Zmień fonty Zmień rozmiar
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Prolog cz. III [+18]  
Autor: MFarley
Opublikowano: 2013/2/23
Przeczytano: 1302 raz(y)
Rozmiar 25.04 KB
7

(+7|-0)
 
Z ognisk pozostały dymiące stosy gałęzi i patyków. Deszcz zdławił płomienie i przygasił ducha. Żołnierze nieprzyjaciela siedzieli skuleni wśród drzew i biadolili nad pogodą. Niektórzy szukali miejsc bardziej osłoniętych przed deszczem, inni przeklinali tylko swoją zmianę na warcie. Tancred prychnął pogardliwie na ten widok. Jego czujnym oczom nie umykał żaden szczegół.
- Najemnicy – wycedził do chorążego. – Tracą ochotę, kiedy tylko zrobi się niewygodnie.
- Zaraz ich rozgrzejemy, panie – warknął lis w odpowiedzi. Przypadek, a może nie, sprawił, że był ojcem chłopaka, który przepadł bez wieści tego wieczoru.
Tancred raz jeszcze obrzucił spojrzeniem górską dolinę przed nimi. Teren opadał łagodnie na całej jej szerokości, a środkiem płynęła płytka rzeka od stuleci zasilana okolicznymi strumieniami. Wiła się wśród drzew porastających dolinę. W jednym z jej łagodnych meandrów, wśród skał, przeciwnik założył prowizoryczny obóz. Tam wciąż było widać ogniska.
- Jak daleko? – spytał rycerz.
- Jakąś milę.
- Zasieki, wały?
- Skrzynie w przerwach między skałami. Żadnych umocnienień.
- I z pół mili do posterunków. Dali nam spore pole do działania. To będzie zbyt proste – uśmiechnął się Tancred z politowaniem. - Inne wojska nieprzyjaciela?
Lis przymrużył oczy i uniósł się odrobinę na łokciach.
- Nie widzę, panie.
- Rozumiem. Chodźmy.
Kiedy oddalili się od krawędzi skarpy Tancred zatrzymał swojego chorążego.
- Wszystko w porządku? – spytał kładąc łapę na jego ramieniu. Lis popatrzył na niego z rezygnacją i smutkiem.
- Ty wiesz…
- Twój chłopiec… on może wciąż żyć, Wood.
- Modlę się o to, sir. A jeśli nie… - lis obnażył zęby i warknął ponownie – Pomszczę go krwawo.
- Nie pozwól, żeby gniew pozbawił życia i ciebie.
Wood nie odpowiedział, skinął tylko gorliwie, wyraźnie pochłonięty zemstą.
- Na koń – rozkazał Tancred.

Jego oddział czekał nieopodal, ukryty przed oczami nieprzyjaciół. Konie parskały, ryjąc kopytami w mięknącej ziemi. Tancred i jego chorąży podjechali kłusem do grupy zbrojnych. Wszystkie oczy śledziły ich nieprzerwanie, od kiedy tylko oddalili się na zwiad i teraz uszy oczekiwały rozkazów.
- Panie? – zapytał jeden z jego przybocznych.
- Wszyscy słuchać – nakazał rycerz spokojnie i stanowczo. – Obóz wroga tuż przed nami. Widzicie słupy dymu?
Wszyscy pokiwali głowami i mruknęli twierdząco.
- To posterunki. Jest pięć wokół murów, jak część z was miała okazję się przekonać podczas warty. Koło trzydziestu ludzi na każdy. Idziemy na ich lewą flankę, rozbijamy trzy z zaskoczenia, reszta ucieka. Nie tracicie czasu na ściganie skurwysynów, tylko zbieracie się przy dowódcach. Jair, Glen – zwrócił się do swoich przybocznych, również wilków.
- Weźmiecie po dwa tuziny jeźdźców i sformujecie roty. Reszta pójdzie prawym skrzydłem w mojej chorągwi. Glen, bierzesz lewe skrzydło, idziecie szybko, wchodzicie jak w masło i bez marudzenia, żeby was nie otoczyli, jasne?
- Tak jest, panie.
- Jair, ty bierzesz środek, chcę, żebyście uderzyli jednocześnie i w tym samym momencie się przebili.
- Tak będzie, sir.
- Musicie być ciągle w ruchu. Wychodzicie za pierścieniem oblężenia, łączycie roty i atakujecie obóz od północnego wschodu. Jak się uwiniecie, to zostanie coś dla was.
Tłum zbrojnych zarechotał cicho.
- Kto się podda, tego oszczędzać. Potrzebuję języków. I na koniec… - spojrzał z powagą i zrozumieniem na lisa dzierżącego chorągiew Dormerów. – Uważajcie, co wam podejdzie pod miecz. Jeden z nas, Kurt, został wysłany dziś popołudniu na zwiad. Nie wrócił. Sądzę, że został schwytany i jest przetrzymywany w obozie wroga. Wypatrujcie chłopaka, bo bez niego nie wracamy! – zakończył z determinacją w głosie. Przez oddział przebiegł szmer aprobaty.
- Sformować kliny i zająć pozycje. Luźno w szyku i nie pocałujcie się z drzewem po drodze! Czekajcie na sygnał! – rozkazał i zawrócił wierzchowca w stronę prawego skrzydła. Jego chorągiew podążyła za nim. Deszcz padał nieustannie i końskie kopyta rozbryzgiwały błoto na wszystkie strony. Krople odbijały się z cichym brzękiem od płyt jego zbroi, wygrywając regularny rytm, jakby niebo chciało być doboszem w jego małej chorągwi. Jednak tempo tego marszu było zbyt szybkie nawet dla myśli, co dopiero… do marszu.

W dolinie przed nimi ciągnął się las, na tej wysokości dostatecznie przerzedzony, by przeprowadzić udaną szarżę. Drzewa były im raczej sprzymierzeńcem, a ściółka chroniła grunt przed zamienieniem w mokrą breję. Wciąż jednak, przy pełnej prędkości, trzeba było mieć oczy otwarte, by uchronić się przed tym, przed czym ostrzegał swoich ludzi.
Sięgnął po hełm, przytroczony przy siodle. Wielu rycerzy walczyło bez osłony głowy i to z różnorakich powodów. Niektórzy, by dowieść swej odwagi, większość z wygody. Tancreda nigdy nie ciekawiło czy hełm aż tak nieporównanie mocniej obniża komfort walki, niż strzała wbita w mózg, lub też zgruchotanie czaszki buzdyganem. Pamiętał za to, że niejednokrotnie właśnie w ten drugi sposób padł z jego ręki wojownik, który stanął mu na drodze. Być może w grobowcu odnajdywał komfort, którego szukał podczas bitwy. Solidny, dobrze ukształtowany hełm przynajmniej częściowo osłaniał łeb, a stalowe kły biegnące wzdłuż osłony szczęki budziły grozę w przeciwnikach. Jego czujne uszy przeszły przez otwory hełmu, a świat zawęził się do prostokąta wizury. Założył tarczę na lewe przedramię. Solidny, trójkątny kawał drewna był dodatkowo wzmocniony żelaznymi okuciami na krawędziach i w środku, gdzie pasy nitowanego metalu wychodzące z każdego wierzchołka łączyły się ze sobą tworząc wzór w kształcie litery „Y”. Tancred wyśmienicie operował tarczą i ten egzemplarz służył mu już długo. Jakiekolwiek wyobrażenia na temat niezrównanej odwagi rycerzy krążyły wśród ludu, były one często mocno przesadzone. Zawsze oczywiście istniało ryzyko, że ze starcia nie ujdzie się z życiem. Lecz wyszkolony rycerz w pełnej zbroi płytowej był prawie bogiem na polu bitwy. Pod trzydziestokilogramowym pancerzem był prawie nie do zabicia. To zwykli żołnierze, ci, których dorobek całego życia nie był wart nawet półzbroi, byli odważni. Oni szli do boju widząc tuż przed sobą pół tony konia, jeźdźca i metalu. To zasługiwało na podziw. Ale kończyło się śmiercią.

I tak się skończy teraz. Wilk dał znak i po okolicy poniósł się odgłos pohukującej sowy. W Carrosh nie było sów, ale przecież wróg o tym nie wiedział. Odpowiedziały mu dwa następne huknięcia. A potem stal i skóra zaśpiewały, kiedy półtorak Tancreda wysunął się z pochwy, by zakosztować krwi, która przyszła tu z pustyń wschodu i południa.
Wtedy skoczyli naprzód.
Drzewa wznosiły swe sękate ręce i łapały krople deszczu w dłonie liści. Wyciągały je ku południowi, jakby wskazywały im drogę. Znikały po bokach, poza wizurą. Coraz szybciej i szybciej. Odliczały sekundy. Po chwili wyraźniej ukazały im się ciemne sylwetki żołnierzy, którzy już byli martwi. Bardziej martwi z każdym metrem, z każdą sekundą. Z cieniami lasu i czernią nocy było im do twarzy, a deszcz zaśpiewał żałobnie, kiedy przez szum ulewy wreszcie dobiegły do ich uszu śmiertelne werble kopyt. Z ostatnim żywszym uderzeniem serca, z ostatnim głębszym oddechem, z ostatnim skowytem życia w ich ciałach, kiedy zerwali się w strachu i dezorientacji. O wiele za późno.
Wtedy właśnie metal jęknął i kości chrupnęły. Ramieniem Tancreda targnęła paraliżująca konwulsja. Utrzymał jednak miecz. Ten, którego dosięgło pierwsze uderzenie musiał mieć wyjątkowo twardą czaszkę. To było znajome uczucie. Wilk nawet się nad nim nie zastanowił. Choćby chciał, nie miałby czasu. Tamten był jedynie kolejną liczbą. Liczbą, której nie znał. Kolejne ciosy wymierzał już precyzyjniej. Z bliska, pomimo ciemności, mógł rozróżnić gatunki nieszczęśników, którzy stanęli na drodze jego chorągwi. Przeważali ludzie pustyni. Piaskowe lisy i oryksy o biało-czarnych twarzach. Krzyczeli… i ginęli. Jeden z nich uchylił się przed cięciem, lecz utracił swoje imponujące rogi. Życie postradał chwilę później, gdy włócznia jednego z carroshian przebiła mu gardło. Nawet nie krzyknął. Zagulgotał tylko i osunął się na ziemię. Dołączył do pozostałych. Wilgotna ściółka i twardy grunt były im katafalkiem. A las grobowcem.

Nie zatrzymywał się. Chorągiew przemknęła przez posterunek nieprzyjaciela jak włócznia przeszywająca na wylot odyńca. Wypadli na polanę i las przerzedził się tak, że obóz wroga jawił się, jakby podany na tacy. Tancred spojrzał w lewo. Grupy Glena i Jaira wyłoniły się spośród drzew. Przed nimi dymiące ogniska wskazywały cel w ciemnościach. Wskoczył na pagórek i zwolnił nieco, pozwalając się wyprzedzić pierwszym rzędom kawalerzystów. Na przedzie gnał teraz Wood, a proporzec szarpał pęd wiatru. Chorągiew była mokra od wody i krwi.
Tancred ocenił formację i wykrzyknął rozkazy.
- Ciasno! Ławą!
Nie czekając na rezultaty ponownie wystrzelił cwałem przed siebie i wysforował się przed linię szarży, by z powrotem zająć miejsce w środku szyku. Wierzchowce gnały teraz bok w bok, żołnierze niemal stykali się kolanami. Tancred zauważył kątem oka łopoczącą chorągiew z wilkiem. Jego chorąży wyskoczył przed szereg i parł do przodu, tuż obok niego. Nikt z nas nie ma lepszych powodów, by tam jechać – pomyślał rycerz. Woda siekła ich po pyskach i oczach. Mimo to widział zgiełk i ruch w obozie wroga. Najemnicy dopadli do łuków i zaczęli szyć do zbliżającej się ściany śmierci. Z pewnością słyszeli krzyki umierających w posterunkach i dźwięki bitwy. Tancred stracił nieco z elementu zaskoczenia, lecz nie dało się tego uniknąć. Strzały przelatywały nad jego głową. Jedna nawet dosięgła celu i ześliznęła się po płytach pancerza, jakby była nieszkodliwym komarem. W dodatku pogoda nie sprzyjała łucznikom. Cholera, nic im nie sprzyjało. Groza i wrzask były ich pożegnaniem ze światem, kiedy pierwsze szeregi zostały stratowane. Potem zaśpiewała stal i łamane kości. Pustynne fenki, oryksy, czy wielkie egzotyczne koty. Jakkolwiek zwinni i szybcy nie byli, zguba była dziś ich udziałem. Tancred ciął jednego przez głowę. Fenek o kremowym futrze nie był wiele starszy niż syn Wooda. Chłopcze, co ty tutaj robisz? Ze zgruchotanej czaszki trysnęły odłamki kości, a mózg i krew zmieszały się z błotem. Jego towarzysze, może przyjaciele, patrzyli oniemiali. Biedni głupcy.
Sztych miecza zatopił się w miękkim gardle młodego jaguara. Tancred widział jak jego żółte oczy zwilgotniały. Na poły skórzanego kaftana trysnęła lepka posoka. Metaliczny zapach zmieszany z potem, strachem i deszczem unosił się już nad pogrążonym w chaosie obozem, niczym ohydna mgła.
Chorągiew jazdy uderzyła niczym kafar i rozlała się między namiotami, prąc do przodu. Linię obrony zdruzgotała szarża i groty włóczni. Walka przerodziła się w starcia małych grupek wojowników, z których piesi nie mogli wyjść zwycięsko. Wtem rozległ się znajomy, przeciągły dźwięk rogu. Zwiastował nieprzyjacielowi ostateczną klęskę. Tancred zobaczył, jak spomiędzy niskich skał wylewa się strumień włóczni, zaskakując obrońców na ich prawej flance. Jair i Glen. Właśnie wtedy wrogowie zaczęli pierzchać. Pierwsi broń rzucili miejscowi niezrzeszeni kondotierzy, głównie wilki, lisy i psy. Tancreda to nie zdziwiło. Nie boją się bogów i nie dochowują wiary ludziom. Większość i tak nie ujdzie pościgowi.

Zatrzymał się na chwilę i potoczył wzrokiem po obozie. Niektóre namioty zajęły się ogniem. Ludzie krzyczeli, uciekali i umierali, a niebo obmywało ziemię. Krew mieszała się z wodą, a wrzaski przerażonych, zaskoczonych nieszczęśników z okrzykami tryumfu. Pogruchotane ciała podrygiwały i wiły się w parkosyzmach bólu, wiele z nich przebitych na wylot, przyszpilonych do ziemi przez zabójcze żeleźce. Wewnętrzny pierścień wciąż stawiał opór. Tancred popędził w stronę walczących. Część maruderów z oddziału widząc swego wodza dołączyła do niego. Druga fala szarżujących przemknęła między płonącymi namiotami i uderzyła w linię lekkiej piechoty. Tętent kopyt, potem trzask żelaza i jeszcze więcej krzyków, kiedy szyk załamał się pod naporem jazdy. Jeźdźcy wmieszali się w obrońców i rozpoczęli rzeź. Tancred widział chorągiew Dormerów powiewającą nad tłumem, który szybko rzedł wokół niej. Jeszcze siedmiu padło z jego ręki, nim ich walczący towarzysze cisnęli broń w błoto. Część była dość głupia, by uciekać, inni poddawali się. Kiedy rycerz zezwolił na pościg, rozochoceni carroshianie rzucili się między drzewa i przez rzekę, jak zwierz za zdobyczą. Obóz opustoszał. I dopiero wtedy zobaczył.

Przed wejściem do największego namiotu, gdzie niechybnie stacjonował dowódca kompanii, ustawiono stelaż zbity z pniaków młodych drzew. W tej drewnianej ramie, uwiązany za nadgarstki i kostki, wisiał rozciągnięty niczym skóra do garbowania, jego zaginiony zwiadowca. Tancred poczuł jak wzbiera w nim wściekłość. Zeskoczył na ziemię, odrzucił hełm i tarczę nie bacząc nawet na błoto i kałuże i dopadł do konstrukcji krępującej młodego lisa. Zimne krople deszczu chłostały nagiego chłopaka po zmaltretowanym ciele. Drżał jak osika. Zapewne w równym stopniu z zimna, jak z bólu.
Tancred widział dziesiątki wymierzonych kar chłosty. A był wstrząśnięty tym barbarzyństwem. Twarde rzemienie pozostawiły setki wąskich ścieżek w miejscach, gdzie odbyły bezlitosny spacer po skórze Kurta. Te ciemne ślady broczyły na nowo odtajałą krwią, która spływała razem z deszczem po kremowobiałej klatce piersiowej, podbrzuszu i kroku, po wewnętrznej stronie jego ud, aż wreszcie, nie mogąc dłużej się utrzymać, skapywała na ziemię, jak rdzawe łzy ronione nad losem tego młodego chłopca. Łzy nad bólem, jakiego doznał i… nad utraconym dziewictwem. Świeża, ciepła krew, wciąż kapała jeszcze spod ogona. Tancreda ogarnęła fala gorąca, kiedy poczuł odór nasienia co najmniej kilku mężczyzn bijący od młodzieńca. Gniew był tak przytłaczający, że poczuł pragnienie. Pragnienie jak najmocniejszego zaciśnięcia palców na czyjejś szyi, sprawienia bólu odpowiedzialnym za to nikczemnikom. Wiedział jednak, że to nie będzie miało znaczenia dla Kurta. A on musiał teraz pomóc swojemu zwiadowcy.

- Kurt? – przemówił łagodnie, unosząc podbródek lisa, by spojrzeć mu w oczy. Chłopak jęknął i dopiero po chwili uniósł powieki, tak, jakby nawet ta czynność kosztowała go zbyt wiele sił. Jego niebieskie oczy były zaczerwienione, a futro wokół nich wilgotne. Z pewnością nie tylko od deszczu. Patrzył na rycerza nieprzytomnym wzrokiem, jakby nie rozumiał tego, co widzi. Trwało to jednak zaledwie kilka sekund, nim mgła wokół jego myśli rozwiała się i potoczył wzrokiem z większą przytomnością. Wtedy też Tancred poczuł momentalne napięcie w całym jego ciele i zobaczył panikę w jego oczach.
- N-niee… - wychrypiał błagalnie Kurt.
- Nie bój się – przerwał szybko rycerz, nim chłopak zdążył wpaść w szał. - Obóz zdobyty. Jesteś bezpieczny Kurt. Jesteś bezpieczny.
Mówiąc to rycerz ujął delikatnie jego policzek, mając nadzieję dodać mu otuchy i uczynić prawdę w tych słowach bardziej namacalną dla skatowanego lisa. Trwało to chwilę, lecz pod wpływem tej informacji i być może gestu, Kurt opanował strach.
- N-nie… t…t-tu… - spróbował przemówić znowu, lecz jego głos wyraźnie odmawiał posłuszeństwa. Był nienaturalny, zdarty i ochrypły. Od wrzasków. Cały dzień byliśmy głusi.
- Zaczekaj – uciszył go i rozejrzał się. Kilkudziesięciu ludzi krzątało się już po obozie, wiążąc jeńców, dobijając konających i zbierając trupy w stosach. Dostrzegł Jaira wydającego rozkazy i przywołał go natychmiast.
- Słucham pa… - jego głos zamarł, kiedy zobaczył Kurta. – Na bogów!
- Jair!
- Słucham, mój panie – Jair oprzytomniał, wciąż jednak zerkał co chwilę na skrępowanego chłopca.
- Potrzebuję wina i jakiejś tkaniny. Szybko!
- Tak jest!
Kiedy zniknął, Tancred sięgnął po sztylet i przeciął powrozy u nóg lisa. Po uwolnieniu łap, podrostek całym ciężarem swego ciała zawisł na ramionach i jęknął z bólu, kiedy jego poprzecinane biczem plecy naprężyły się. Tancred szybko złapał go pod ramię i dokończył robotę akurat na czas, gdy przybiegł Jair z bukłakiem i starym futrem. Wilk natychmiast owinął w nie drżącego lisa i wziął go na ręce. Chłopak jęknął z bólu czując dotyk na pociętych plecach. Nie byłby jednak w stanie iść o własnych siłach i nie protestował.
- Gdzie jest Wood?
- Przy rzece, panie.
- Sprowadź go. Będziemy w namiocie. A ty – zwrócił się do młodzieńca podając mu bukłak – wypij.
Młody lis schwycił skórzane naczynie i pił łapczywie, wielkimi haustami, zachłystując się i roniąc cierpki napitek, plamiąc futro. Wilka dopiero teraz uderzyła różnica między śmiałym młodzieńcem, którego wypuścili dziś rano na przeszpiegi i bezbronnym chłopcem kulącym się w jego ramionach. Był już dość duży, by pełnić służbę. Każdy z ludzi, którzy dziś pognali z nim w szarży, zaczynał w tym wieku. Ale żadnego z nich nie spotkało coś takiego. Kurt wyglądał teraz wręcz groteskowo, owinięty w to brudne futro i drżący jak przerośnięty szczeniak trawiony gorączką.

Tancred zaniósł go do enklawy z impregnowanego lnu. Wewnątrz było cieplej. Wiatr i deszcz nie smagały po pysku, powstrzymane przez odporne ściany namiotu, które przytłumiły również krzyki komend, głosy jeńców i błagania konających. Stojaki na broń i zbroję były puste i poprzewracane. Z otwartej na oścież skrzyni złoto spoglądało z błyskiem w oku na każdego kto wszedł. Światło świec tańczyło na ciemnych, szlachetnych monetach. Tancred nie musiał sprawdzać, by wiedzieć, że pochodzą ze wschodu. Zabrać ze sobą zapłatę? Wilk poczuł się urażony głupotą swojego przeciwnika.
W samym środku stał stolik. Krzesła i wszystko, co wcześniej było na nim, leżało teraz porozrzucane wokół. Całe arkusze i mniejsze skrawki pergaminu walały się po ziemi. Większość utonęła w czarnym jak węgiel morzu inkaustu, obmywającym szklane wyspy odłamków z roztrzaskanego kałamarza. Niestety, ten sam atrament, który nadał znaczenie korespondencjom i rozkazom, teraz zakrył je przed światem swym tajemnym płaszczem. Niedługo jednak Tancred mógł ubolewać nad zniszczonymi dokumentami
Kurt jęknął żałośnie i wzdrygnął się. Rycerz wyczuł jak chłopak napiął się cały, jakby zaraz miał zerwać się do ucieczki.
- Spokojnie. Jesteś bezpieczny – zapewnił go i ruszył w stronę stołu, by posadzić na nim młodzieńca.
- N-nie! – zawył lis rozpaczliwie i z zadziwiającą siłą, której źródłem może być tylko strach, wpił pazury w jego przedramię. Zgrzytnęły o stal zarękawia, ale Tancred nawet tego nie zauważył.

Stół pokryty był mozaiką czerwieni, po części już zaschniętej. Większe plamy nadal jednak stały na deskach, albo skapywały na ziemię. Krew mieszała się z inną przezroczystą cieczą o oleistej konsystencji i odorze hańby. Gdzieniegdzie ostre drzazgi sterczały z blatu, jak gwoździe z fakirskiego łóżka, przyozdobione proporcami wyszarpniętego rudego futra. Tancred poczuł wzbierający w nim gniew i natychmiast odwrócił się, by oszczędzić im tego widoku. Jednak tej napastliwej woni krzywdy nie sposób było zostawić za plecami. Wilk spojrzał na chłopaka trzęsącego się w jego objęciach. Nowe łzy popłynęły po skroniach i policzkach. Słone strumyki żalu i wstydu, które tylko podsycały w rycerzu wściekłość i przygniatające poczucie bezsilności. Posadził liska na krześle, plecami do stołu i bezceremonialnie wepchnął mu bukłak do pyska.
- Pij – nakazał, mając nadzieję, że kwaśny aromat wina odpędzi pozostałe zapachy.
Kurt zachłysnął się i zakasłał. Odciągnęło to jednak jego uwagę od wspomnień cierpienia jakiego tu doznał. Pił i pił. I pił… A Tancred przyglądał się mu z pustką w głowie. Czy też raczej z nawałnicą myśli przemykających przez pole jego świadomości z taką szybkością, że przez kilka chwil nie potrafił skupić się na żadnej.
Nieważne jak bardzo by się tego wypierał, w armii był często świadkiem gwałtów. Niewiasty i młode dziewczęta były niejako naturalnymi ofiarami. Wiele straciło dziewictwo i powiło pierwsze dzieci właśnie w ten sposób. Czasami jednak głód wśród żołnierzy był zbyt silny, by zważali na płeć. Niektórzy nawet woleli i brali tylko chłopców. Nigdy nie tolerował takich nikczemności i surowo je karał, lecz był realistą. Nie był w stanie zapewnić bezpieczeństwa wszystkim. Pełna kontrola nad ludźmi w ogniu bitwy była niemożliwa. A teraz… kiedy spotkało to chłopca, którego znał i lubił… Krzywda była tym większa, że była krzywdą nie jakiegoś anonimowego żołnierza, a syna jego zaufanego przyjaciela i chorążego, Wooda. Co miał powiedzieć w takiej sytuacji? Co mówi się komuś, kto przeszedł przez coś takiego? „Już dobrze?”

W tym momencie płachta materiału zaszeleściła i do namiotu wpadł zziajany Wood. Lis był umazany błotem i krwią nieprzyjaciół. Potoczył po wnętrzu dzikim wzrokiem, przez chwilę zatrzymując się na miejscu kaźni jego syna, potem na Tancredzie. Wilk posłał mu współczujące spojrzenie. W moment później chorąży dopadł do krzesła i porwał Kurta w ramiona. Pusty bukłak potoczył się po ziemi, kiedy lis wypuścił go z łap, by objąć swego ojca. Chłopak syknął z bólu, ale nawet na moment nie puścił. W namiocie zapadła cisza i dziwny spokój. Ciche łzy dwóch lisów płynęły z dwóch par oczu, tak bardzo do siebie podobnych. Łzy strachu, bólu i żalu. Lecz przede wszystkim łzy ulgi. Kołysały do snu czas i płomyki świec tak, że Tancred nie wiedział już jak długo przypatruje się temu w milczeniu i ze ściśniętym gardłem. Grzeczność kazała mu wyjść, ale coś innego, coś, czego nie rozumiał, coś, co pojmie dopiero wiele lat później , kazało mu zostać i patrzeć. I sam już ledwo mógł powstrzymać wilgoć, która napłynęła mu do oczu.
Obym nigdy nie musiał doświadczyć tego, co on przeżył dzisiaj – przemknęło mu przez myśl. Ale w pewnym sensie przecież… już doświadczył tego strachu. Od kiedy Raelyn powiła szczeniaka, walczył z uczuciami, ale równie dobrze mógł wypowiedzieć wojnę swojej własnej świadomości. Były z nim już ciągle. I one też były przyczyną jego nerwowości, od chwili, kiedy wróg zjawił się pod bramami. I one napędzały jego zdecydowanie podczas planowania tego ataku. I gdy rozmawiał z Raelyn. Kiedy szarżowali na obóz nieprzyjaciela… I z każdym ciosem miecza. Zadałby ból, wyrządził krzywdę każdemu, gdyby w ten sposób mógł ocalić przed krzywdą Raelyn i Wenzela. I tak też zrobił dzisiaj. Poczuł ulgę. Ulgę taką samą, jak jego chorąży, gdy zobaczył swego syna żywego. Może nie tak bezpośrednią, lecz równie silną.

- Tato… - Kurt przerwał nagle ciszę łamiącym się szeptem.
- Ciii… - uciszył go ojciec głaszcząc po głowie. – Nic nie mów. Ja wiem… - dolna szczęka Wooda zadrżała nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do tego o czym wie. – Nic nie mów synku. Jesteś bezpieczny. Już po wszystkim.
I właśnie wtedy, kiedy oczy Kurta rozszerzyły się w przerażeniu, a nadmiar powietrza, które wciągnął, zaparł mu dech, krew w żyłach Tancreda stężała jak lód.
- O nie…
- Co się stało? – zapytał Wood patrząc na syna z niepokojem. – Kurt?
Lecz przerażony wzrok lisa, gdy ich oczy się spotkały, powiedział rycerzowi wszystko, nim słowa znalazły drogę na zewnątrz. Chłopak kilka razy wciągnął raptownie powietrze, jakby zaraz miał zwymiotować.
- Kurt, co…
- ZDRADA!

Ulga zgasła jak świeczka.
 
Powrót do kategorii | Powrót do strony głównej artykułów
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy niniejszego serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.
1
(+1|-0)
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Prolog cz. III [+18]
Wysłano: 23.02.2013 20:10
Wilk
Anthro
Miało być wczoraj, ale zapomniałem, że liga się zaczyna ;]

Enjoy ;)

1
(+1|-0)
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Prolog cz. III [+18]
Wysłano: 23.02.2013 21:36
husky / wilk
Anthro
Na razie moja ulubiona część :-Dk

0
(+0|-0)
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Prolog cz. III [+18]
Wysłano: 24.02.2013 1:01
Wilk
Anthro
Fajnie, bo długo rozmyślałem w jaki sposób konstruować sceny batalistyczne ;] Trzeba uważać, żeby opis nie zaburzał dynamiki ;]

0
(+0|-0)
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Prolog cz. III [+18]
Wysłano: 24.02.2013 19:00
Panserbiorne
Zwierzę
Serio... musiałeś zgwałcić zwiadowce? :P teraz bidok pewnie się powiesi.

0
(+0|-0)
Opowiadania: MFarley - Karnawał Zdrajców - Prolog cz. III [+18]
Wysłano: 24.02.2013 19:15
Wilk
Anthro
Ej, to nie ja go zgwałciłem, tylko pewna grupa ♥♥♥♥♥♥♥♥♥, która jeszcze kiedyś się pojawi. Ja tylko opowiadam jak było ;]

I spoko, nie powiesi się. Tak naprawdę, jeśli mnie kiedyś najdzie, to będzie miał swojego spin offa ;]