Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: trajt - Los Animales Noire - Diablica XV (+18 BDMS M/F)  
Autor: trajt
Opublikowano: 2017/5/18
Przeczytano: 732 raz(y)
Rozmiar 30.52 KB
0

(+0|-0)
 
Poranne deszcze wystukiwały posępną przygrywkę. Znak odejścia ciepłych dni. White wyszła rano, na krótko przed dziesiątą. Zaspaliśmy. Zdarza się, kiedy skąpisz na budzik. Pośpiesznie zabrała się za higienę – wystarczyło wymyć twarz, włożyła płaszczyk i ucałowała mój nosek. Zachowałem tyle dżentelmeństwa (dla White zawsze), że zadzwoniłem jej po taryfę, dałem drobne. Słabo, kiedy biedna dostanie gorączki. Dałem luźne gacie, najczystsze, do tego spodnie, obdarte, ale ciepłe, i koszula.

- Spotkamy się wieczorem? – rzuciła przez drzwi. Ubrana w moje rzeczy podniecała compadra.

- Pewnie. Albo wiesz, spotkajmy się jutro.

- Czemu nie.- Uśmiechnęła się.

Wychodząc, nie zapomniała czule pomachać ogonkiem. Przeszyła mnie chrapka, ponownie. No, przeżyte wspomnienia pozostały żywe. Nocka nie zmarnowana, wykorzystana na pogawędki. Dobre i to. Odetchnęliśmy po ,,żwawszych” spotkaniach. Przynudzałem, czasami, opowiastką o naszej miłości. Pogadanka od serca.

Zagiąłem palce. Trzasnęły, zesztywniałe. Odczuwały brak igły. Szukając, pod palce zawieruszały się zagubione drobniaki, okruchy. Znalazłem. Wykrzywiona. Prychnąłem: ,,Później zdobędę nową”. Później się zobaczy. Teraz byłem w potrzebie. Byłem sam. Z zapasami nieciekawie – została ampułka morfiny. Małe gównieko na raz. Zawiązałem na ręce pasek, usztywniłem, zacisnąłem dłoń i zażyłem grzeszny lek. Głowę wypełnił błogi spokój. Oblałem mnie zimny pot i opadłem na materac. Dobrze, że White wyszła. Nie musi tego oglądać. Kiedyś, jak będzie okazja, powiem jej. Pokażę z kim dzieli noce. Kiedykolwiek będzie mnie stać na taką odwagę?

Cholera, chyba wie. Może i lepiej. Tracę głowę. Nie nadaję się do ckliwych romansów. To dla wykształciuchów. Robić z siebie bohatera pozbawionego skazy, podziękuję. Mnie tam zależy na White. Nic więcej. Skoro przyszła, kocha mnie, kocha moje wady, grzeszki. He, He, Dziadek powiedziałby: ,,Ukochana do ukochanego?! No pasará! [z hiszp. Nie przejdzie] Ukochanemu trzeba pójść z kwiatami, gdzieś zaprosić! Do kina! Na mecz! Wziąść w obieg! Może zmęczona poprosi o przenocowanie!”. He, He, He, oj, Dziadziuś, Dziadziuś, wklepałbyś mi naganę za obecne przewinienia. Zwierzak się rodzi, krótko żyje, należą mu się przyjemności.

Przeleżałem poranek. Wpatrywałem się w sufit, męcząc siebie rozplątaniem więzów zagadki. Skunksica – zdzira, myszon, Poeta. Skreślmy Poetę. Za głupi, za szalony. Wiewiór, jaki wiewiór? Myszon raczej, świrował. Świrował mnie. Świrował otoczenie. Czary-mary, twój ojczulek to nie twój stary. Przerobił wyż populacji na swoje podobieństwo. Oby nie. Starczy wariatów.

Wytrzymałem do południa, leżąc i rozmyślając. Wstałem i powlokłem się nad zlew. (Ustępuję wspólny prysznic na korytarzu). Obmyłem twarz. W lusterku sprawdziłem język. Krwisty. Kuracja u White pomogła. Ogrzała przewiane serce. Oczy w porządku, nieco zmęczone, niewyspane. Jak zawsze.

***

Spóźnione śniadanie jem w miłosiernej miejscówce niedaleko mnie. Syty posiłek za całego dolara. Tanie zapychacze - kiełbaski, placki gryczane, kasza. Smakowały nadgniłą podeszwą. Lepsza ona niż wyskrobana z pleśni skórka od chleba. (Wspominając ten przebrzydły smak, krzywię twarz). Zatęchły zapach z kuchni podsyca głód. Kawka na rozgrzanie gardła. Warta ceny, mętna, lurowata. Trzyma temperaturę.

- Dolewki, kochaniutki?- Szczurza kelnereczka przystawia parujący czajnik. Ostry języczek. Bujna fryzura, podkolorowana świeżą szarością wieku i udekorowana czepkiem. Stara panna, rozwódka mieszkająca z matką, żona półetatowca.

- Podziękuję.

- Łaski bez.

Ho, ho, odchodząc, umyślnie kręci zadkiem. Napatrz się, frajerze. Odtrąciłeś szanse zapoznania. Zawiodłem czyjeś oczekiwania, nie ostatni raz. Mamuśka skarci córunię. Przepraszam, szef kuchni opieprzy za brak kultury wobec klienta.
Co do mnie, to jeśli mnie przejadą, ten dzień będzie spełniony. Żartuję. Do ponownego spotkania myszona szmat czasu.
Mhm, ktoś odstawił na wierzch gazetkę. Dzisiejsza. Miło, nie powiem. Szybciutkie rozpoznanie. Znajdziemy paru chętnych? Brakuje. Klientów trochę, żadnego zainteresowanego. Mija minutka i przekartkowuję dział sportowy. Boks. Baseball. Wyłapuję tabelę wyników orlich wyścigów. Sprawdźmy znajome tory... McFlayer przed Barbarossą. Typowany następca wygrał z fuksiarzem o dziób. Wypłacili trzydzieści przecinek dziesięć. Dużo. Jak na długi dystans. Zobaczmy wyścigi krótkodystansowe. Żadnych niespodzianek Co mieli wygrać, wygrywają, różni przegrywają. Przeciętniacy. Nikła nagroda. Pół dolara, dolar, dwa, czasami, gdy sprzyja fuks, wpadnie cała dycha.

Po wyścigach przechodzę do kronik kryminalnych. Właściwie rzadko je czytam, prawie nigdy, najczęściej z nudów. Trzeba mieć coś z głową, by czytać o problemach innych, tym bardziej o nich pisać.

Zobaczmy... kraksa wozów dostawczych. Rozlał się alkohol. Za prohibicji nie do pomyślenia. Wielu beknęłoby za ten błąd. Kogoś potracili, okradli. Podwędzili portfel. Pobity zwierzak (szanowny pan T. Thompson) żąda działań prawa i sprawiedliwości. Polityczny, zatem palant. Doczeka się w następnym życiu. Zadźgany na plaży ogon. Wczasowicz pobrykał, to dostał. Trup w ścieku.... Dali duże, panoramiczne zdjęcie. Szereg nóg dziennikarskich sępów i cywili. Klęczący graniaciarze przytrzymują zdechłego myszona w przemoczonych ciuchach. Głupi wąsik na mysiej twarzyczce góruje nad koślawym uśmieszkiem...
Chwilka. Wróćmy do tego przypadku. Bla, bla, zwłoki znaleziono w studzience kanalizacyjnej w biedniejszej części Miasta, bla, bla... Rana postrzałowa na plecach, rana cięta pod szyją. Bla, bla... Umarł goły. Skończył całkiem przyzwoicie. W ubraniu. Niektórzy kończą i bez tego. Brakuje nazwiska denata. Zbędna. Po twarzy poznaję bezczelność we własnym futrze.

Zwijam gazetę i odkładam, cicho rechocząc. Wspaniale, poszukiwany przyjaciel nie żyje. Polowanie skończone. Sześć tysięcy, czy ile tam suka proponowała, poszło w odstawkę. Przeżyję stratę. Cosik zarobiłem, grosz zdobyłem. Wspaniale spierdolona robótka, hę. Znajduję jaśniejsze strony... Koniec znajomości ze skunksicą. Koniec zadziornych telefonów, zbereźnych zaproszeń. Zniknęła potrzeba wyrwania kabla ze ściany i zaplombowania otworu na listy. Wrócę do White.

Powoli. Najpierw zadzwonię do diablicy. Trzeba, niestety. Odwołam spotkanie, przepraszając za stracone przez nią pieniądze. Zbiorę się w sobie i powiem: Sorry, kropnęli twego lubego. Lepiej zabrzmi: ,,Zabili go i uciekł”.

Myszon śpi głębokim snem, z którego nie zdołam go wybudzić. Durny farciarz. Nawet go podziwiam. Zgrywał komedianta, wodził wielu, żył po królewsku, brał co chciał. Staro umarł. Farciarz i tyle.

Wołam kelnerkę. Płacę rachunek. Podwójny i z napiwkiem. Cmoka oczarowana szarmantem. Nie pierwszym i ostatnim. Darmowy widoczek radochy reklamuje spelunę. Faceci wynudzeni żonkami przyjdą, posiedzą. Zauroczeni szczurzym urokiem, jeszcze nie minionym, zamówią o paróweczkę więcej.

- Wpadnij czasem, złotko – żegna mnie trzepotem rzęs.

Dostanę nowe wcielenie, przyjdę.

Syty sprawdzam zegarek. Wpół do drugiej. No, no, do spotkania z White szmat dnia. Zdążymy się uszykować. Zebra dobierze odpowiedni strój, nęcący zmysły, kojot przyniesie wytrawne uposażenie – kwiaty, szampan – na zaostrzenie zbliżenia. Obydwoje czekamy.

Przystaję w drzwiach. Przestało padać. Mokre światła przypominają świąteczne osóbki z przeceny. Tanie, niewyrobione, niskiej wartości. Zupełnie jakbym widział tysiące swoich odbić, niewyraźnych i mdłych. Tysiące przegranych. Tysiące bezpowrotnie utraconych chwil... Przeminęły. Straceńcy...

...Plecy wyczuwają wcisk kalibru. Czoło mam całe mokre, ręce drżą. Pomak kawy w gardle uleciał. Cholera, straciłem werwę. Dałem się zajść od tyłu. W Ardenach takie podejście kończyło zabawę. Tam zdążyłbym wyczuć fajansiarza i wykończyć bagnetem. Nieuwaga kosztuje.

- Nie krzycz – słyszę za sobą ciche warknięcie.- Udawaj, że jesteśmy kumplami.

- Uprzedzam, przyjacielu, w kieszeni znajdziesz zapalniczkę i portfel. Parędziesiąt dolców, pewnie poniżej dwudziestki czy dziesiątki, i parę groszy. Żaden zysk. A z ubraniem...

- Ani słowa – syczy.

Lufa wgniata się w kręgosłup. Bicie serca wypycha na wierzch kaburę z rewolwerem. Szmelc naoliwiony, bębenek załadowany. Schowany w rękawie as wyczekiwał wyciągnięcia. Naciągnięty kurek wymaluje gnojkowi piękną plamkę na środeczku czoła. Wnętrze pokryte zakrzepłą krwią urozmaici całość. Marzenie przyszło uciętej głowy.

- Wystarczyło poprosić, może postawiłbym ci żarcie i czystej.

- Zamknij się i wyjdź. Podprowadzę cię. Potem w pierwszy zaułek.

Robię, jak kazał. Okoliczności są nieprzychylne. Rąbnę mu, wyjdę na rozpoczynającego. Burda o świcie, spóźnionym i pochmurnym, interesujące zdarzenie. Podcina nogi. Dzisiaj na wieczór mam inne plany. (Samotna nocka w zimnej celi nie została uwzględniona). Policja wysłucha gostka przy wrzaskach kelnereczki? Wariatka przekręci historię, podrze mordę o szalonym kojocie. Przyszedł, narozrabiał... To tamto przerżnął.

- Tylko bez głupstw.

Typ niby umie wyprowadzić pod groźbą, ale wciąż ufa zasadom amatorszczyzny. Na ulicy idzie blisko mnie. Leworęczny. Prawica jest zbyt widoczna.

Wśród szarych i odrapanych murów nasze kroki dudnią głuchym echem. Wchodzimy za kontener.

- Daleko jeszcze?

Wwierca mi lufę. Stoi dostatecznie blisko, by wypróbować poznaną w wojsku sztuczkę. Błyskawiczny obrót z pociągnięciem pięści. Trzy, cztery sekundy i przyciskam gnojka do dawno nie czyszczonego śmietniska. Nie tęgi pchlarz, przedwcześnie podstarzały, w kraciastej koszuli. Zarośnięty, niedomyty, zaprawiony długoterminowym puszkowaniem.

Zaczynam łokciem. Mierzę w policzek. Po drugim ciosie, mocniejszym, pytam:

- Kto cię nasłał?

- Pierdol się! – szczeka, plując krwią. Zdążyłem uchylić głowę.

Walę go w brzuch. Chrząka.

- Chcesz skończyć z klawiaturą w pysku? Proszę bardzo, znalazłeś fachowca.

Psiarz milczy. Jeszcze jeden cios z łokcia.

- Łaziłem se z ziomkami na warunkowym!... Zaczepił nas gostek!... Pytał, czy znajdzie się jeden ogon na robótkę!... Akcja prosta: znaleźć ogon z rysopisu i wziąć go w obroty!...

Zwleka z dokończeniem. Potrząsam nim.

- Gadaj! Przylazłeś sam?!

- Facet, puszczaj!.... Tylko ja poszedłem na zgrywę. Zgłosiłem się. Dał pięćdziesiątkę.

- Kim był ten gość?!- warczę.

- Nie pamiętam!

Zaciskam uścisk.

- A teraz?

- Serio, koleś! Nie pamiętam tamtego!...

- Zaraz ci przywrócę....

...Silny cios w kark wytrąca mnie z równowagi. Ląduję twarzą w cegłach, nos trafia w twardą ścianę. Kapelusz spada mi z głowy. Osuwam się blisko kałuży (dobrze, że nie prosto w nią). Leżąc, nie zwracam uwagę na cieknącą krew ani skaleczone dłonie. Kuźwa, nie przepuszczę gnojom. Zgrzytam kłami i klęcząc, pomału prostuję ramiona. Yhm... Zabolały. Parę mrugnięć pozwala zebrać rozproszony pomyślunek. Czyjeś oddechy odwracają uwagę od zachowania rozsądku. Przyglądam się grubo obkutemu buciorowi szykującemu się do dania kolejnego kopniaka.

Potem przychodzi zupełna ciemność urwanego filmu...

***

…Budzę się na czymś miękkim. Łóżko, materacyk. Kark przestał boleć. Oto zbudziłem się ze złego snu. He, He, He. Wszystko - bar, wieść o śmierci myszona, nadzieja zerwania z diablicą i potyczka z wynajętymi drabami - było igraszką z marami. Namieszały. He, He, He. Zatem wracamy do gry. Na nowo przetasowano i rozdano karty. Szóstki, piątki, walety. Żadnego asa. He, He, He. Wariacki los. Obok obowiązkowo drzemie White. Wypoczywa, wolniutko i cichutko oddycha. Czeka aż wstanę. Przytuli się, pogłaszcze, doda otuchy. Spojrzę, pocieszę zmartwione serce.

Puszczam oczko. Co do...?!... Nie ma jej po żadnej stronie. Rozglądam się. Mgiełka może nie pozwala dobrze zerknąć, ale kojarzę bycie w obcych progach. Większy metraż. Jaśniejszy i czystszy. Pachnie polaną. Różany smrodek. Dużo wazonów z kwiatami. Bibeloty, graty, szmaty. Ściany upiększono plakatami filmideł z nocnej zmiany. Zabronione bzdurki. Kreskówkowe koszmarki. Pomieszane klatki. Wszystko i nic. Trafiłem w szambo.

Trzeba brać ogon za pas. Yhm!... Dawaj!... Próbuję się ruszyć... Yhm! Szlag, ręce i nogi blokuje sznur. Fachowo związany. Dopiero teraz wyczułem pysk obwiązany szatą i obrożę obciążającą szyję. Gratuluję pomysłu... Skuteczna prostota. Zabrakło cementu? He, He, He. Zwierzaka w skarpety, na molo i ziuuu w głębie. He, He, He. (Pusty śmiech odbija się echem w mojej głowie). Za dużo zachodu - łopaty, worek cementu, wiadro, grupka zaufanych. I wyłap sprzyjający moment. Zero przechodniów, glin, przypływ. Głupio, żeby denat, któremu nie wyszło zanurzenie, narobił awantury na plaży.

- Zbudziłeś się, pieseczku?- W fotelu naprzeciwko siedzi skunksia zjawa przesiąknięta seksem. Siedzi naga. Że też wzrok wrócił. - Byleś bardzo niegrzecznym kojotkiem.- Podchodzi, rozkładając skrzydełka, które nagle znikają, i drapie mnie po głowie.- Węszyłeś za głęboko i za to spotka ciebie kara.

Warczę, próbując rzec grzecznościowe SPIERDALAJ.

- Niegrzeczny piesek zaraz dostanie karę.

Siada na mnie, pociąga za smycz... Yhm, ostro, prawie przecina szyję. Mało powiedziane, niewiele brakuje do strzaskania karku... Zabolało... Jakiś świst przeszywa powietrze. Dostaję pejczem po uszach... Yhm... szyja, ręce i nogi nie umkną przed uderzeniem... Czuję cios za ciosem. Kurwa. Dziwko, wypuść, a poczujesz znacznie gorszy cios. Zapłaczesz... Yhm, dostaję blisko compadra. Pozwala sobie... Znikąd pomocy... Myśl o White. Myśl o zebrze! Nie jesteś uwiązanym zwierzem na łasce napalonej diablicy! Leżysz z kochaną zebrą w przytulnym gniazdku!... Yhm, skunksie biodra gniotą mi nogi.... Zamknąłbym je, dusząc dziwkę...

- Bolało?- słyszę chichot.- No, masz nerwy i jaja. Niektórzy twoi poprzednicy ronili krokodyle łzy. Dzieciuchy.- Bawi ją
maltretowanie bezbronnego. Kolejny powód, czemu Terence kocha facetów?

Skunksica przerywa bicie i przesuwa po moim brzuchu pejcz. Dotyka nim compadra. Zabieraj łapska!

- O, cóż to za maleństwo? Maluszek!- Chwyta biedaka silnym uściskiem. Trzymaj się, stary!... Razem przyszliśmy na świat, razem z niego odejdziemy!- U, biedulek całkowicie opadł. Znam świetną metodą.- Dziwka ściska mocniej... Kurwa! Przymykam oczy. Towarzystwo ścierwa wpędza w szaleństwo. Jej szpony chwytają i pociągają głębiej... Yhm.... Dzisiaj umieram. Jutrzejszy poranek rozwieje moje ścierwo wraz ze wschodem. Ostatni widok. Zejść podczas zbliżenia. Marna śmierć, chyba że w ramionach White. Skunksica wyje z bólu. Poznaję udawankę. Z White wspólnie przeżywamy zabawę.... A-Aa!.. Ugryzła! Ta pospolita kurwa zatopiła kły w żywym zwierzęciu. Kurwa, i wybrała miejsce bliziutko żyły.

Otwieram oczy Przed moimi oczami wyrasta jej paskudny, jakże piękny ryj.

- O, nic nie poleciało. Trzeba trochę pokarmić pieska – szepcze.

- Jest aż.... A-aa.. Aż tak dobry? Stary i ja ci... A-aa... nie wystarczaliśmy?

W pokoju jest ktoś jeszcze. Czuć zapach trzeciego. Czyiś zarys kryje się w kącie, jest wepchnięty w ogrom skórzanego fotela, skryty w cieniu. Ktoś znajomy. Psowaty. Lisowaty. Ciapkowaty. Simir ze zmywaka i wieczorka poetyckiego. Przypałętał się skądś. Dostrzegam spuszczone spodnie, gadki, gołe kolana. Brandzluje się chamidło, oglądając tortury. Drży, chwilkę warknie, nie przerywa zabawy. Zasraniec, napawa się obcym cierpieniem.

- Mogę się dołączyć?...- pyta nieśmiało, znienacka wyje. Szczytował.- Przemiły Jezu i Mata Hari!... tego potrzebowałem.- Ubrudzoną dłoń wyciera o gatki. Żadnej kultury i znajomości podstaw higieny.

- Wypocząłeś?

- Tak se. To mogę się dołączyć?

- Zaraz. Musimy pokazać naszemu gościowi, że za nim tęskniliśmy.

Skunksica sięga do nocnego stolika, zmyślnie, zapewne umyślnie, wypinając na mnie goły zadek. Ogon poszybował w górę.
Odsłonił kuszący koncept. Kipię wściekłością. Kij albo nóż. Nawet bagnet, zabawne, czyż nie? Cokolwiek ostrego, głęboko wepchniętego, do krwi. Niech pocieknie Dam suce niezapomnianą satysfakcję z bólu dokonanego. Uradowana zawyłaby. Iście szatańska zemsta na diablicy. Koszmarze pod postacią snu.

- O, znalazłam – unosi ampułkę.- Mocny towar. Z Ameryki Południowej. Ma opóźniony zapłon. Kopa odczuwa się dopiero po piętnastu minutach, może i pół godzinie.

- Zostawisz niecoś dla mnie?- pyta Poeta.- Pamiętaj dzięki komu go masz.

- Spokojnie milutki. Mam tego szufladę. Tamten truposz był nad wyraz szczodry. Oczywiście nie w naturze.- Skunksica
chichocząc, masuje mi bark. Odczuwam skurcz mięśni. Serce przeczuwa niebezpieczeństwo. Rwie resztę do boju. Daremnie.

- No, szczurek miał serce. Szkoda go było wykończyć.

- Mało się narobił.

Nad moją twarzą unosi się złowrogi cień strzykawki. Opada coraz niże i niżej. Coraz bliżej.... Bliżej... Aa-a wbiła naraz! Ściskam łzawiące oczy. Jednym ukłuciem wstrzyknęła wszystko wprost w żyłę! Porąbana sucza zdzira! Io szybko wyjęła.

- Zabolało, pieseczku?- pyta tym swoim słodko-złym głosikiem.- Musiało, nie? Dobra kochasiu – zwraca twarz ku Poecie –
idziemy w tan. Szykuj się. Zachowałeś nieco śmietanki?...

Pogruchajcie, piekielne gołąbeczki. Przemówcie, ożywieni spożytym bólem, złowieszczym śmiechem piekieł. Zajmijcie się sobą, ja przemyślę sytuację... Odwalcie się. Wysil łeb... Przetrzymałeś sucze fanaberie, czas nawiać. Adres, jak zapamiętałem, leżał bliżej White. (Mój adres jest zbyt oczywisty). O tyle dobrze. Jest gdzie nawiać. Są i złe strony. Przecznice, główne arterie, uliczki i zaułki. Mała szansa, że w obecnym stanieje przejdę. Prędzej odczuję te świństwo. Zaczęło krążyć po krwi. Jestem w potrzasku. Dopłynie do serca, a te rozprowadzi je po całym ciele... Serce, też chcę to przetrzymać... Nie wyrywaj się! Nie wyrywaj!...

- ...Wykończymy go?

- Słodziutki, masz kaprys- mówi skunksica.

- Kaprysem było trzymanie starego. Wypaplał by o towarze.

- Znasz kogoś, kto serio uwierzy stetryczałemu dziwakowi? Siedział pod kloszem, miał wszystko.

- Co z kojotem?

- Czekamy pół godziny. A teraz chodź na odchodne.

- T-tylko z nim pomówię.

Skunksica otwiera drzwi, skrzypiąc nimi. Zostawiła dwóch przegranych – dużego i małego. Licytujmy się o rozmiar klęski. Trudny wybór - skatowany i podtruty kojot przywiązany do materaca czy do cna zgniły simir ze skwaszonym sercem romantyka? Na żadnego nie postawiłbym wygrzebanego z dna kieszeni centa. Tego wyjątkowego. Zachowany na opłacenie namaszczenia.

- Pogadajmy sobie, co, kojocie? Na zmywaku przetrawiliśmy dane tematy, teraz przejdziemy do sedna.

Jego kroki okrążają łóżko. Nie muszę ich słyszeć, wyczuwam je. Zasługa tego ichniego dziadostwa?. Oczy trzymam zamknięte.
- Ona... Ona na-należy do m-mnie – mówi, dygocząc cichym głosem . Unoszę powieki. Po jego twarzy spływa pot. - Ty-Ty-Tylko do mnie... Dam... Dam ci pięć minut. Rozwiążę więzy, a ty zwyczajnie odejdziesz. Zostaw nas i wracaj gdziekolwiek. Proszę cię, idź. Idź do tej twojej zebry i-i-i zostaw nas samych. Z-Z-Zgadasz się?

Przytakuję kiwnięciem głowy. Mam tkwić tu, zdychając w milczeniu od nieznanego mi śmiecia, kiedy w sąsiedztwie ta dwójka sobie pobaraszkuje? Nic z tego. Pragnienie wejścia w ramiona White usilnie walczy z ich świństewkiem o przewagę.

- R-r-r-rzeczy znajdziesz przy łóżku – ciągnie drżenie Poeta.- Broń też. Nie wyjąłem kul.

Warczę. Zwariował czy jak? Zastygł do reszty?

- Idziesz?!- pyta skunksi głos.

- Już, już.-mówi, nie podnosząc ode mnie wzroku.- Nie miej mi tego za złe. To się musiało tak skończyć.... Tak więc, uwolnię cię. Nie zabijesz nas, prawda? Nie rzucisz się na mnie i zaczniesz dusić, gdy rozwiążę supły?

Przytakuję kiwnięciem głowy. Odpuszczę im. Niech mają. Kiedy indziej przyjdę po zaciągnięte długi. Kiedy nabiorę ochoty obicia kobiety. Przebrzydłe dżentelmeństwo, wyuczone od Dziadka, hamuje plany. Po wstępnym uderzeniu przymierzysz się do następnego. Łatwo to przychodzi.

Czuję luzowanie sznurów, opadają, znika obroża. Opasająca pysk szmata znika. Uwolnione gardło, spragnione smaku powietrza, bierze dzikie oddechy... Dławię się!... Ekhm! Ekhm!... Wyczuwam nadchodzące od żołądka wymioty. Hamuje je i przełykam. Obrzydliwość zadławić się niestrawionymi pomyjami.

- U-uciekaj.-Słyszę.- Nam pozostało teraz. Rzeczy znajdziesz przy łóżku. Broń też. Idź.

Prostuję zaciśniętą przedtem pięść. Ma simir fuksa. Walnąłbym. Odpuściłem, bo zasady. Wypadł z listy dłużników. Pomógł.

- D-d-dlaczego?... - pytam.

- B-bo ona należy do mnie.- mówi, rechocząc.- Tamten staruch za dużo sobie po pozwalał. Nie spodobał mi się.

- Idziesz w końcu, niezguło? Chyba się z nim nie zabawiasz?

- I-idę, i-idę.- Mruga do mnie.- Idź.

Poeta schodzi ze sceny, dumny z zostania straceńczym bohaterem. Zadra w planach diablicy. Płomyczek gasnącego w mokrej popielniczce niedopałku.

Zbieram się. Dotąd wierne ciało odmawia posłuszeństwa. Wysilam się z poruszeniem tej kupy mięsa. Draństwa, ma ciepłe serce, ale buntuje się, zapominając o nim. Wybieram ostateczność. Gryzę ramiona i nogi, mocno, z wyczuciem... Nie powstrzymuję kłów, zagłębiam je, budząc uśpione tkanki. Zarzynanie to względnie rozsądne wyjście. Dany czas ubywa, jest go coraz mniej. Wewnątrz mnie bije bomba zegarowa. Tik-tka, Tik-tak, Tik-tak, Tik-tak. Rozbrojenie graniczy z cudem.. A ja w nie wierzę... Yhm, wstałem. Wzrok kaleczy obraz, po chwili zdrowieje. Przymierzałem głowę do walnięcia ściany, He, He, He. Trzasnę, główka ozdrowieje. Tik-tak, Tik-tak, Tik-tak, Tik-tak.

Rzeczy wszędzie porozrzucane. Mała przeszkoda. Skarpetki wkładam na odwrót, guziki koszuli zapinam na krzywo, co tam, pęd nagli. Chwila lenistwa, nieuwagi i stracę grunt pod nogami. Ogon spalony. Sznurówki związuję jednym, mocnym supłem. Rozwiążą się, oleję.

Z sąsiedniego pokoju, drzwi oczywiście zostawili uchylone, dochodzą głosy tych popaprańców. Są we dwoje. Dziwka i pijak, niedorobiony wierszokleta. (Wciąż chowam uraz, przesłaniajacy podziękowania). Śmieją się. Mają humorki... Kurwy! Wyruchaliście biedaka, macie radochę. Zabawialiście się marionetką, na ślepo wyciągniętą ze skrzynki z zabawkami. Skończyliście zabawę, wrzuciliście ją w ogień, wpierw odcinając jej sznureczki.

Tamten myszon, nie do końca normalny i nie mniej szalony, miał odrobinę ikry. Dychnął za to. Pokazał plecy, kiedy powinien trzymać wartę. Serio, zaczynam mu współczuć. Lata miał, nie umiał przystopować chuci. Latał za spódniczkami, gotowy ciąć je zardzewiałymi nożycami. Szaleję w tym towarzystwie.

- K-kochanie! Po-pokaż pupcię! - krzyczy Poeta.

- Nie wiem, nie wiem. – Słyszę coś pomiędzy parsknięciem a śmiechem, wyśmianiem a uznaniem.- Zasłużyłeś?

- Tak! Tak! Tak!- szczeka Poeta.- Wchodzę.

- Ale twoje maleństwo mi nie starczy. Wstrzymaj biegi.

- R-racja. Przystopujmy... Mam taką załamkę. Dobrze go związałaś?

- Żaden dotąd nie zdążył uciec. ( O ty szmaty, nie wywijaj kozła, gdy poczujesz na karku moją wiązankę).

- Może już czas... Z-znamy się dosyć długo...

- Nie wygłupiaj się! Odłóż to!

- Zrozum... Nie ma i-innej drogi...

- Żartujesz... Na Boga (Nie przywołuj imienia Pana na daremno, dziwko) nie mówisz poważnie.
Strzał zagłusza krzyk skunksicy. ,,Wy się bawcie w umieranie, ja spadam”, myślę, zakładając spodnie. Piekielna miłość, nie inaczej. Tylko gniew i okrucieństwo. Szaleństwo pozbawione lekarstwa. Ażeby tu wszystkich zajebało... Kurwa pierdolona mać! Następny strzał. Usilnie staram się złapać oddech. Odwaliło im... Co oni wyrabiają? Nie zamartwiaj łba. Zadzieraj pasek i spadalski.

Niestety ciekawość czuwa. Czemu teraz?! Czas ucieka. Nachylam kark pod nóż. Zmarnuję cenne minuty, zabawiając się w sanitarnego. Łamię dane słowo, okay. Zgodziłem się, przytaknąłem. Ale zawarta z kimś jego pokroju umowa nie posiada podstaw prawnych. Ot, papierek, szmatka do podtarcia, jak kto woli, do podarcia.

Wiedziony na pokuszenie doskakuję do pomieszczenia obok, odsuwając kurek rewolweru. Mała samoobrona. Nie wiadomo, co tam jeszcze strzeli Poecie do łba. Wariacka głowa zdolna do wszystkiego.

Kuźwa, kurwiątka sobie po pozwalały. Zabalowali. Skunksica leży na łóżku wyściełanym droga pościelą. (Wyraźnie widać etykietę z nazwę hotelu). Pyszczek ma rozwarty, kiełki i język wystawione, zdobią czarno-białą buźkę, na wierzchu sterczą cycki. Świeżo wyrobiona plamka pośrodku czoła, czerwona od wypływającej krwi, przeczy domniemanemu kacowi. Pochopny punkt widzenia i postrzał uznają. najpierw za wynik nieudolnego rzutu. Łap butelkę, skarbie. Mimochodem sprawdzą puls.
Poeta siedzi pod ścianą, przywarty doń plecami, u stóp mozaiki rozbryzganego mózgu. Piękne wykończenie. Godne jego fuchy. Efekciarsko urozmaicił tapetę. Strzeliste promienie pod wpływem nocnej lampki jaśnieją. Nie skłamię, miał gość oko. Zdołał wycelować, mimo że słabowity. W dłoni trzyma pistolet.

Wykańczali innych, wykończyli siebie, dokładnie jedno przerwało występ.

Rzucona moneta wylądowała na reszce...

- Co z wami?!- Słyszę krzyk dolatujący spoza pokoju. Miesza się z krokami wchodzenia po schodach. Wyglądam. Nie wierzę! Przez cały ten czas główny pokój był otwarty na wylot?! Nie uszanowali własnej prywatności.- Pioruna ciężkiego! Nie mówcie, żeście urządzili orgietkę we trójkę?!

- Znowu awantura?- pyta jakaś kokieta.

- Stulić mordy!

Kroki są coraz bliżej, coraz wyraźniejsze. Zmykam za parawan znajdujący się w rogu. Ostatni ratunek. Stamtąd obserwuję wtargnięcie ochrony. Wysłali jednego, najsilniejszego, mało bystrego, dla ogarnięcia. Kupa mięsa, zapach gówna. Pyskowaty króliczy hien. No, tęskniłem za tym towarzystwem. ,,Ani pary, stary, zagryzam język. Dostałeś ostatnią szansę”.

Stojąc w progu, sprawdza pokój, następnie przechodzi do sąsiedniego. Tam tez stosuje podobną taktykę – stać w progu. Gdy chowam nadzieję, że wyjdzie, odwraca się bokiem do parawanu. Twarz ma wpatrzoną w przeciwległą ścianę. No, pokaż plecki. Stoi blisko, dość, by ruch palcem unieruchomił gościa na amen. Przeczucie mnie wstrzymuje...

Kundel wodzi za czymś wzrokiem. Idąc tym tropem, przelatuję po zostawionym porządku. Pozbierałem co moje...Bron, buty, ubranie... Pięknie, kapelusz spokojnie zwisa z oparcia fotelu, gdzie uprzednio urzędował Poeta.. Diabli nadali nieoczekiwany sygnał rozpoznawczy. A-ku-ku, frajer nie nawiał. Gdzieś tu się kryje, jak nic. Nie uciekł, nie da rady. Portiernia zauważy i da znak. Sepleniący staruch podpatrzy umykający cień. Czujka zasrana...

Spycham na niego parawan, równocześnie mierzę mu z pięści. Uderzam niżej uprzednio obranego celu – szczęki. Mięśniak umiejętnie powstrzymuje cios. Yhm, ocieram się ręką o jego łokieć... Warcząc, próbuje zaskoczyć mnie atakiem spod spodu. Dobrana taktyka. Szkoda, że spóźniona. Rewolwer zdążył wejść w przerwę i wystrzelić. Ochroniarz jęczy, w kąciku ust pojawia się strużka śliny zmieszanej z krwią.

- I kto kogo wydymał – rzucam mu w twarz, obojętnie wpatrzoną we mnie.

Hien, królik, kundel po prostu, bełkocze. Wydaje się oszołomiony, nie postrzelony. Sprawdźmy. Po kolejnym strzale osuwa się do tyłu. Spada plecami wprost na podłogę korytarza. Pięknie, trzeba go uprzątnąć zanim....

Krzyki niweczą zdecydowany pomysł. Musieli wyjrzeć!... Zagryzam szczęki. Poprzednie strzały przykuły uwagę, ten wraz z krzykiem spowodował telefon zaufania. Czyli zły ogon w złym miejscu o złej porze. Przesadna gorączka zwątpienia, hę. Zaistniały harmider sprzyja. Rozeznany z sytuacją pracowników, ten ,,normalnie pracujący” ułamek, weźmie się za naprostowanie spłoszonych gości. Przeproszą i zaproponują pokrycie kosztów za doznane krzywdy i straty. Równocześnie stróże podejmują decyzję. Ta speluna musi trzymać pod kagańcem z Gliniarze odbiorą wezwanie, sprawdzą rozmówcę. Specjalizacja lokalu nie zaprosi granaciarzy. O jedną przeszkodę mniej....

...Osuwam się na ścianę. Serce przeszyła fala gorąca. Zażyte pod przymusem draństwo nie dało o sobie zapomnieć. Pierdolona skunksica pewnie chichocze, zabawiając swym ciałem sfory piekielników. Mała pamiąteczka... Nogi mi miękną. Dookoła latają świergoczące sroczki i kurki. Półnagie, golusieńkie, trochę ubrane. Wyrwane z gniazdek szukają przytulnej dziupli, gdzie skryją piórka. Koguciki pospiesznie zdążają podciągnąć gacie, chowając wstyd.

Piekiełko wybrańców...


 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.