Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Pulpfur - Furpulp cz. 01  
Autor: trajt
Opublikowano: 2017/5/18
Przeczytano: 535 raz(y)
Rozmiar 28.98 KB
0

(+0|-0)
 
Niniejsze opowiadanie zostało napisane wyłącznie w celu autorskiego obśmiania Autora (zatem Mnie i nikogo więcej) z Jego twórczości, Jego przemyśleń, pomysłów i koncepcji. Nazwijmy to samokrytyką, lepiej zabrzmi.


,,bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny
w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy

(...)

strzeż się jednak dumy niepotrzebnej
oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz
powtarzaj: zostałem powołany – czyż nie było lepszych"

Przesłanie Pana Cogito, Zbigniew Herbert


,,Jeżeli nie umiesz śmiać się z siebie, to znaczy, że nie masz poczucia humoru"

Mój Ojciec


Cuchnęło. Wybrałem doprawdy dogodny punkt tymczasowego zaczepienia. Ogólny brud i smród. Siedziałem w zatęchłym bagnisku pełnym wiecznych topielców i cudnych rusałek. (Opis miodzio). To właśnie tu, spowity półmrokiem i zapachem szuflady, popijałem poczciwego Johnny Walkera zeszłorocznej produkcji. Gryzł mnie nie lada konsens. Nie mówię o upierdliwym bzyczeniu much. Tych było, co nie miara. Doskwierający chłodek wnętrza też najlepiej pominąć. Taki miał być. Nużący i nudzący.

Bezmyślnie wpatrzony w butelkę zastanawiałem się nad dalszym ciągiem akcji. Niemrawa twarzyczka ma nie lepsze problemy. ,,Zawsze było nas dwóch, nieprawdaż, przyjacielu?, pomyślałem, TY i Ja. Cień i Żywy. Dzień i Noc. Kto nas zrozumienia nasza poezję? Nas samych, biednych poczciwców? A jakże.- Nalałem w szklankę. Przelałem, ochlapałem już zapaskudzoną ladę.- Wypijmy za własne błędy. Za cudze byśmy musieli odpokutować".

- A jakże.- odrzekło za mną odbicie.- A jakże. A jakże. Ale weź się w końcu ogarnij, trzeciorzędny pisarzyno.

Czyniąc wyrzuty odbiciu za owy nietakt, jednocześnie gaiłem siebie za niedopatrzenia, pominięte błędy, nadmiar zbędnych przymiotników (Przebacz, Papo Erneście) i szalone opisy spowalniające fabułę. Grzeszyłem. ,,Patrz, idioto, karciłem siebie. Talentu ponad miarę, ale pociągnąć akcji to nie potrafisz, łamago". Potrzebowałem, w przenośni rzecz jasna, kopa na rozpęd. Zastrzyku adrenaliny. Zachęty. Punktu zaczepienia.

Początek był udany. Była w nim Ona - lisiczka o ognistym odcieniu futerka z złocistymi włosami opadającymi na plecy, ubrana w obcisłe wdzianko, wydekoltowane jak należy, pozbawione rękawów. Zaczęła od przyjścia do mojego biura. Umówiliśmy się, gdzie zaczniemy. Zapukała. Zaprosiłem. Weszła jak powinna, kręcąc biodrami i falując biustem. Wraz z nią do środka wpadła poświata jutrzenki. Ostro pojaśniało. Z wrażenia założyłem przyciemnione szkła.Do tego też powiał wietrzyk, przez który jej grzywka falowała w drzwiach.

Była taka, jaką ją sobie wyobraziłem. Piękne, wyniosłe rysy zdradzały tajemne siły erotyzmu. Czułem to każdym włoskiem futerka. I, co należy nadmienić, odczułem przyjemnie mrowienie w wiadomym miejscu. Roztaczała wokół siebie czysty sex appeal. Jej wygląd uderzał do głowy. Rozbijał krępujące serce łańcuchy cnoty.

Wprost zachęcała bym otwarcie zagadał o coś więcej.

(Zgoda, przesadziłem z erotyzmem, ale przesada jest domeną udanej twórczości).

W czarnej łapce ozdobionej umalowanymi na róż pazurkami trzymała znajoma mi miedzianą tabliczkę z wygrawerowanym nazwiskiem. Przepraszam bardzo, nie mam złotych rączek. Obydwie lewe, marne i niezgrabne. Wezmą młotek, stłuką palec. Chwytanie śrubokrętu to dla mnie nie lada wyczyn. Prawe oko dobitnie świadczy za dowód mej nieporadności. Słabsze od lewego, służyło za mój znak rozpoznawczy. Podobnie nazwisko... imię... pseudonim... Zwał jak zwał. Specyficzne, pięcioliterowe, z T na początku i końcu, A w środku, R i J odpowiednio umiejscowionych z przodu i tyłu A. I pisałem je z małej litery. Nawyk. Kaprys. Sami zdecydujcie.

- No witam - zacząłem na tyle szarmancko, na ile pozwalał głęboki wdech.

- Jestem tobie potrzebna? - zapytała. Cudny głosik, jaki miała mieć. Ma się zmysł słuchu.

- A masz zakończenie?

- Żadnego.- Rzuciła na biurko tabliczkę. Zabrzdękała.- Naprawdę niczego nie wymyślisz?

Lisiczka siadła na krawędzi biurka. Wpierw migiem ustąpiłem miejsca, odsuwając szpargały - maszynę do pisania i, o zgroza, sporo bielutkich, niezapisanych kartek. Teraz mogłem podziwiać swój geniusz stworzenia w pełnej krasie. Mhm, rąbek spódniczki odjeżdżając w górę, odsłonił nylonowy wyrób wysokiej klasy. Odpowiednio dopasowany pod figurę nóżek. Ponownie przeszyły mnie dreszcze, do tego poczułem zimne kropelki potu. Pomagały wytrzymać Jej bliskość. Chłodziły rozgrzaną do czerwoności wyobraźnię....

- Ty, pismak - odezwała się głośniej - weź się ogarnij!

Poluzowałem kołnierz. Buchnęła para. Nazwijmy to piekielną grą.

- Będę musiał.- Wyprostowałem się na krześle. - Swoją drogą, lepiej wyglądałabyś jako wilczyca.

- Tak myślisz?

- Tak uważam.

Na moich oczach zmieniła postać. Zakończony bielą rudy ogonek zmalał, futerko nabrało szarości, a twarzyczka stała się bardziej wilcza. I tyle, jeśli chodzi o przemianę. Nic a nic nie utraciła z powabu. Biust nawet troszkę urósł. Doceniłem cmoknięciem. Będąc biało-szary, dopowiedzmy, z rudym zarostem, pasowałem do niej. Jak karzeł do olbrzymki. A tak, mój metr siedemdziesiąt siedem (może metr siedemdziesiąt sześć) przeciw jej metrowi dziewięćdziesiąt.

- Wiesz, że są szare lisice, biało-szara marudo?

- Przesadzasz.

Zdjąłem ciemniaki i na powrót nałożyłem na prawe oko opaskę. Do tego zwykłe okulary.

- Właściwie po co ci ta opaska?- spytała.

- Wyglądam w niej zabójczo.

- Zabójczo żenująco. Opaska i okulary do siebie nie pasują. Po prostu pięść do nosa.

- Mam zakładać monokl? Dopiero wtedy wyszedł bym na durnia!

- Jakby nie było inaczej.

Chwyciłem z krzesła kraciastą marynarkę, kapelusz przezornie trzymałem na głowie, w podskokach zbliżyłem się do Niej i objąłem w pasie. Zrobiła minkę słodkiej dziewuszki. Wysuniętym języczkiem dotknęła czubek swojego noska i zatrzepotała rzęsami, pod którymi kryła jasno błękitne spojrzenie. Głębia oceanów. Nad moją głową wystrzelił komiksowy dymek, w którym wilczka mnie odepchnęła i po zdjęciu górnej części ubrania, rzuciła: ,,Bierz co zechcesz". Wręcz odbiorę siłą.

Chyba ta myśl była widoczna też i dla niej.

- Mogę dać ci z liścia?- spytała.

- Ależ proszę. To niezbędny element filtru.

Wilczka przymierzyła cios. Oj, oj, oj, przeholowałem z pozwoleniem. Dała aż za mocno. Zatoczyłem się i wylądowałem na ścianie. Dokładnie walnąłem o nią i padłem do wilczych stópek. Kapelusz dzięki opatrzności wciąż miałem założony. Zachowałem wesołość, widząc od spodu profil godnych pochwały mistrzów anatomii. Rączki założone, nosek z pyszczkiem uniesione i inne fizyczne rozkosze widziałem wyśnione. Brać! Brać Tylko brać! I cuda opisać! Za kark długopis! Na przekór dysleksji i krytykom!

Kogo ja chcę oszukać? Wyłącznie siebie, bo kogo innego?

- Przestań się wygłupiać - warknęła i podniosła mnie za krawat. Okoliczności powstrzymywały ją przed dokończeniem duszenia.- Lepiej poszukaj zakończenia.

- Spoko wodza - wykrztusiłem cieniutko - momencik i ruszam na łowy.

- I dobrze.- Puściła krawat. Trzasnąłem o podłogę z zamkniętymi oczami. To by było na tyle z podrywu. Kurde blaszka, romantykiem byłem jedynie w poezji. (Te cztery tysiączki wierszokalectwa o czymś świadczą, nie?). W życiu.. oczekiwałem fantastycznych i nierealnych zapewnień fortuny....- Ej, nie śnij na jawie! Myślisz, że jako LITERAT - te słowo wypowiedziała pogardliwie i z przekąsem - możesz zbijać bąki? Masz zadanie do wykonania!...- Milczałem. Wolałem wysłuchiwać jej cudownego głosu, tym samym pomijałem kierowane do mnie słowa.-...Niestety, nie pomogę ci. Muszę już iść, więc lepiej idź do roboty!

- Dopiero zacząłem.

- Bez wymówek! Tylko nikomu ani mru-mru, że rozmawialiśmy - rzuciła na odchodne.- Pewnie spotkasz innych bezrobotnych. Oboje leżymy, jeśli się dowiedzą o mojej wizycie. Może przy szczęśliwym zakończeniu będziemy razem. Na razie finito.

Co za styl wykończenia przegranego! ,,Ona miała naturę, ja miałem kulturę", zacytowałem pomrukiem Ś.P. Pawełka Zarzecznego (Spokój Jego duszy). Dzika i nieokiełznana suczka, marzenie każdego nieporadnego szczeniaczka z bogatym wykształceniem. (Me magisterium się kłania). Zarzuciłbym na nią sieci bądź sidła. Marzenia ściętej głowy. Znając swoje fizyczne możliwości, mierne z plusem, wolałem zaczekać z wszczęciem akcji tegoż rodzaju oraz akcji ogólnej. Powieki trzymałem zamknięte, dopóki nie usłyszałem skrzypnięcia drzwi.

Był to także sygnał pozbawionego przerywnika przejścia do następnego aktu, czyli wylądowywałem w cuchnącym bagnie z początku opowieści. Cuchnące bagno. No nie, skąd ja brałem takie określenia? Co ja brałem, by w ogóle je przelewać w historię?

- Co ja ze sobą pocznę?- spytałem sufit. Zachowując rezerwę, pobrzękał na wpół czynnym wentylatorem.

I ci bezrobotni. Dobrze, wyjaśnijmy to jaśniej - bezrobotne postacie z odrzuconych, zniszczonych, porzuconych etc, etc. mogą namieszać. Wkroczą z marginesów, spychając mnie na boczny tor lub próbując przymusić do zakończenia sprawy. Dzieła znaczy się, psia krew! Znowu za mocno wczułem się w bohatera! W każdym razie postanowiłem trzymać równowagę czujności i się nie dać.

Dość rozkminiania! Fabułą czeka! Wstałem, otrzepałem ubranie i chwyciłem rzucony z offu sceny ciemny prochowiec. (Taki nic nie znaczący element pseudo rozbicia czwartej ściany). Jak robić za Bogarta, to tylko szykownie i z odwagą. Chociaż cały się trzęsłem. Od łap po czubki uszu nabrałem przeogromnej galaretowatości (kiedyś poszukam do tego bardziej zrozumiałego synonimu). Ściskała mną niepewność, nieporadność i niezrozumienie ogólnego tematu.

Ale z knajpą przeholowałem na całej linii. Miejscu brakowało szyku, tym bardziej przyzwoitości. A już na pewno brakowało doborowego opisu dobitnie przedstawiającego wnętrze, obsady, gry świateł, takie tam różności.

Wkroczyłem miedzy wrony, czas krakać jak i one. Musiałem, czułem na sobie spojrzenia gromady. Siadłem przy kontuarze i walnąłem obiema dłońmi, zaciśniętymi w pięści dla pokazania charakteru.

- Czegój?- bąknął niedźwiedzi barman. Sztampowa postać. Gruboskórny, podstarzały, elokwentny w tonie miejskiej gwary w zabrudzonym i poplamionym fartuchu przypominał rzeźnika.

- Szukam zakończenia - rzuciłem. Klienci podskoczyli z przerażeniem wypisanym na twarzach. Ojć, Chyba się zdradziłem.

- Przenajświętsza Panienko!- padło za plecami.- Kolejny crime grafoman!

- Który to?

- Ten biało-szary pod kapeluszem i w płaszczu. Siedzi o tam, przy barze.

- Taki on nijaki. Męski to on nie jest.

- Pierdołka.

- Niezguła, nie pisarz.

Odwróciłem głowę: ,,- Błagam, bez zaadresowanych wulgaryzmów!". Drugi błąd z rzędu. Dwa w jednym. Odsłoniłem twarz i podsunąłem głos. No to pięknie. Portrecik do listu gończego mam jak w banku. Tłum bezrobotnych obojga płci czeka, by zedrzeć ze ścian moje personalia i ruszyć w pościg wzdłuż tworzonej właśnie historii. Pochwycą, znaczną tłuc w czaszkę... Chwilka, znowu mnie poniosło z pomysłowością. Przecież nie zajmowałem się westernami. Próbowałem. Kiedyś. Dawno i nieprawda.

Niedźwiedź zapodał zakurzoną butelkę Johnny Walkera. (Na wierzchu tańcował zapijaczony szkocki terier w kilcie). O szklankę musiałem się ,,grzecznie" doprosić. Ponownie uderzyłem w ladę, a barman spytał tym swoim gabarytem:

- Czegój?

- Szklankę poproszę.

- Służę uprzejmie.- Zmienił ton na grzeczniejszy i przystawił uprzednio wytarty kieliszek. Grzeczność popłaca.

Migusiem opuściłem te nieprzyjemne kąty (Czemu w ogóle je stworzyłem?!) i przeszedłem do dalszych pomysłów. Miałem w zanadrzu jakie takie. Dobre czy złe, sprawdzone, błędne, zobaczymy. Wpierw jednak dokończyłem dobrodusznego Johnny Walkera. ,,Ty, ty, ty - syczał z etykiety Szkocik - o jeden za dużo. Puściłem te słowa mimo uszu. Łyk i w drogę. Wymknąłem się ze śmietniska, uważnie bacząc, czy nadejdzie przypadek zdrady. Otaczające mnie zjawy pochwyciły przypadek mego wyjścia. Zaczęli komentować:

- Wreszcie wychodzi - usłyszałem.

- Może mu przejdzie ta blokada.

- Nie przejdzie. Zatrzymał się w miejscu.

Ależ proszę, kopcie słownie leżącego, pozbawionego wsparcia Muz autora. Ja sobie postoję, kiedy wy trwacie w stagnacji ról. Adiue! Dobrałem porę, bym nawiał. Bar wybuch i nagle w drzwiach szturchnęła mnie ekipa ,,skrzypków" z futerałami. Nie zważając na moją obecność, wyciągnęli po tomku rozpylaczu - dla nierozeznanych w kwestii militarnej, chodzi o pistolet maszynowi marki Thompson z okrągłym magazynkiem - i przy krzykach zebranych rozpoczęli krwawe gody. Urządzoną jatkę wypełnił krzyk ofiar zmieszany z głosami suflerów gry z offu:

- Więcej pary!

- Dymić! Dymić!

- Niech któraś z szanownych pań rozedrze bluzkę dla przyciągnięcia uwagi!

Nie moje małpy, nie mój cyrk. Chwyciłem klamkę i wyszedłem, pozostawiając za plecami niezły burdelo bum-bum.

Głębiej, w zatopionej w migoczących światłach lampionów sali koncertowej, porządkowano scenę o kształcie półkola. Przed nią polerowano parkiet. Młodzi garosn's (chłopcy hotelowi) ślizgają się na czworakach z przymocowanymi do łap i dłoni szczotkami. Mieli ubaw, śmiali się. Zniknął zaduch, powietrze zelżało. Olbrzymie wiatraki zawieszone pod sufitem miło dmuchały. Działały cichutko. Proszę, wyobraźnia nie zawodziła. Wyszedł klimacik.

Siadłem z boczku. Rozejrzałem się. Kelnerzy we frakach, same kocury o granatowym namaszczeniu,uwijali się szykując stoliki. Nakrywali obrusy, ustawiali zastawy, zapalali świece. Zbici w grupkę muzycy stroili instrumenty. Uwagę przyciągał zwłaszcza sporych rozmiarów fortepian. Brakowało mu instrumentalisty.

Wrzało jak w ulu. Z samymi trutniami na posterunku. Żadnego obijania się. Robota wrzała. Źle się wyraziłem. ,,Paruje" zabrzmiało by lepiej. Podkreślało aurę... I zastępowało niechciane powtórzenie. Jak ja ich nie znosiłem!

Nagle mnie olśniło! Czemu by nie zmienić klimatu na bardziej dalekowschodni? Lampiony wiszą. Doda się firanek, rzuci się tu i ówdzie poduszek... Grupka chichoczących gejsz. Biuściastych, rzecz jasna, i każdorazowo podrywających z oczka. Członkowie Yakuzy. Każdy pod kataną, wakizashi (krótki miecz), shurikenami. Żadnej broni palnej. Obrażała ducha bushido. Dzielni i pełni dumy wojownicy kwiatu wiśni królowali w tym zaułku zbrodni.

Odleciałem z pomysłami. Tak bardzo, że nie zauważyłem przybywającej klienteli. Rozbrzmiewały rozmowy, śmiechy, ogólna gwara. Twarze znane każdemu z okładek ilustrowanych magazynów.Bogacze z nie tańszymi towarzyszkami. Damy z wyższej sfery pod ręką wyćwiczonego młodzieniaszka. Aktorki z producentami, względnie reżyserami, w skrócie z mecenasami - opiekunami. (Zwykłem ich nazywać alfonsami współczesności). Cała śmietanka z wystygłem sojowej mocca de latte cafe za ćwierć stówki. Królowe pszczół otoczone wianuszkiem bzyczących adoratorów. Wyćwiczeni w sztuce żigolactwa umilają ,,złotej damulce" pobyt. Dystyngowane cylindry ze stadkiem suń na smyczach. Nie zmyślałem. Zmyślałem takie zmyślne ochoty. Pomysły. Obrazy. Szybkie szkice tła. Szaleństwo! Szaleństwo!

Wyczuwałem wzrastające napięcie. Drżałem.

- Podać specjalność wieczoru?- zapytał przechodzący obok koci kelner w ciemnej kamizelce i pod muchą. Uprzątnął stolik, strzepując ścierką niewidzialne okruchy.

- A co nią jest?

- To, co pan sobie zażyczy.

- To proszę o to, co dobre.

Wrócił z butelką sznapsa. Boziu przenajświętszy, tworzeniu nie potrzeba tyle picia. Chcesz mnie wykończyć? Kelner, jakby czytał w moich myślach, przekręcił kurek i nalał pełną szklankę. Z bolączką wypiłem do dna. Dolał. Zdegustowany prowokacją Przyrzekłem sobie, że do zakończenia nie uchylę ani kropelki więcej.

Inaczej niech mnie utopią w betonowych skarpetach.

I wtedy na scenę wkroczyła Ona. Nie, nie tamta sunia z biura. Ta była inna. Kocia, dokładniej gepardzia, śpiewaczka. Zupełne przeciwieństwo lisicy - wilczycy. Długa, połyskująca czernią w świetle reflektorów, i, co istotne w Jej przypadku, odsłaniająca wszelkie aspekty kociej anatomii suknia stanowiła mój chlubny projekt. (Nigdy nie wyleczyłem swego momentalnego wodolejstwa, wyskakujące mi niczym przysłowiowy Filip z konopi). Nimfa zesłana wprost ze szczytów Olimpu w tłum zabłąkanych, ordynaryjnych śmiertelników. Aha, Aha, Aha. Oj my, grzeszni, obyśmy nie potracili oczu i uszy. Usta potrzebnie milczą. Języki związane. Słuchajmy.

Stanęła przy mikrofonie. Machnięciem ogonka, przyozdobionym czarną wstążką, dała znak do rozpoczęcia występu. Orkiestra zagrała wstępną nutę. ( https://www.youtube.com/watch?v=l5oW0hopdqY ) Nic specjalnego, prosty i jednostajny rytm. Pasował. Kotka najpierw zamruczała, potem pogwizdała, z lekkością przechodząc do wyższych tonacji.

Z aprobatą wsłuchiwałem się w wyćwiczony głosik. Achom i Ochom nie było końca. Głosem rozbijała papierosową mgiełkę, wisząca nad stolikami. Docierała do dalszych kątów. Nie poprzestawał na śpiewie. Zdjęła mikrofon ze stojaka i ruszyła wzdłuż orkiestry. Usiadła na wypomnianym wcześniej fortepianie, pomachała nóżkami, zeskoczyła i przeszła dalej.

- Zapoznamy się?- zagadała mnie zebra w sukience bez rękawów. Pasowała jej, podkreślała czerń pasków.

- Może kiedy indziej. Zajęty jestem.

Ułożyła główkę na moim barku.

- Kiedy indziej nie będę pamiętała zakończenia - szepnęła.

- Znasz je?

Ustawiła na stoliku nóżkę. Odjeżdżający materiał odkrył ją po biodro. Szczęka mi opadła i prawie spadł kapelusz. Żywy pin - up! Cholery żywy pin - up. Śnieżno białą podwiązka to mało dla wywołania zawału! Cizia dobrała pod spód idealne dodatki! Koronki! Szeleczki! Rajstopki! Majteczki! Serce zaczęło wybijać od środka klatkę piersiową. Żebra ledwo broniły mu wyjścia. Poklepałem się po nich parę razy. Nie pomogło. Zebra, świadoma tego zauroczenia, z uśmiechem masowała kolanko. Zdarzenie na miarę Hamleta: Zdejmuje czy tez podpuszcza do zdjęcia?

Na moje nieszczęście ponownie nad moją głową wyrósł dymek z tym, a nie innym zagadnieniem. Zebra podjęła zarzucony przypadek.

- Dowiesz się, jak pójdziesz.- Przystawiła palec po mojego nosa. Zachowywałem milczenie i głupkowaty wyraz twarzy. JAKŻE BY INACZEJ?! Phil (Marlow) na moim miejscu zagadałby o chwilkę, dokończył flaszkę i zabrał dziewczynę na noc przedślubną. ,,Mam niezłą bliznę na plecach. Chcesz zobaczyć?" - tak by powiedział.

- To jak będzie? Nie zwlekaj, tylko odpowiedz.

Gdzieś wewnątrz mózgu rozkminiałem. Chodziłem (w domysłach) z kąta w kąt. Przypuśćmy zatem przypuszczenia owego zboczenia - gwoli ścisłości innego toru opowieści. Zgodzę się i pójdę. Nie śmiem odmówić. (Ależ biłem się z tą myślą!). Ślicznotka zaprowadzi mnie wprost do końca. I BUM! FINITO! Kurtyna opada! Czytelnik płacze, uszczęśliwiony zakończeniem lektury, zasmucony faktem, że nie mógł dłużnej czytać. Biegnie powiadomić krewnych i znajomych. Pochwali dzieło. A pisarz... No właśnie, a ja? ile zyskam? Brzydko tak pokazać środkowy palec, znaczy naumyślnie tak szybko kończyć.

Oto ratował mnie kochany miecz Damoklesa - niewtajemniczonych uprzejmie proszę o sprawdzenie wyrażenia w słowniku pojęć historycznych - lista nieosiągnięć. Brak krwistej akcji. Brak gorącego romansu. Brak czyhających na bohatera pułapek w rodzaju spadających kowadeł i nożowników za rogiem. Tak, tak, podstawy twórczego pisania. Bez mąki nie ma chleba. Kryminałowi potrzeba intrygi, akcji, przelotnego romansu

Samokontrola Hip-Hip- Hurra! Niestety, z ustatkowanym alkoholizmem jestem za pan brat. Mam zbyt dobre serducho. Żałuję zostawić biedulka w błahej samotności.

- To decydujesz się czy nie? Nie jestem stworzona do rozmowy.

- Pasuję. Umówmy się, że wykorzystam cię w następnym utworze.

- A kiedy go zaczniesz?

- Kończę obecny. Nie poganiaj mnie. Daj nabrać tchu.

Usłyszawszy to, skrzywiła pyszczek, cofnęła nóżkę i powiedziała ponuro:

- Łaski bez, grafomański trzecioligowcu.

Ów, jakże subtelny, grymas słowny podkreśliła (CHOROBA! powtórzenie!) oblaniem mnie zawartością mojej szklanki. Wyrażę się następująco: fartowny niefart. Trudno, ubranie zmoczone, za to futerko w zapaszku umoczone. Dotychczas śmierdziałem .Podziękowałem jej uniesionym kciukiem. Uniesienie czegoś mniej grzecznego nie przeszłoby pod czujnym okiem cenzora. Ale o tym Ciii....

- Jesteś gorszy od AUTORA.- Zebra prychnęła i wystukując kopytkami balladę odrzuconej miłości, przynajmniej tak rozumiałem stukot, odeszła poza margines. W stronę spiesznie zagryzmolonych notatek i uwag.

Wiadomo, kogoś się wrzucić, odstawi na później, wyrzuci do kosza. Zakreślić. Wymazać. Nakreślić. Zapisać. W gąszczu podanych nazw i imion samemu zapomnisz, po kiego grzyba opisałeś to i to, podałeś taką a taką kwestię tego a tego bohatera. Uff, szkoda zamartwiać głowę. Czas ucieka...

A miałem skłamać? Z bezrobotnymi inaczej nie porozmawiasz. Duże wymagania, mało rozsądku. Takie już grają role. Każdy pragnie zaistnieć na kartach literatury. Powiedzieć kwestię, wykonać ruch, dający miejsce w pamięci czytelnika. Cytat, mimika. Wszelkie pisarskie rarytasy. Nic tak nie spędza snów z oczu tworzenia, jak przemyslenia nad doborem słów.

...Zaraz, momencik, czy klaczka nie powiedziała: ,,Jesteś gorszy od AUTORA"? Jest jeszcze jeden kryminalny? Niemożliwe! Mało prawdopodobne! Zmyśliła go ze złości, by mi dopiec. Godot się znalazł. Pisać na dwie ręce. Brrrrr... Zadrżałem. Kiedyś próbowałem. Nie wyszło.

Trzasnąłem się parę razy po twarzy dla oprzytomnienia. Mówiłem sobie - ,, Nie łam ogona. Bywały wredniejsze bohaterki". W głowie powtarzałem stare powiedzonko:,,Raz na wozie, a raz pod nim". Nie myślałem już o nauczaniu. Zdjąłem całun filozofa. Skupiłem uwagę na kici. Nie lisica - wilczyca! Nie zebra. Tylko kicia. Kicia! Kotka! Kocica! Gepardzica! Śpiewała w dopasowanej doń sukni. Pomrugałem wytrzeszczyłem oczu, a dokładniej lewe oko. Prawego nie chciało mi się odsłaniać. Leniłem się. Ot, uniesienie opaski to taki ciężar.

Śpiewaczka zakończyła występ dłuższą nutką. Ciągnęła ją jednym tchem. Na sali rozległ się dźwięk pękającego szkła. Moja butelka padła jednym trzaskiem. Przypadkowa ofiara sztuki. Poświęcona na jej ołtarzu. (I straciłem powód do picia, co cieszy). Co za głos! Pełen mocy i żywotności! Sumując z ciałem otrzymujemy pełny obraz upojenia dla wszelkich zmysłów.

Burzy oklasków nie było końca. Kicia się ukłoniła i zeszła ze sceny wprost do publiczności. Natychmiast otoczyli ją adoratorzy, wyłapałem kolejowego z listą oczekujących, fani. Zbywała ich uśmiechem (nierzadko biustem). Omijała gościnne stoliki, od których padały usilne zaproszenia, i przyjaznych zwierzaków sprawiających wrażenie starych znajomości. Wyskakiwali wprzód, chcąc ucałować jej dłoń. Gepardzica z niesmakiem odsuwała rękę Tak, tak, tak, bliskość gwiazdeczki przyćmiła innych. Grzeszna Zachłanność. Chciwość.

Tymczasem orkiestra zaczęła grać nowy utwór, zapraszając do tańca. (https://www.youtube.com/watch?v=42LOU0YabKc) Większość gości ruszyła w tan. Tłum zachłysną się dance comedia i dał się ponieść fali karnawału. Dozwolono styl dowolny. Twist. Boogie - Woogie. Walec. Białe i Czarne Tango. Flamenco. Klasyczny. Prymitywny. Swojski.

Z ruchami zaszła zmiana w wystroju. Zgaszono główne żyrandole, a parkiet rozjaśnił się, rozświetlony od spodu. Tęczowe neony tworzyły zadziwiające podobieństwo do głębin oceanu. ( Czemu nie mogę się wstrzymywać z powtórzeniami?) Migoczące płomyczki świec dawały wrażenie złotych rybek spełniających życzenia. Wysoko ponad nami rozciągnięte baldachimy falowały. Prychnąłem: ,,Azja byłaby lepsza", świadom spóźnionej poprawki i niezdarnych opisów.

- Witaj ,szczeniaczku. Dobra kwestia?- zapytała, dosiadając się tak wzniośle, że boczne wcięcie ubrania wydłużyło się. Prócz majteczek nie miała innej bielizny. Zachowałem jednak kamienną twarz, z trudem trzymając pożądanie

- Może być.

Uradowana oceną zaklaskała.

- Długo się nad nią zastanawiałam. Myślałam nad ,,Dzień doberek, przystojniaku" albo ,,Witaj, ogierze".

- Dałem ci wolny wybór.

- Oj tam, oj tam. Czego się napijesz?

- Niczego. Jestem Ubertier (znaczy Nad-zwierzę). Mam wystarczający stan umysłu, by posiadać magisterium o specjalizacji sprawiana kłopotów. Dlatego kropelka alkoholu więcej mnie przerasta.

Naburmuszyła się.

- Wystarczyło powiedzieć NIE. Ale i tak jesteś słodki. - Zaczęła targać mój policzek.- Słodziuśki słodziak.

- Ty-Ty-Ty-tylko-ko-ko-ko be-be-be-bez-z-z-z-z ta-ta-taki-ki-ki-kich.- Pojękując, cofnąłem twarz.- Wszak jestem na służbie, kochana - powiedziałem iście męskim tonem samca alfa.

- Czyli dalej pozostajesz w puknie wyjścia?

Ki baba! Podkuliła mi ogon. Ze zdegustowania opuściłem uszy i skryłem twarz pod kapeluszem.

- Przykre - usłyszałem.- Naprawdę masz ciężko.- Podrapała mnie za uszami. Uczucie miękkości przeszyło serce na wylot.- Ale wiem, co ci poprawi nastrój.

Przywołała kelnera i zamówiła półwytrawne wino, francuskie, i trzy szklaneczki. ,,Mam nawyk picia z dwóch naraz" - wytłumaczyła. Kochana, pij z dziewięciu jednym haustem, byleby nie ciągać mnie za sobą w odmęty alkoholizmu! Ja tworzę! W trakcie twórczej pracy dozwolone są wspomagacze, ale nie w nadmiarze! Mam tworzyć wpół przytomny, wpół zmiękczony, nie kojarząc otaczającej mnie akcji?!

- Może pozostańmy na wodzie?- zaproponowałem pełen nadziei. Jak to głupiec.

- Nie dramatyzuj. Zajmijmy się twoim problemem. Znam kogoś, kto będzie mógł pomóc z zakończeniem.

- Znam go? - spytałem opieszale, wnet przypominając sobie o zebrze. Może i kicia była marginalną podpuchą, stworzoną gdzieś tam i kiedyś w zakamarkach wyobraźni. ,,Weź ją weź brutalnie i odbierz cnotę", usłyszałem w uchu podszept. Aha, niewierny Diabełek - Stróż wykonywał ustaloną normę pokuszenia. Niewyspany Aniołeczek wtórował mu ciosem z główki, po czym zabrał się za przeglądanie niebiańskich albumów pin-up. ,,Graj na zwłokę, na uczuciach w rzeczy samej - szepnął.- Przyda się maluteńka przerwa".

- Nie sądzę. To dziwny i tajemniczy typek. Z nikim się nie widuje, do nikogo nie chadza. Nazywa się O. L. Ympic. Mieszka na szczycie czynszówki na wzgórzu, tej za miastem, wybudowanej na samotnym wzgórzu. Zajmuje się pisaniną, głównie tym.

- Konkurencja - oceniłem pospiesznie.

- Nie, Ympic siedzi w informacjach, prasie, ogólne dziennikarstwo śledcze.

- Czyli pismak. Jest pod czyjąś ochroną? Komuś pożyczył? Podjął Lichwę?

Nagle chwyciła moją dłoń.- Musisz na niego uważać. Jest nieobliczalny i trudno go rozgryźć. A ja potrzebuję twojego wsparcia. Jesteś wyjątkowy, jesteś tym jedynym. Jesteś Autorem. - Mówiła to z takim podnieceniem, z takim zapałem, że wpadłem (DO DIASKA !) w samozachwyt i straciłem zarówno orientację pozycyjną oraz umysłową... Czyli zwyczajowo urwał mi się film.

 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.