenie zasłonił nadgarstkiem, a rapier odbił się od płyty jego pancerza. Trzeci cios chlasnął go w policzek.
Właśnie wtedy usłyszał dziki, groźny ryk.
Nie, nie on, pomyślał Rajmund. Nie znowu…
Łeb jednego z wyszczerzonych wrednie Wilczych eksplodował nagle niczym arbuz rozbity młotkiem. Drugi barbarzyńca nawet zdążył się odwrócić, ale dwuręczny miecz sięgnął jego skroń zostawiając w czaszce spore, śmiertelne pęknięcie. Wilk zwalił się tuż przed Rajmundem, wylewając z siebie kałużę i wyprężył się.
Przybyły z odsieczą Bartolemiusz nawet nie widział błyskającego rapiera trzeciego siepacza, ale mimo tego odskoczył w tył i wylądował miękko w wyuczonym manewrze. Dzierżył w jednym wielkim, bocheniastym łapsku dwuręczny miecz, a w drugim kolczastą kulę dyndającą na łańcuchu, wciąż pokrytą lepką posoką i kawałkami wilczego mózgu.
Wilk ciął z dołu, celując w udo rycerza, najpewniej licząc na przewagę wynikającą z szybkości i z tego, że Bartolemiusz nie miał tarczy. Mieszaniec w zbroi wykonał jednak zgrabny półobrót zamiatając stopami piasek i znalazł się nagle przy lewym boku nadciągającego przeciwnika. Podhaczył od tyłu stopą kostkę Wilczego, a ten upadł jak długi na szlak. Zanim nieborak zdążył się pozbierać, kosmata, pazurzasta stopa przygniotła jego łeb, potem rycerz potężnym ciosem kiścienia rozbił jego kręgosłup, który zachrzęścił nieprzyjemnie.
Rajmund pozbierał się powoli i wyprostował, popatrzył na Bartolemiusza, który już przyklękał obok niego na jedno kolano i wycierał paluchami krwawiący policzek brata.
– Jesteś ranny, nic ci nie jest? – Zapytał pół-wilk, a w jego błękitnych oczach pojawiła się troska.
Raj odtrącił jego łapę tarczą i odpowiedział mu pełnym wyrzutu spojrzeniem. Wiedział, że Bartolemiusz nie miał złych intencji, ale znów czuł się przez niego upokorzony.
– Przestań mnie tak traktować! – Ryknął. – To ja tu jestem starszy! Poza tym powinieneś pilnować wozów!
Brunatny mieszaniec najpierw się zmieszał, potem jednak uśmiechnął się i położył łapę na łbie brata.
– Masz racje, zawsze byłeś tym mądrzejszym. – Skłamał gładko i poczochrał sierść na głowie Rejmunda, co tylko jeszcze bardziej rozwścieczyło rycerza z gwiazdą na tarczy.
Potem Bartolemiusz wstał z klęczek i rozejrzał się, by rozeznać się w sytuacji.

Na murach Przytuliska spostrzeżono dym i łunę ognia. Wielkie jezioro niosło po gładkiej tafli odgłosy walki aż pod bramy twierdzy. Dzwon zabił na alarm.
– Szykujcie posiłki! Wysłać brygadę szybkiego reagowania! – Wykrzykiwał Cyrus Meron.
Most zwodzony opadł powoli nad głęboką fosą, pełną ostrych skał. Brama zaczęła otwierać się powoli. Na mobilizację brygady szybkiego reagowania nie trzeba było długo czekać, byli zorganizowani tak, by działać od razu gdy wystąpi sytuacja kryzysowa. Dlatego już po chwili piętnaście smukłych, lekko uzbrojonych chartów w jednym równym rządku gnało na czterech łapach, nie dbając o przyjęte wśród cywilizowanych psów zwyczaje. Uzbrojeni w szable i okrągłe tarcze nie nadawali się może do walki z opancerzonym przeciwnikiem, ale z bandą obdartych wilków radzili sobie wyśmienicie. Sunęli szybko i niemal bezgłośnie, a ich łapy ledwie dotykały szlaku. Najszybsze psy, jakimi dysponowała Hegemonia.
Pędzili na odsiecz, ku karawanie.

Czarnofutry wilk, Igo, wrzucił kolejny worek z prochem z podpalonym lontem do następnego wozu. Nie liczyło się przeżycie, nie liczyła się walka. Chodziło o to, by zniszczyć jak najwięcej ładunków, zanim ktoś przebije go mieczem na wylot.
Padł na ziemię i zakrył łeb rękoma, a chwilę później nastąpiła eksplozja. Usłyszał wściekły skowyt i uniósł się powoli. W jego stronę pędził uzbrojony w dwuręczny miecz rycerz, jednak dwóch siepaczy zastąpiło mu drogę.
To nieważne, pomyślał, zrywając się na równe łapy i biegnąc do kolejnego wozu. Zaklął. Drżącymi palcami odpalił kolejną zapałkę.
– Odwrót! Bracia Wilcy, odwróóóót! – Usłyszał wycie Horacego, dobiegające z dziwnie daleka.
Igo wrzucił kolejny worek z prochem, a potem zaczął uciekać. Eksplozja nastąpiła jednak zbyt szybko i cisnęła nim o ziemie. Uderzenie na chwilę odebrało mu dech. Ale to nieważne, trzeba wstać, uciekać. Wyczuwał wzrastającą wokół panikę. Widział, jak jego towarzysze pędzą na łeb na szyję ku drzewom.
Dopóki widok przesłoniły mu dwie białe stopy.
– Dychasz w mojej obecności, czarny diable? – Usłyszał nad sobą syk. – Cóż za zniewaga dla powietrza.
Uniósł wzrok i zamarł w bezruchu. Ujrzał okaleczonego, gończego psa, niemal w całości pokrytego juchą – zapewne zarówno jego własną, jak i zarżniętych wilczych. Na szyi ogara wisiały religijne paciorki, klinga jego pozłacanego miecza zdobionego relikwiami wciąż ociekała lepką posoką.
Faros przekrzywił lekko łeb, przyglądając się Igo obłąkanymi oczyma.
– Ale spokojnie. – Dodał pies, i wyszczerzył się radośnie. – Zaraz cię z tego wyleczę…
Krew wierciła w wilczym nosie, budziła zmysły młodego osobnika. Adrenalina buzowała w pulsujących skroniach. Igo ujrzał unoszący się miecz i odbił się wszystkimi czterema łapami z prędkością, która zaskoczyła jego samego.
Miecz przeciął powietrze. Psi rycerz wydawał się dziwnie powolny i ociężały. Otoczenie w oczach wilka wyostrzyło się.
Uciekać, podpowiadał rozsądek. Zabierać się stąd jak najszybciej…
Oszalały Faros zawył i zaszarżował na czarnofutrego. Igo uniknął natarcia z dziecinną łatwością i przyglądał się, jak pies przelatuje tuż obok niego. Mógłby założyć się, że dałby radę musnąć palcami policzek przeciwnika, gdyby tylko chciał, a potem po prostu odskoczyć w tył.
Tak też zrobił. Tyle, że celując pazurami w skronie.
Rycerz obrócił się w stronę wilka, a potem cofnął o krok, unosząc miecz. Chyba nawet nie poczuł drapnięcia na swoim pysku i zauważył, że jest ranny dopiero, gdy krew zaczęła ściekać mu do oczu.
– Przeklęty skur…! – Wycedził, próbując wytrzeć krew nadgarstkiem. Igo naznaczył mordę rycerza trzema długimi szramami: na łuku brwiowym, skroni i policzku.
Przyjrzał się okaleczonemu świętemu bojownikowi jadowicie żółtymi ślepiami. Sierść zjeżyła się na jego karku, a uszy sterczały niemal pionowo w górę.
Z pewnym żalem porzucił rannego rycerza i obrócił się na palcach z wyciągniętym bezradnie mieczem. Potem pobiegł, miękko i szybko w stronę drzew, zostawiając za sobą płonącą karawanę i pokonanych towarzyszy.
Poczułem to, pomyślał. Przez chwilę na prawdę byłem…
Wilkiem.
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.