Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: SilverPaw: Opowieści z Endrenu : Cienie Przeszłości Rozdział 2 Part I  
Autor: SilverPaw
Opublikowano: 2017/7/21
Przeczytano: 537 raz(y)
Rozmiar 42.82 KB
0

(+0|-0)
 
Kolejna część przygód nakrapianego pechowca, zapraszam do czytania i komentowania.

Rozdział 2
Starzy przyjaciele, Starsi wrogowie.

Minęły dwa dni od zamachu na Amandę, jej śmierć wstrząsnęła całym Endrenem. Życie jednak toczy się dalej a Endren potrzebuje władcy, a władzę dziedziczy się z ojca na syna, z matki na córkę. Kenra powinna teraz zasiadać na tronie i decydować o losie tego wspaniałego kraju, jednak teraz walczyła o własne życie.
Była w stanie śpiączki w którą wpadła w skutek odniesionych obrażeń, minęły dwa dni a ona już była po czterech operacjach i siedmiu reanimacjach. Cały czas podpięta była do aparatury medycznej która podtrzymywała ją przy życiu. Kapitan Szrapnel cały czas czuwał przy niej, nie tyle co z obowiązku co raczej z poczucia winy, gdyby wykrył zamachowców, Amanda by żyła a Kenra nie musiałaby teraz leżeć w szpitalu. Czuł że zawiódł wszystkich, był już chyba za stary i zbyt zacofany by pełnić tak odpowiedzialną funkcję. Drzwi otwarły się z lekkim zgrzytem, do pokoju wszedł lekarz zajmujący się próbą wyleczenia khatonki. Kapitan wstał i spojrzał na lekarza z zmartwioną miną, lekarz spojrzał na tabelę z wynikami, otworzył usta by coś powiedzieć, zawahał się po czym po czym zamknął usta i powiódł palcem jeszcze raz po tabeli, po chwili zebrał się na odwagę.
-Stan pacjentki jest... jest niezwykle ciężki- przerwał, zamyślił się na chwilę i odruchowa zaczął się drapać po potylicy.
-Właściwie jest beznadziejny, wątpię by przeżyła do jutra. Nawet jeśli to... Doznała bardzo poważnego uszkodzenia mózgu, układ nerwowy też doznał uszczerbku, nie ma czucia w nogach. Pomijając to... Najpewniej skończy jako warzywo, do tego utraciłaby pamięć. Niestety, prędzej przyjdzie opuścić ten świat. Przykro nam, nic nie da się zrobić.- Skrzywił się kończąc wypowiedź, kapitan zazgrzytał zębami, więc wszystko stracone, nie było nadziei. Ktoś inny przejmie władzę, pewnie ktoś mniej charyzmatyczny i pewny siebie od Amandy, a to oznacza spore problemy, gdyż na Endren szczerzą zęby elfy z EIW oraz Zakon Smoka. Jednostajne pikanie kardiografu ustąpiło miejsca ciągłemu piszczeniu, serce Kenry zatrzymało się ponownie. Lekarz natychmiast chwycił defibrylator, kapitan odskoczył gdyż inaczej zostałby staranowany przez pielęgniarki.
Lekarz przyłożył defibrylator do klatki piersiowej Kenry, ciało khatonki podskoczyło rażone wyładowaniem. Kapitan poczuł lodowaty wiatr, chłód przeszył go na wskroś, usłyszał złowieszczy śmiech, rozejrzał się ale nikogo poza nim i personelem tu nie było. Przez głowę przeszła mu myśl, że zaczęło mu już całkowicie odbijać, tą myśl jednak rzucił w cholerę, zwalił to na stres i niewyspanie.
Kenra w międzyczasie z uwagą przyglądała się lekarzowi którzy próbowali ją ratować.
Przyjrzała się sobie, swojemu sponiewieranemu ciału, słabemu ciału. Kiedy trafiła do szpitala opuściła własne ciało, szwendała się po obiekcie przyglądając się ludziom. Było to uczucie zarazem dziwne i zabawne, było to także przerażające, gdyż nie wiedziała czy w ogóle żyje. Ponownie poczuła nieprzyjemne uderzenie w klatkę piersiową, kolejne wyładowanie defibrylatora, skrzywiła się wiedząc że lekarze nie odratują już jej.
Jednostajne piszczenie trwało ciągle już od czterech minut, lekarz przyłożył się do kolejnej próby reanimacji, wiedział że jest już za późno, ze złością cisnął urządzeniem w kąt.
-Odłączcie ją od tego wszystkiego. I wezwijcie koronera. Godzina zgonu szesnasta dwadzieścia dwie.- Lekarz poprosił kapitana do swego gabinetu. Kenra z niemałym strachem spojrzała na swe ciało, dziwne uczucie, zobaczyć swoją własną śmierć. I to zza kulis. Przeszedł ją lodowaty dreszcz, usłyszała złowrogi śmiech, rozejrzała się po pomieszczeniu, jednak nie było tu nikogo, tylko na i jej ciało. I wtedy zobaczyła Go. Postać w czarnym długim poszarpanym płaszczu, głęboki kaptur ukrywał twarz. Z pleców wyrastały dwa olbrzymie śnieżnobiałe błoniaste skrzydła niczym u nietoperza. Ciężko było cokolwiek na jego temat powiedzieć. Z całą pewnością był to mężczyzna, wiek i rasa nie były znane, choć miała podejrzenie że to wampir, albo jakieś odgałęzienie od niebian. Nie był jakoś specjalnie wielki, można nawet rzec, że nie za bardzo się wyróżniał. Wzrost poniżej dwóch metrów, postura raczej przeciętna, nie wyróżniająca się. Postać ta nachyliła się nad ciałem Kenry, wyciągnął rękę w stronę jej twarzy, rękaw zsunął się ukazując dłoń porośniętą długą białą, niczym u albinosa, sierścią, palce zakończone były pazurami.
-Jeszcze nie czas byś umarła, masz jeszcze zadanie do wykonania.- Powiedział głuchym martwym głosem. Tak jak podejrzewała, mimo niemalże bezpłciowego wydźwięku, domyśliła się, że to głos mężczyzny, akcent który w nim pobrzmiewał był naprawdę dziwaczny. Rozumiała go doskonale, jednak sposób wymowy i akcentowanie wskazywały na to, że nie porozumiewał się językiem endreńskim. Ani innym obecnie używanym językiem. Pogładził twarz khatonki, mrucząc pod nosem coś w niezrozumiałym dla niej języku. Podeszła do niego, chcąc spojrzeć mu w twarz, wtedy się odwrócił i wwiercił się w nią wzrokiem. Dwa złowrogie czerwone ślepia wychynęły spod kaptura, sparaliżował ją ten wzrok, nie miała siły się ruszyć. Oczy były niewątpliwie za duże, nawet jeśli ten ktoś był hybrydą khatona z niebianinem, albo jednym z reliktów tej rasy. Istniała też możliwość, że to jest demon. Mimo że twarz spowita była w cieni, i widziała jedynie ogólny jej zarys, to oczy były tak dobrze widoczne, że aż wydawało się to nienormalne. Odwrócił wzrok i wykonał kilka dziwnych gestów nad głową khatonki. Odwróciła szybko wzrok nie chcąc znów na niego spojrzeć, nawet nie mając ciała czuła jak strach zmiękcza jej nogi, wsparła się na udach, starając się jakoś uspokoić. Do pomieszczenia wszedł koroner, istota zniknęła rozpływając się w powietrzu. Przez chwilę widziała obłok smoliście czarnego dymu, ale tak szybko się rozwiał, że nie była pewna, czy widziała go na pewno. Koroner chwycił łóżko, chcąc zawieść Kenrę do kostnicy. Poczuła nagły zawrót głowy, poczerniło jej przed oczyma. Upadła na podłogę. Nim zderzyła się z kafelkami, to usłyszała cichy śmiech.Ocknęła się, spojrzała na biały sufit, w powietrzu czuć było formalinę i sporo innych chemikaliów. Z trudem podniosła się, zamrugała, przetarła oczy. Znajdowała się w kostnicy, obmacała się sprawdzając czy obudziła się po sekcji czy przed. Na szczęście obudziła się przed nią. Oddychanie sprawiało jej trudności, ćmiło się jej przed oczyma, ale żyła. Właśnie żyła, ale jakim cudem? Przecież na własne oczy widziała jak umarła. Odrzuciła od siebie te myśli, pewnie to jej się przyśniło, majaki umierającego. Była cała zdrętwiała i otępiała, z trudem wyprostowała się. Coś strzeliło jej w karku. Wzrok ponownie nabrał ostrości. Mięśnie paliły tępym bólem, wszystko ją rwało, była głodna i spragniona, głowa wręcz eksplodowała bólem. Mimo wszystko jakoś udawało jej się to ogarnąć, zmusić siebie do działania. Rozejrzała się szukając wyjścia oraz czegoś co pomoże jej w chodzeniu, przestrzelona noga rwała tępym bólem. Koszulę miała rozpiętą, a właściwie rozciętą, standardowa procedura przy zatrzymaniu akcji serca. Dokładnie przyjrzała się swojej prawej nodze, była przestrzelona jakieś dwadzieścia centymetrów nad kostką, kość w dużej mierze powinna już nie istnieć. Czuła ją jednak, więc użyli na niej magicznej odbudowy, to wyjaśniało ogólne osłabienie. Wpakowali jej usztywnienie na przestrzelone kości, do tego dali gips, poruszać nią potrafiła, nawet samą łapą potrafiła poruszać. Może nie była aż tak tragicznie. Ujrzała dwie kule ortopedyczne stojące przy ścianie z pewnością będą przydatne. Na razie wszystko szło gładko, nikogo tu nie było, miała kule ortopedyczne, a przynajmniej będzie je mieć za chwilkę. Szło gładko, zbyt gładko. Spróbowała zejść ze stołu, łapą potrąciła niewielki stolik na którym były przyrządy medyczne, skalpel, piła do kości i parę innych których nazw nie znała. Przyrządy spadając na ziemię narobiły niemało rabanu, skrzywiła się słysząc huk spadających przedmiotów. Z pewnością ktoś tu przyjdzie sprawdzić co tu się dzieje, i lepiej żeby nikt jej nie zobaczył. Postawiła łapę na kafelkach, lodowata ciarka przebiegła ją na wskroś.
-Brr, ale to zimne.- Stwierdziła sama do siebie. Kiedy próbowała wstać, nogi się pod nią ugięły i wylądowała na podłodze, przez chwilę leżała starając się zrozumieć co się stało. Poruszyła prawą nogą, pisnęła gdy przez całe jej ciało przelała się fala bólu, z oczu wypłynęły jej łzy. Nie mogła wstać, z przestrzeloną nogą mogła o tym zapomnieć. Więc kości nie były zrośnięte, a ona chyba znów je uszkodziła. Powoli zaczęła się czołgać, musiała dostać się do ściany, wesprze się o nią i podniesie, taki był jej plan. Bolało, przy każdym ruchu czuła potworny ból, kości wciąż były w kilkunastu kawałkach, zaciskała zęby by nie wrzeszczeć, to nie było jej potrzebne. Wbijała pazury w kafelki i przyciągała się, musiała stąd uciec, nikt jej w tym nie pomoże, mogła liczyć tylko na siebie. Płakała, każdy w takiej sytuacji by się popłakał, nigdy czegoś takiego nie czuła, nie miała pojęcia, czy kiedykolwiek odzyska pełną sprawność. Kości mogły się zrosnąć, ale na zawsze będą osłabione, do końca życia będzie na nią utykać. Nosem dotknęła ściany, zrobiła głęboki wdech, przewróciła się na plecy, dosunęła się do ściany i powoli zaczęła się podnosić. Cały ciężar ciała musiała utrzymywać na lewej nodze, prawa była przestrzelona, widziała gips i szyny na tejże kończynie. Zastanawiała się jak bardzo z nimi jest źle, przecież ona ich sobie nie złamała, tylko zostały przestrzelone. Mimo grubego futra i poduszek na łapach, wciąż czuła chłód bijący od podłoża. Wspierając się na ścianie zaczęła powoli przemieszczać się w kierunku wyjścia. Otarła rękawem łzy, może jakoś to będzie, może uda się jej stąd wyjść, potem musiała dostać się do zamku, a później… Cholera przecież nic nie będzie dobrze. Amanda nie żyje, ona obudziła się w cholernej kostnicy, była za młoda na zostanie władcą, przecież nie znała się na tym. Co będzie dalej? Teraz już nie płakała tylko przez ból, teraz płakała przez swoje myśli. Dopiero teraz uświadomiła sobie co się stało, zamach, Amanda była martwa, ona była ciężko ranna, co mogło się jeszcze stać? Co jeszcze się wydarzy? Wsparła się na umywalce, spojrzała wprost w lustro, miała problem z rozpoznaniem siebie. Futro odstawało i było umazane, oczy podkrążone, ponure, puste, zwiesiła głowę. Ogonem podsunęła sobie wysoki stołek, usiadła na nim by odciążyć nogi, jeszcze raz spojrzała w lustro. Oczy zmieniły kolor, to pewnie soczewki, za długo miała je na oczach, pewnie je uszkodziło. Powoli usunęła je i wyrzuciła do śmieci, oczy znów były w naturalnym kolorze, szmaragd. Już raz przez nie miała problem, rude włosy, szmaragdowe oczy, wielu posądzało ją o bycie wiedźmą. Nie, że to jakieś prymitywne wsiurskie przesądy, khatoni wciąż parają się tym fachem, niewielu ale wciąż jakoś funkcjonują. Spojrzała pod zlew, znalazła tam coś czego się nie spodziewała, buty do użytku khatona, cichobiegi, jej styl i rozmiar. Zastanawiała się skąd do cholery wzięły się tu buty dla użytku khatona, takie buty robiło się na zamówienie, i nie widywano ich się często, podobnie jak samych khatonów. Obmyła się, przyjrzała się w lustrze. Nie licząc kilku ledwie widocznych ran, wyglądała nawet dobrze jak na kogoś kto obudził się w kostnicy. Podsunęła kule ortopedyczne, skorygowała długość, sprawdziła czy jej odpowiada, uśmiechnęła się kiedy dobrze jest ustawiła. Założyła na siebie kitel lekarski, z bandaży zrobiła onuce, nałożyła buty. Tak na wszelki wypadek sprawdziła puls, wyczuła go bez problemu, te wątpliwości rozwiała. Pozostawała jedna, JAK? Skoro obudziła się w kostnicy, to musiała zaliczyć zgon, i nie było mowy o pomyłce. Skarciła siebie za takie myślenie. Nie mam na to czasu, muszę wiać! Ta myśl ją zmobilizowała, nie mogła czekać, musiała się ruszać. Chwyciła leżącą obok bluzę, nie śmierdziała, oraz nie była dziurawa, a tego właśnie potrzebowała jakiegoś ubrania. Założyła bluzę, naciągnęła na głowę kaptur i nawet się nie zdziwiła kiedy uszy trafiły na zagłębienia w nim, bluza dla khatona. W kapturze znajdowały się dwa wgłębienia na uszy, nie ograniczały słuchu, a wciąż były osłonięte. Spojrzała w lustro, nie wyglądała aż tak tragicznie, z dużą dozą szczęścia to może się udać. Albo wyląduje na stole operacyjnym jako wybryk natury i potną ją na kawałki. Wspierając się na kulach ruszyła dość niepewnie przed siebie, nie był to pierwszy raz kiedy była w tym szpitalu, nie żeby wcześniej odwiedzała kostnicę. Znała ogólną konstrukcję korytarzy i wiedziała jak ma dojść do wyjścia. Poruszała się szybko, nie miała czasu i chęci na dłuższy pobyt tutaj, nie miała tylko pojęcia jak dostanie się na zamek. Prawie wpadła na pielęgniarkę, ta nie za bardzo zwróciła uwagę na khatonkę, omiotła ją tylko wzrokiem i ruszyła w swoim kierunku. Spojrzała przez ramię, widziała jak przy drzwiach do kostnicy stał On, te czerwone oczy wpatrywały się w nią, kiedy mrugnęła to już go tam nie było. Stała tak przez chwile zastanawiając się co to miało być, potem stwierdziła, że jej się to przewidziało.Lawirowanie pomiędzy zabieganym personelem nie było łatwe, a szczególnie z przestrzeloną nogą. Z trudem doczłapała do wyjścia, pech jednak jej nie opuścił, spotkała tam kapitana Szrapnela, rozmawiał z lekarzem który stwierdził jej “zgon”. Zbyt późno zareagowała, kapitan ją dostrzegł i aż wrzasnął z przerażenia. Widziała jak jego dłoń odruchowo kieruje się do lewego biodra, do kabury z miotaczem. Lekarz zbladł i wytrzeszczył oczy, lecz nie odezwał się, nawet nie pisnął. Z złośliwym uśmieszkiem podeszła do nich i spojrzała im prosto w twarze. Kapitan opuścił dłoń, spojrzał na Kenrę, jego źrenice były zwężone ze strachu.
-Co, już by się mnie chciało pokroić?- Stwierdziła z wyrzutem, spojrzała na kapitana i jej uśmiech przybrał jeszcze bardziej szyderczy charakter. Mimo wszystko nie straciła nic z zadziornego charakteru.
-A ty co się gapisz? Zapomniałeś jak się do mnie zwracać? Zabieramy się stąd zanim mnie pokroją. A na wiwisekcję nie mam ochoty.- Lewą dłonią przeciągnęła od brzucha do karku dając jasny przekaz. Kapitan zamrugał dwukrotnie, nie za bardzo miał pojęcie jak reagować.
-To jest niemożliwe.- Wyjąkał lekarz przyglądając się khatonce z przestrachem. Pierwszy raz widziała kogoś tak przestraszonego, spocił się jak w saunie, ciężko oddychał, trząsł się, była pewna, że zaraz zejdzie na zawał.
-Niemożliwe, po prostu nie możliwe.- Kenra spojrzała na niego z udawanym zdziwieniem. Teraz nie zachowywała się tak jak powinna, nie zdawała sobie z tego sprawy ale jej ciało i umysł wciąż były w szoku. Podświadomie naśladowała charakter Amandy.
-A co jest niemożliwe, jeśli mogę spytać?- Złośliwy uśmieszek zniknął z jej twarzy, wolała nie zachowywać się jak Amanda, bynajmniej nie teraz.
-Zatrzymało ci się serce! Godzinę leżałaś w kostnicy! Po takim czasie w mózgu powinny nastąpić zmiany uniemożliwiające funkcjonowanie. Powinnaś być martwa!- Lekarz nie potrafił opanować drżenia głosu, dygotał na całym ciele, pocił się jeszcze bardziej, czekała aż padnie na podłogę.
-Serce mi bije, potrafię myśleć i oddychać. Chcesz jeszcze dodatkowych dowodów że żyję.-Spojrzała na osłupiałego kapitana, pokręciła głową z dezaprobatą, z jednego faktu mogła się cieszyć, miała jak dostać się na zamek.
-Kapitanie, długo będziesz się tak gapił czy odwieziesz mnie do zamku?- Kapitan zamknął usta, pokręcił jeszcze głową, odetchnął głęboko. Był żołnierzem przez bardzo długi, ale pierwszy raz spotykał się z przypadkiem cudownego zmartwychwstania.
-Oczywiście, wyruszamy najszybciej jak się da.- Był już opanowany, nie zajęło mu to dużo czasu, pewnie wewnątrz dalej zastanawiał się jak to jest możliwe, dla niego nie miało to prawa bytu.
-Nie, nie wyjdziesz. Zaprzeczyłaś właśnie prawom natury, i chcę wiedzieć jakim cudem ty żyjesz.- Lekarz zastawił drzwi wyjściowe, i z dziwnym błyskiem w oku spojrzał na khatonkę. Najwidoczniej on też przetrawił już zmartwychwstanie Kerny, i zaczął się zastanawiać nad biologicznym aspektem tego wydarzenia.
-Dlaczego żyję? Bo moim rodzicom się kiedyś nudziło! Ot co. A teraz z drogi!- Lekarz wyglądał na lekko zbitego z tropu, przymrużył oczy i chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił.
-I co zmiękła fujara?- Z triumfalnym uśmieszkiem Kenra opuściła szpital, zostawiając lekarza któremu mowę odjęło. Kapitan szedł tuż obok niej, nic nie mówił, spojrzał do tyłu i pokręcił głową.
-Czy ty za każdym razem musisz dogryzać? Nie możesz chociaż raz ugryźć się w język?-
Kenra z udawanym oburzenie spojrzała na kapitana, zachichotała. W sporej odległości coś trzasło, niebo było ciemne, burza się zbliża. Czarne chmury nadchodziły od południowego wschodu, Burzowa Forteca.
-Lepiej się pośpieszmy, głosili że deszcz będzie dość solidny.- Kapitan spoglądał na chmury, prowadząc khatonkę przez parking. Samochodów było tu pełno, od osobówek, przez rajdówki, a na terenówkach kończąc. Pierwsze krople uderzyły w karoserie samochodów, kapitan otworzył drzwi starej terenówki, która bardzo dawno nie wiedziała myjni. Pomógł khatonce wsiąść do środka, w środku wbrew pozorom było całkiem sporo miejsca, i było czysto. Wygodnie rozsiadła się w fotelu, zapięła pasy, znała kapitana przez co wiedziała że nie odpuści okazji do jazdy na granicy prawa. Kapitan wsiadł i mocno trzasnął drzwiami, uruchomił pojazd, silnik cichutko zamruczał. Wycofał pojazd z parkingu i ruszył w kierunku zamku, wyjrzał przez okno i gwizdnął przeciągle.
-Szykuje się ulewa, ci z Burzowej Fortecy się postarali, zdziwiłbym się gdyby nikogo nie podtopiło.- Wolno przekręcił kierownicą, ulewa rozszalała się na dobre, strumyki wody spływały po szybach, a krople dzwoniły o karoserię. Nie odezwała się. Przyjrzała się wnętrzu terenówki. Nie za bardzo było co oglądać, wnętrze auta jak każde inne, tylko, że od terenówki. Na desce rozdzielczej znajdowała się figurka kobiety, ruszała biodrami przy każdym ruchu pojazdu. Typowe. Na lusterku wisiały nieśmiertelniki, oraz naszyjnik z czerwonych kamyków. Z tyłu znajdowało się dużo narzędzi, klucze nasadowe, klucze z grzechotką, śrubokręty, piły, kombinerki i młotek. Oraz taśma klejąca. Dużo taśmy klejącej. Ludzie w pośpiechu biegli przed siebie przeskakując kałuże, odskakiwali do tyłu gdy jakiś samochód wjechał do kałuży tuż przy nich rozchlapując ją. Kenra przyglądała się przez zabrudzoną szybę mijanym domom, wnioskując z architektury zgadywała że znajdują się na nowym mieście, a dokładniej w północnej części nowego miasta. Wysokie budynki o spadzistych dachach, wykładanych najczęściej czerwoną dachówką, rzadziej czarną lub niebieską. Nie były to do końca przedmieścia, ale nie było to też centrum, można było to nazwać obrzeżami centrum miasta.
-Co z Amandą?- Spytała się słabym głosem. Wiedziała co się stało, nie wiedziała tylko jak źle, nie do końca przemyślała to pytanie, ale było już za późno na wycofanie się.
-Nie chcę o tym mówić.- Uciął, Kenra jednak spojrzała na niego prosząc, zrobiła smutną minę i pokazała swoje piękne szmaragdowe kocie oczy. Kapitan westchnął
-Co tak się gapisz? W takim stanie jakim się znalazła mogła trafić tylko do kostnicy. Urwało jej prawą rękę, z tułowia został kręgosłup i parę żeber. Co tak się krzywisz? Sama się pytałaś.- Skręcił gwałtownie w bok, całym samochodem zarzuciło. Jego mina ze zgorzkniałej szybko przeszła w absolutną wściekłość.
-Jak jedziesz do chuja wafla! Oczy w rzyci masz, czy jak!? Jak ja nienawidzę młodocianych kierowców, wjedzie ci taki na pełnej kurwie przed mordę, a potem pretensje że tyle wypadków!- Zawarczał zupełnie jak wkurzony wilczur, nawet podniósł wargi prezentując tytanową protezę kłów. Odetchnął głęboko zaciskając dłonie na kierownicy.
-Otwórz schowek, mam tam granatnik. Jak ktoś znów wepchał się na pałę to pieprznij mu z niego.- Wyszczerzył się, chichocząc pod nosem. Kenra otworzyła schowek, pogrzebała w nim chwilę, aż trafiła dłonią na podłużny metalowy przedmiot, wyciągnęła go. Był to wspomniany granatnik.
-Tylko żartowałem z tym wyrąbaniem kogoś w powietrze, ale jak ci zależy…- Nie dokończył kolejny kierowca zajechał mu drogę, skręcił szybko i zahamował. Kapitan miał niemożliwie szybki refleks, Kenra nie za bardzo zobaczyła co się stało, oraz co zrobił kapitan.
-A pies ich jebał!- Wykrzyknął i wyrwał granatnik z rąk Kenry, uchyliło okno i wycelował, przygryzł wargę i pociągnął za spust, głuchy wrzask wydarł się z gardła khatonki. Z lufy granatnika buchnął ogień, a zaraz za nim… czerwona chorągiewka z napisem BANG!
Kapitan zaśmiał się, podał mokry granatnik wystraszonej khatonce, oczy niemal wyszły jej z orbit. Ponownie uruchomił silnik i ruszyli w dalszą drogę.
-Jesteś chory, wiesz o tym?- Kenra schowała granatnik do schowka. Kapitan uśmiechał się głupio. Sama zachichotała, wytarła mokre dłonie do spodni.
-Nieźle mnie nastraszyłeś.- Serce jej się tłukło, drżała na całym ciele, nie posądziłaby kapitana o takie poczucie humoru. Kapitan nie odezwał się, siedział cicho, uśmiechnięty od ucha do ucha. Człowiek stary a z dowcipów nie wyrósł.
Dotarli do zamku grubo po osiemnastej, garnizon kończył właśnie musztrę. Jeden z żołnierzy, nowy przeniesiony z innego oddziału, zasalutował kapitanowi. Żołnierz wyglądał dziwnie, miał na sobie kowbojski kapelusz z szerokim rondem, niebieską flanelową koszulę w kratkę, na niej skórzaną kamizelkę, wokół szyi zawiązaną miał czerwoną chustę. Długie jeansy, spięte paskiem z dwoma kaburami na magiczne miotacze starego typu, do tego lekko zużyte kowbojki na niskim obcasie. Dłonie osłaniały skórzane rękawice pozbawione palców, najlepsze czasy rękawice miały już za sobą, były zdarte i mocno postrzępione. To był jeden z tych żołnierzy co uzupełniali garnizon, świeże mięsko. Nie wszystkie oddziały przybyły, mieli na to czas do jutra.
-Kapitanie.- Głos miał jeszcze młodzieńczy, wyglądał zresztą jak dzieciak, nie więcej jak osiemnaście lat. -Panna Sacred chciała się z Panem widzieć, oczekuje Pana w Garnizonie.- Zasalutował ponownie, po czym odbiegł do reszty żołnierzy. Kapitan zaklął pod nosem po krasnoludzku, bardzo siarczyście.
-W mordę, jeszcze czarodziejki mi tu brakowało.- Pokręcił głową w rezygnacji.- Idź do pokoju, przebierz się i ogarnij trochę, zaraz kolacja. Ehh a ja idę pogadać z tą czarodziejką.- Skończył mówić wymownie wzdychając. Kenara zgodnie z zaleceniami kapitana udała się do swojego pokoju. Dostanie się tam nie sprawiło jej takich problemów jakich się spodziewała. Można powiedzieć nawet więcej, poszło jej to zadziwiająco łatwo, noga już nie bolała. Panowała tam ciemność, mroczna namacalna ciemność, oczywiście dopóki nie włączyła światła. Usiadła ciężko na łóżku. Zdjęła buty i cisnęła je w kąt, pozbyła się onucy, rozprostowała łapy, pomacała je sprawdzając czy jakoś ich nie uszkodziła, wszystko było w należytym porządku. Zdjęła bluzę, odrzuciła ją na bok, potem w do kosza posłała swoją starą koszulę, ta nawet na szmaty się nie nadawała. Rozpięła pasek i zdjęła spodnie, z lekkim zdziwieniem przyglądała się perfekcyjnym cięciu na prawej nogawce. Odcięto ją nieco nad kolanem, cięcie było wręcz chirurgicznie czyste i precyzyjne. Przesunęła dłonią po brzuchu, poczuła pod futrem długie wąskie blizny. Zastanawiała się czy wychodzenie z kostnicy to był dobry pomysł. Wspierając się na kulach ruszyła dość sztywno w kierunku łazienki, musiała zmyć z siebie całą tą krew, zresztą musiała doprowadzić się do porządku, przecież nie wypada to żeby królewska córka wyglądała jak wiejski wsiur.
Kafelki znowu zmroziły jej stopy, lecz tym razem było to trochę przyjemniejsze, zapowiedź ciepłej wody z mydlinami. Zanim wanna się napełni minie sporo czasu, korzystając z czasu przygotowała sobie ubrania, ciemno granatową damską koszulę z długim rękawem, na lewym ramieniu znajdował się srebrzysty sierp księżyca, srebrzyste guziczki połyskiwały radośnie. Długie czarne spodnie, pseudo-bojówki, sięgały aż do kostek, do kompletu pas wykonany z przeplatanych rzemieni. Z biurka wyciągnęła jeszcze syrop, do ust wsunęła papierowy wskaźnik, warknęła widząc kolor. Czerwień.
Oznaczało to, że musiała wypić więcej tego cholerstwa. Wypiła odmierzoną dawkę, zazgrzytała zębami i otarła małe łezki, była pewna, że kiedyś się przez to porzyga. Postawiła uszy na baczność, woda w wannie sięgała jakiejś jednej piątej objętości, miała jeszcze trochę czasu. Lek musiał zacząć działać. Z szafy wyciągnęła jeszcze bieliznę, dostosowaną do jej fizjologii. Nie każdy ma ogon. Usiadła. Kiedy tempo trochę spadło, i wreszcie miała nieco spokoju, to dopiero zrozumiała ogrom całej sprawy. Zaczęła płakać. Siedziała tak przez minutę czy dwie, szlochając do bólu oczu. Po czym westchnęła i udała się do łazienki. Wanna była pełna pachnącej agrestem wody, na powierzchni unosił się gruby kożuch piany. Zdjęła z siebie resztę ubrań i wrzuciła je do kosza na brudną bieliznę. Wślizgnęła się do wanny, prosto w objęcia wonnej piany, poczuła olbrzymią ulgę, ciepła woda i zapach agrestu podziałał odprężająco, zapadła się w tej rozkoszy aż po szyję. Zamruczała z przyjemności, wzięła głęboki wdech i zanurzyła się cała w wodzie, wynurzyła się po chwili ociekając wodą, machnęła głową ze sporą siłą, krople wody poszybowały aż na drugi koniec łazienki. Wymyła zaschniętą krew z włosów, i wyczesała ją grzebykiem, gąbką usunęła zaschłą posokę z futra, najwięcej problemu miała z gęsty futrem na ogonie. Uniosła rękę ociekającą wodą, przyjrzała się pazurom, były trochę za długie wypadało by je trochę przyciąć. Pilniczkiem wygrzebała brud spod pazurów. Później będzie musiała je przyciąć, teraz nie miała jednak to tego obcinacza. Schowała rękę pod gęstą pianą, wiedziała że powinna za niedługo wyjść, ale tu było tak wygodnie. Wygodnie się ułożyła , przymknęła oczy, poczuła senność. Po chwili zasnęła.

Korytarz. Długi ciemny korytarz. Gdzie ja jestem? Światło pochodni było słabe, nie odstraszało mroku, wręcz przeciwnie potęgowało go. Długi mroczny korytarz, ściany wykładane kocimi łbami, śmierdziało tu padliną i zgnilizną. Obejrzała się za siebie, z tej strony także był niekończący się mrok. Musiała wybrać, iść przed siebie, czy za siebie. Była zdenerwowana, serce tłukło się nieludzko, panika ją ogarniała. Straszliwy skowyt dobiegł zza jej pleców, a więc idę do przodu, pomyślała. Ruszyła przed siebie. Wdepnęła w coś mokrego, wilgoć zmroziła bose łapy, spojrzała co to. Strach chwycił ją za gardło, cały korytarz przed nią zalany był krwią, na niej unosiły się kości, głównie długie. Za nią znów coś zaryczało, pobiegła przed siebie rozchlapując krew, zanurzając się coraz to głębiej. Odepchnęła czaszkę khatona, w miejscu oczodołów znajdowały się kawałki szafirów, na ułamek sekundy wydawało się jej, że to jest JEJ głowa. Lodowato zimna krew sięgała już jej do pasa, spodnie przemoczone do suchej nitki, kleiły się do nóg. Sufit także się zniżał, nie miała zbyt dobrych przeczuć. Chciała się zerwać i zacząć wrzeszczeć, wyskoczyć z krwi i uciec tak daleko jak to możliwe. Czuła taką odrazę i wstręt, że nie potrafiła tego nawet opisać. Wycie z tyłu nasiliło się, stawało się coraz bliższe, coraz groźniejsze. Ruszyła niepewnie przed siebie z duszą na ramieniu, z każdym krokiem brodziła coraz to bardziej zanurzona w czerwonej cieczy. Potknęła się o coś i z chlupotem wpadła w odmęty czerwieni, wynurzyła się prychając i plując krwią, miała otwarte usta gdy wpadła do krwi, pochodnia zgasła otoczył ją szczelny kokon mroku. Nie wytrzymała, zaczęła krzyczeć, znów odepchnęła parę kości Dzięki kociemu wzroku widziała dobrze w mroku, wzrok jednak płatał jej co chwilę figle, zdawało się jej nie raz i nie dwa, że coś przebiegło przed nią, że coś się poruszyło. Ciągle trzymała pochodnię, tym razem w roli broni, a nie źródła światła, pałka się przyda. Krew sięgała już jej szyi, kości ocierały się o jej twarz, miała ochotę się zrzygać. Sufit był naprawdę nisko, prawie ocierała głową o niego, jeszcze chwila i będzie zmuszona nurkować. Zatrzymała się momentalnie, łapa jej się zaklinowała, z całych sił szarpała by ją wyswobodzić, na daremno. Coś oślizgłego otarło się o jej kolano, i dopiero teraz zrozumiała że łapa się nie zaklinowała, tylko coś ją trzyma. Spanikowała, z całych sił starała się wydostać z uścisku, kopała wolną łapą, szarpała uwięzioną, nic nie pomagało. Poczuła jak coś ją ciągnie za pasek, nie jak coś PODCIĄGA się na pasku, dzwoniła zębami ze strachu. Tuż przed jej twarzą wyłonił się sprawca całego zamieszania, czaszka obdarta z mięsa, z wyłupionymi oczyma, coś chwyciło ją za ramiona i przyciągało bliżej ociekającej krwią czachy. Wrzask wyrwał jej się przez ściśnięte strachem gardło, urwał się gdy została wciągnięta prosto w objęcia szkarłatnej toni. Z całej siły uderzyła czaszkę, kościec puścił ją i się cofnął, szybko się wynurzyła i z całej siły kopnęła trupa. Poczuła jak czaszka zmienia się w kościane konfetti, zmiażdżyła ją, odetchnęła. Kiedy się odwróciła spojrzała w twarz prawdziwej grozie. To też była khatonka, o czarnym futrze i neonowo fioletowych świecących pręgach. Włosy były rude, jak jej, a oczy były czarne, z szmaragdową tęczówką, srebrną źrenicą z czerwoną obwódką. Jej futro było długie i bardzo napuszone, na pysku malował się wyraz obłędu, uśmiechała się maniakalnie. Zęby miała długie i ostre, większe niż Kenra, i z pewnością znacznie groźniejsze.
-Witaj.- Czarna khatonka chwyciła ją za gardło i wciągnęła pod powierzchnię krwi, poczuła uderzenie o kamienne dno, czuła jak khatonka siada na niej i zaciska obie dłonie na jej gardle, widziała jej zniekształcony kontur, wciąż się uśmiechała. Mimo usilnych prób nie udało się jej wyswobodzić, jej pazury nie robiły na tym czymś wrażenia, podobnie kopniaki. Chwyt na chwilę się rozluźnił, tylko po to aby zacisnąć się jeszcze mocniej. Ostatkiem sił podniosła lewą dłoń i z całej siły ciachnęła ją po pysku. Strach. To jedyne co czuję. Strach. Przeraźliwy strach. Widzę głowy tych co zostali jak ja wchłonięci przez czerwień, widzę strach w zastygłych twarzach. Czuję Ból, straszny obezwładniający Ból, nie czuję nic innego. Strach. Ból. Tylko Strach i Ból. Próbuję się wyrwać, uciec. Pomocy… Tlenu… Ja chcę tlenu…


Zerwała się natychmiast, rozchlapując wodę po całej łazience. Rozejrzała się panicznie po pomieszczeniu dysząc ciężko. Starła pianę z twarzy, odrzuciła włosy. Zasnęła i prawie się utopiła, w ustach miała posmak mydlin. Z drżącymi rękoma wyszła z wanny, serce o mało co nie wyskoczyło z klatki piersiowej. Odruchowo skrzywiła się gdy położyła prawą łapę na posadzce, po chwili jednak dotarło do niej, że nie czuje już bólu, nacisnęła nieco mocniej, wciąż nic. Teraz dopiero do niej dotarło, że gips gdzieś zniknął, obmacała nogę, nic nie bolało, kości się zrosły. Przeszedł ją silny dreszcz. Usiadła na lodowatej podłodze, chłód zmroził jej pośladki, ale ją to nie obchodziło. Była na granicy załamania nerwowego. Zamach, śmierć Amandy, jej śmierć, a teraz jeszcze koszmary. Trauma czy zespół pourazowy nie były tak ostre, było coś z nią nie tak. I tego się bała. Rozpłakałabym się, ale nie miała na to ani sił ani czasu. Wstała, i o mało co nie poślizgnęła się na mydlinach, które spłynęły z niej kiedy siedziała. Trzeba się spłukać z nich bo jeszcze zrobi sobie krzywdę. Spuściła wodę z wanny, wskoczyła do niej ponownie i uruchomiła natrysk. Ustawiła na niską temperaturę, zmyła z siebie mydliny i otrzeźwiła się zimną wodą, rozczesała swoje długie włosy grzebykiem, szarpała się z nimi długo, były mocno splątane ze sobą, bardzo mocno. Usłyszała pukanie do drzwi, odwróciła się powoli, nie chciała się poślizgnąć, wbrew pozorom bardzo lubiła własną głowę i twarz.
-Kenra, co ty tam tak długo robisz?- Kapitan nie krył irytacji w głosie,był to prosty człowiek, co miał na duszy to powiedział. -Śpisz tam czy co?- Bardzo trafne kapitanie, pomyślał khatona wycierając się mięciutkim ręcznikiem.
-Zaraz wyjdę, daj mi się chociaż ubrać!- Kenra zrewanżowała się niemiłym, bo podpatrzonym u Amandy zwrotem po krasnoludzku, oznaczał tyle co “Zjeżdżaj” tylko trochę bardziej wulgarnie. Kapitan umilkł, nawet przestał chyba oddychać. Odrzuciła włosy na plecy,weszła do kabiny. Ktoś postronny mógłby ją pomylić z kabiną prysznicową, to jednak była kabina do do suszenia futra. Uruchomiła nawiew. Poczuła uderzenie suchego, ciepłego powietrza,powoli zaczęła się obracać by wysuszyć futro z każdej strony. Suszenie trwało tylko kilka chwil, a futro było suche. Szybko rozczesała je zestawem profilowanych szczotek, potem uczesała włosy i upięła kucyk. Obejrzała się w wielkim lustrze na ścianie, musiała przyznać, że ta nowa kabina była lepsza niż poprzednia, nie napuszała futra. Usłyszała dziwny dźwięk, jakby warczenie, najpierw się przestraszyła, potem zorientowała się co wydaje ten dźwięk. Jej własne kiszki. Była głodna. Pogładziła się po brzuchu, pierwsze co zrobi to szybki wypad do kuchni po posiłek, bardzo obfity posiłek. Wciągnęła czarne damskie majtki, podskakując starała się wpasować ogon do niewielkiego wcięcia. Jako przedstawicielka rasy khatonów musiała specjalnie troszczyć się o ubrania, dostanie czegokolwiek przeznaczonego dla jej rasy w Endrenie było ewenementem. Większość jej ubrań musiała sama dostosować do swoich predyspozycji fizycznych. Głównie zamykało się to w otworze na ogon, bądź na uszy, jeśli chodzi o kaptury. Założyła czarne spodnie, były trochę za luźne więc spięła je paskiem. Zapięcie staniku to prawdziwa katorga, palce ślizgały się jej na zapięciu, było one drobne, oraz nie przewidziano, że będzie nosił to ktoś pokryty futrem. Khatoni dojrzewali wolniej od ludzi, fizycznie rzecz jasna, mimo że miała już dwadzieścia cztery lata, to ciało miała jeszcze dziewczęce. Oczywiście mówimy to wciąż o khatonach, w porównaniu do ludzkich były w okolicach B, czyli przeciętne jak dla khatonki. Poprawiła biust, by ułożył się w miseczkach, przeciągnęła się sycząc, niczym wąż. Koszulę zapięła pod samą szyję, poprawiła długie rękawy, poprawiła kołnierz, musiał wyglądać nienagannie, lubiła wyglądać porządnie, sztywny kołnierz był posłuszny i nie próbował zmienić położenia. Sprawdziła jak wygląda w lustrze, stwierdziła że jak na niedoszłego nieboszczyka wygląda bardzo dobrze, poprawiła kucyk Opuściła łazienkę, kapitan siedział na biurku i podrzucał bagnet, spojrzał na wyimaginowany zegarek, dając do zrozumienia że się ociąga. Podniósł brew, spostrzegł, że nie potrzebuje już kul, poruszała się bez nich bez problemu, nie kuśtykała, wydawała się całkowicie zdrów. Usiadła na łóżku, spod niego wyciągnęła spore kartonowe pudełko z butami, otworzyła je. W środku była nowa para cichobiegów, te były błękitne. Obuwie było oczywiście przystosowane dla khatona, oni nie mieli stóp tylko łapy, normalnie chodzą boso, bądź z onucach. Jednak w Endrenie było za zimno na bieganie boso, zresztą łapy były dość delikatne, a w mieście łatwo nastąpić na coś ostrego, poza tym ciężko domyć futro. Kapitan uniósł brew widząc buty, nie odezwał się jednak. Potężny huk eksplozji dobiegł zza okna, całym zamkiem wstrząsnęło, książki pospadały z półek, żyrandol zakołysał się. Kenra chwyciła się ramy łóżka, wbiła palce w twarde drewno. Kapitan upadł na podłogę, zasłonił głowę rękami. Khatonka natychmiast podbiegła do okna, to co zobaczyła wprawiło ją w osłupienie. Nad Wielką Równiną, wisiał olbrzymi grzyb ognia i pyłu, potężna ulewa i wiatr utrudniały dostrzeżenie go. Grzyb miał co najmniej kilometr wysokości, i ze czterysta metrów szerokości.
-Solriano miej nas w opiece.- Mruknął pod nosem Kapitan. Przez chwilę stał i wpatrywał się w opadający grzyb pyłu, jego mina nie wyrażała nic konkretnego.
-Trzeba to sprawdzić, natychmiast!- Zerwał się i pognał w kierunku windy. Kenra nie miała ochoty zostawać w zamku, postanowiła pojechać razem z żołnierzami. Spod łóżka wyciągnęła inne buty, nieco znoszone buty terenowe, miały grubą podeszwę, i były wykonane z utwardzanej skóry, idealne obuwie na ciężkie tereny. Założyła je tak szybko jak tylko mogła, zasznurowała je i pobiegła za kapitanem. Zjechała windą na czwarty kilometr, żołnierze biegali z ekwipunkiem, niektórzy w pełnym rynsztunku, inni dopiero zakładali pancerze. Zobaczyła dwóch snajperów ze sto drugiego, stroje maskujące, potężne karabiny wyborowe, ich twarzy nie widziała, zasłonięte były chustami. Jeden z żołnierzy niósł na plecach ciężki karabin stacjonarny na trójnogu, kapitan na całe gardło wykrzykiwał polecenia.
-Szybciej! Żwawiej! Nie mamy całego dnia, Mikul nie obijaj się. Ander, ty co odwalasz? Gdzie mi z tymi moździerzami? Ruchy!- Jego głos odbijał się echem od ścian, przez co brzmiał jeszcze donośniej, odwrócił się i spojrzał na nią.
-Kenra co ty tu robisz? Już do pokoju!- Na widok khatonki zdenerwował się jeszcze mocniej.
-Jadę z wami.- Oświadczyła, przyglądając się żołnierzom.
-Jadę z wami, czy się to podoba, czy nie!- Kapitan zaniemówił, pokręcił głową.
-Zostajesz!- Warknął, obnażając tytanowe protezy zębów. Kenra zaprzeczyła kręcąc głową.
-Jadę.- Powiedziała z naciskiem. Skrzyżowała ręce i spojrzała na niego spod łba. Kapitan zaklął cicho.
-Dobra niech Ci będzie. Ale nie mam zamiaru znów Cię wieść do szpitala!- Podał jej wojskowy płaszcz, bardzo podobny do tego który sam nosił, długi czarny i bardzo szeroki, gdyby miała bliźniaczkę zmieściłyby się tam obie i zostało jeszcze miejsca. Płaszcz był ciężki i znacznie za luźny, ześlizgiwał się z barków khatonki, ale był wodoodporny i bardzo ciepły, więc deszcz jej nie zagrażał, podobnie jak wiatr.
-Niech mnie szlag jasny trafi, po co jedziemy w taką parszywą pogodę ? I to jeszcze na Równinę.- Żalił się jeden z żołnierzy, był to niebianin z Mansertarri, niebianin starej generacji, od jego pobratymców wyróżniał go kolor włosów, platynowe.
-A coś ci się nie podoba? Gdzie chciałbyś jechać?- Spytała się czarodziejka, była w pełnym wyposażeniu, pancerz zbudowany z niewielkich płytek, pod nim biała szata z czerwonymi obszyciami, głowę zasłaniał kaptur. Ona była elfką, została tu przydzielona całkiem niedawno, nie była tu specjalnie lubiana, ale nikt na głos nie wyrażał swojej opinii.
-Ty nie masz się czego obawiać, ty nie będziesz musiała wsadzać łba do burzowej chmury. A zresztą każdy wie, że Równina jest przeklęta.- Mansertarr skrzywił się i poprawił naramiennik, rozprostował skrzydła sprawdzając czy nic nie ogranicza ich. Konstrukcja pancerza była wręcz zadziwiająca, płyty zbroi były tak dostosowanie by nie ograniczały skrzydeł, dzięki temu niebianin zachowywał pełną sprawność w powietrzu.
-Przeklęta? Nie mów mi że jesteś przesądny.- Zakpiła czarodziejka, uśmiechając się pod nosem, przesunęła dłonią po karwaszu, na jego powierzchni wyryte były drobne znaki magiczne.
-Służę na tyle długo by wiedzieć, że zdrowo umysłowo istota nie powinna się tam zapuszczać. Sam raz tam byłem, i ciarki mnie przechodzą jak sobie przypomnę co tam widziałem.- Kenra z zainteresowaniem przysłuchiwała się.
-Dość tych pogawędek, do ciężarówek i jedziemy. A ty Coel, nie wygaduj głupstw, i nie siej zamieszania.- Coel przybrał urażony wyraz twarzy, chciał coś powiedzieć jednak zrezygnował, wiedząc że w obecności kapitana lepiej nie dyskutować.
-Ilu mamy? -Spytała się czarodziejka, nachylając się w stronę kapitana.
-Wliczając mnie to będzie, dziewięć Kaldmerskich młotów, dwóch snajperów ze sto drugiego, i dwóch Mansertarrów. - Wyliczał kapitan, urwał na chwilę. -Jeszcze ty i ten tłuk z rewolwerami.- Dokończył wyliczać.
-To razem piętnastu. Wystarczy?- Wątpliwości miała całkiem spore.
-Nie mam pewności co doprowadziło do eksplozji, może się okazać że te nic groźnego. Poza tym nie mogę zgarnąć całego garnizonu, przecież ktoś tu musi zostać.- Czarodziejka nie wyglądała na przekonaną, żołnierze zresztą też.
-Kapitanie nie wierzysz chyba, że taka eksplozja to nic groźnego.- Coel powiedział to co wszystkim krążyło po głowach. Nikt do końca nie wiedział co tak naprawdę wybuchło, ale było to naprawdę potężne skoro było to czuć nawet tutaj.
-Jedziemy, wsiadać złamasy bo pojadę bez was.- Ostrzegł kierowca pierwszej ciężarówki. Trzasnął dłonią w pancerne drzwi i wskazał pakę.
-Skończymy jako nawóz do kwiatków.- Mruknął Coel pod nosem, kierując się w stronę ciężarówek.
-Ty raczej zostaniesz nawozem do chwastów.- Dodała czarodziejka wskakując do szoferki, nikt tego jednak nie usłyszał.
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.